piątek, 15 sierpnia 2014

Rozdział XXI

             "Przy­cis­kałam ręką bijące głośno ser­ce i oczy­ma ba­dałam twarz mat­ki. Uśmie­chała się, uśmie­chały się jej oczy i us­ta i jej słowa uno­siły ciepłą pew­ność, że życiu mo­jemu nie zag­raża naj­mniej­sze niebez­pie­czeństwo."
Halina Poświatowska

                 Człowiek w obliczu śmierci często traci zmysły. Przestaje przypominać osobę, którą był dawniej, całkowicie topiąc się w smutku i rozpaczy. Traci nadzieję, a bez niej nie można przeżyć ani sekundy. To ona jest niczym motor napędzający ludzi do działania.
                Patrzenie na Righlę cierpiącą podobne katusze sprawia mi ból. Każdego dnia widzę, jak stopniowo gaśnie, wypala się niczym świeca. Choć dawniej rozsiewała wokół siebie ogrom światła, obecnie potrafi tylko krążyć po domu bez konkretnego celu oraz przyglądać się codziennym zabawom dzieci. Bezustannie płacze, a ja nie mam możliwości pocieszenia jej. Przecież nie uniknie spotkania ze śmiercią. Tamta przyjdzie o ściśle wyznaczonej porze, grając oczekiwanego ze strachem gościa.
                Moja współlokatorka poświęciła całe życie dla rodziny, którą teraz przyjdzie jej opuścić. Wciąż nie mogę nadziwić się temu, jak dobrą osobą była w świecie kłamstwa i niesprawiedliwości. W najokrutniejszym ze światów. Przyjęła mnie, Sol, Georgię i Deedee pod swój dach, kiedy wybuchła epidemia. Nie bała się. Żyła najlepiej, jak potrafiła.  Zaufała mi, a ja zawiodłem. Gdybym tylko dostał dodatkowe piętnaście minut, błagałbym ją na kolanach o przebaczenie. Teraz jednak kobieta pragnie wykorzystać ostatnie chwile na pożegnania z dziećmi.
                – Pamiętajcie o tym, że was kocham – szepcze, za wszelką cenę próbując powstrzymać łzy.
                W innych okolicznościach z pewnością wyszedłbym z pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi, by odizolować się od tego ogromu rozpaczy, lecz obiecałem Righli, że zostanę. Tym razem postanowiłem dotrzymać słowa. 
                – Ale… co to znaczy, że umrzesz, mamo? Nie chcę, żebyś umierała. Ale wiesz… nie martw się. Coś wymyślimy. Będzie dobrze. I nie płacz już, bo będzie dobrze. Zawsze jest dobrze. Pamiętasz, jak skręciłam kostkę? Też wtedy bardzo płakałam, ale ty znalazłaś rozwiązanie. Tym razem to ja pomogę. Przysięgam na wszystko – szczebiocze Tela, próbując pokonać mur stworzony przez rodzeństwo i przytulić matkę.
                 Kobieta za wszelką cenę stara się rozdzielić miłość między każdą z pociech. Nie ma jednak wystarczająco szerokich ramion, by objąć wszystkie dzieci. Na daremno wyciąga ręce w ich kierunku. Ten obraz przypomina mi o ludzkiej niemocy wobec niektórych spraw. Nie jesteśmy superbohaterami, nie oszukamy śmierci wbrew zapewnieniom Coppera. Odgrywamy tylko rolę niewinnych marionetek w szponach czasu.
                – Tego już nie da się naprawić, słońce – oznajmia Righla. – Pamiętajcie, nigdy o was nie zapomnę. Będę patrzeć, jak dorastacie, choć już mnie nie zobaczycie. Jesteście najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Kocham was najmocniej na świecie, moje małe skarby. Dacie sobie radę. Wiem to. Heather White, moja znajoma, pomoże wam w zajęciu się domem…
                – Nie zostawiaj nas! – krzyczy ktoś z końca pokoju.
                Gwałtownie odwracam się w stronę źródła dźwięku. Przed moimi oczyma staje niska istotka, paradoksalnie najstarsza z córek, Ruth. Wygląda na speszoną swoim zachowaniem, przez co zakrywa zapłakaną twarz rozczochranymi włosami. Chyba po raz pierwszy widzę, jak pokazuje samą siebie. Zawsze sprawiała wrażenie cichej i nieśmiałej. Najwyraźniej tragiczne wydarzenia wyzwalają w ludziach dotąd ukryte siły pomagające powstać, gdy od dłuższego czasu leży się w otchłani żalu.
                Zaczynam rozumieć, że współcześnie bycie matką jest niesamowicie okrutną rolą. Najpierw kobieta, trzymając w ramionach swoje niewiniątko, obdarza je nieskończoną miłością, by za kilkanaście lat odejść i zostawić maleństwo na pastwę losu. Jednak każdy wbrew pozorom pragnie tego ciepłego uczucia, co zostało wpisane w historię ludzkiej egzystencji.
                – Przepraszam – szepcze Righla, po czym podchodzi do Ruth i mocno ją obejmuje.
                Dziewczynka o dziwo odwzajemnia gest. Nie chce puścić swojej rodzicielki, jakby to mogło utrzymać ją przy życiu, jakby miłość była lekarstwem na wszystkie choroby.
                Niestety czas biegnie nieubłaganie. Kiedy ukradkiem spoglądam na zegarek, czuję się zobowiązany do przerwania chwili pożegnań. Zaledwie pięć minut dzieli nas od godziny zero. Nie mogę dopuścić do tego, by dzieci oglądały śmierć własnej matki. To zniszczyłoby ich beztroskie marzenia oraz świat wyobraźni. Lalki czy plastikowe samochody nie dawałyby już dawnej radości, stałyby się nic niewartymi przedmiotami, bo przecież z pewnością żadna z córek Righli nie wygra konkursu na miss piękności, a żaden z jej synów nie wystartuje w wyścigu rajdowym. Zabawki, symbole niewinności, zostaną odstawione na samotną półkę pokrytą grubą warstwą kurzu.
                Żeby uniknąć podobnej sytuacji, oszczędzić pociechom dodatkowych zmartwień, wstaję z miejsca i otwieram drzwi, prosząc je, by wyszły. Moje działania zostają przerwane przez Gratiama, jasnowłosego chłopca.
                – Dlaczego? – pyta, próbując się wyrywać.
                Patrzy na mnie swoimi dużymi, niebieskimi oczami, jakbym był co najmniej wszechwiedzący. Nie chcę go rozczarować, lecz nie potrafię odpowiedzieć na wcześniej postawione pytanie. Nie mam pojęcia, czemu jego ukochana mama musi umierać. Nie rozumiem istoty tego okrucieństwa, chorego ciągu życia, który prowadzi tylko i wyłącznie do śmierci. W związku z własną bezradnością, po prostu delikatnie popycham chłopca w kierunku wyjścia. Kiedy wszystkie pociechy opuszczają pomieszczenie, zamykam drzwi na klucz. I po raz kolejny zderzam się z tym, co nadejdzie prędzej czy później. W myślach przywołuję postać Georgii. Choć staram się z całych sił, nie potrafię odzyskać dawnej siły dającej zdolność pocieszania.
                – To niesprawiedliwe, Corliss – szepcze Righla, niespodziewanie podchodząc w moim kierunku.
                Daje upust emocjom, przed czym wzbraniała się w obecności dzieci. Mam wrażenie, że śmierć powoli zaczyna mieszać jej w głowie, przejmuje kontrolę nad ciałem i umysłem kobiety, paraliżuje zmysłu. Po jej czerwonych ze złości i strachu policzkach spływają pojedyncze łzy.
                – Nienawidzę siebie, ponieważ pragnęłam wieść normalne życie. Widać byłam zbyt głupia i naiwna, by zrozumieć, że to niemożliwe. Dzisiejszy świat nie jest normalny, nic tutaj nie jest normalne. Wszelkie próby udawania szczęśliwej rodziny… żałosny teatrzyk. Żałuję, że w ogóle zdecydowałam się na posiadanie dzieci… wierzyłam, że moje trudy zapewnią przetrwanie gatunku. Teraz wolę, żeby szlag trafił ten cholerny gatun…
                – Proszę, powiedz, że to nieprawda – przerywam jej wypowiedź.
                Jestem przerażony słowami kobiety przekreślającymi wszystko, o co walczyła przez całe życie. Postawa Righli zawsze dawała mi nadzieję. Dzięki niej wierzyłem, że ludzka egzystencja ma jakikolwiek sens, że mimo wszystko nasz świat to nie tylko bezwartościowe bagno przepełnione niezniszczalnymi mutantami. Teraz jednak w mojej głowie pojawiają się wątpliwości osiągające monstrualne rozmiary. Próbuję je zniszczyć, odnaleźć sens w chaosie. Wiem jednocześnie, że tylko kobieta potrafi przywrócić dawny porządek. Z desperacją potrząsam jej ramionami, kiedy tamta z hukiem upada na podłogę, trzęsąc się niczym galareta.
                – Wstawaj! Słyszysz mnie? Wypluj to, co powiedziałaś wcześniej, proszę.
                Muszę wyglądać żałośnie, klęcząc nad martwym ciałem mojej współlokatorki. Nie mam nawet na tyle odwagi, by zamknąć jej oczy. Dopiero po kilkunastu minutach znajduję w sobie siłę potrzebną do przeniesienia Righli do prowizorycznego grobu. Podnoszę ją drżącymi rękami, wciąż czując pod palcami ciepło ciała kobiety. Jej śmierć wydaje się niesamowicie odległa, jakby tylko spała, czekając na nowy dzień. Udaję, że nie słyszę płaczu, jęków i zawodzenia dzieci dochodzących zza drzwi. Gdybym posiadał super moc, z pewnością przywróciłbym życie ich matce. Tymczasem jedynie patrzę, jak dzisiejsza solenizantka spada w głąb ogromnego dołu, obijając się o ziemię.
                – Przepraszam… tak bardzo cię przepraszam – szepczę.
                Niezdarnie osuwam się na podłoże, przypadkiem strącając drobinki piasku na ciało mojej współlokatorki. A później, garść za garścią, widzę, jak Righla znika pod grubą warstwą brązowego pyłu. Stoję nad jej grobem jeszcze przez dłuższy czas, odczuwając irracjonalne wyrzuty sumienia. Przecież nie umarła z mojej winy. To śmierć ją wykończyła, głupia trzydziestoletnia granica. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że kobieta nie zdążyła mi wybaczyć. Nigdy nie powiedziała, że rozumie moją decyzję dotyczącą uratowania Soleil.
                Gdy wracam do domu, muszę zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem, wcale nie łatwiejszym od poprzedniego. Wzrok dzieci wciąż jest pełen nadziei. Nadziei, którą zaraz przyjdzie mi zabić. Opieram się o framugę drzwi, dzięki czemu utrzymuję równowagę. Patrzę w zapłakane oczy pociech. Widzę, jak się obejmują, próbując przetrwać najgorsze. Biorę głęboki oddech, by przekazać im najtragiczniejszą wiadomość tego dnia.
                – Wasza mama nie żyje – mówię, jakbym nie uważał tego faktu za coś oczywistego, jakby przekroczenie trzydziestoletniej granicy było możliwe, a Righla miała zostać okrzyknięta następczynią Ulyssesa. – Bardzo mi przykro – dodaję, lecz nikt już nie słyszy moich ostatnich słów.
                Głośny krzyk. Żałosny jęk. Donośne zawodzenie. Salon zostaje wypełniony przez głęboką rozpacz. Co chwilę ktoś próbuje przywołać Righlę, walcząc z nieprawdopodobną tęsknotą. Pojedyncze słowa „mamo!” przebijają się przez wrzawę. Nie potrafię złagodzić bólu dzieci, dlatego po prostu stoję, patrząc na cierpienie tych niewinnych istot.
                Z pewnością podobny chaos trwałby jeszcze długo, gdyby nie zapowiedziana wizyta Heather. Słysząc jej cichy głos i pukanie do drzwi, oddycham z ulgą. W mgnieniu oka docieram do wejścia, wpuszczając kobietę do środka.
                – Dobrze cię widzieć – mruczę pod nosem, jednocześnie spoglądając jej w oczy z ukrytym wołaniem o pomoc.
                –Ciebie również – odpowiada.
                Najwyraźniej potrafi czytać w moich myślach, ponieważ nie mija chwila, a podchodzi do pociech, przytula je z troską, pozwalając na zmoczenie łzami swojej kremowej bluzki.   Nie zastąpi im matki, lecz przynajmniej przez krótką chwilę pozwoli poczuć się tak, jak kiedyś. O dziwo metoda Heather skutkuje bez zarzutu. Dzieci, niczym ukołysane do snu, przestają szlochać. Zamiast tego tępo wpatrują się w ścianę, szukając dalszego ukojenia na wszelkie możliwe sposoby.
                Gdy w pokoju panuje już względna cisza, niepostrzeżenie znikam z pomieszczenia, biegnę do sypialni i wyjmuję z szafy różne ubrania. W domu Righli spędziliśmy stanowczo zbyt wiele czasu. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego kobieta zgodziła się, byśmy u niej zamieszkali. Przecież ryzykowała życie własnych dzieci. Może zlitowała się na widok Soleil lub zrozumiała, że w przeciwnym wypadku oboje wylądujemy w więzieniu w przeciągu kilku dni? Nie mam bladego pojęcia, co nią kierowało. Wiem jedno - będę jej dozgonnie wdzięczny, ponieważ nie wyrzuciła nas na bruk, gdy potrzebowaliśmy ratunku.
                Wkładam poszczególne rzeczy do dużej torby, jednocześnie wsłuchując się w uspokajający szum wody pod prysznicem. Po chwili moja ukochana ubrana w workowate spodnie oraz luźną bluzę wychodzi z łazienki i kładzie się na łóżku. Mimo jej obecności brakuje mi sił na sztuczne podtrzymywanie rozmowy, dlatego zadowalam się zwykłą ciszą. Kiedy kończę pakowanie, wstaję z podłogi i idę w kierunku drzwi.
                – Musimy już jechać – mówię, nawet nie oglądając się za siebie.
                Wciąż jestem przygnębiony śmiercią Righli. Choć Sol niczemu nie zawiniła, pragnę zrzucić na nią nadmiar negatywnych emocji. W chwili obecnej z chęcią wytknąłbym kobiecie wszystkie błędy przeszłości i nieprzemyślane decyzje, byleby tylko zapomnieć o ogromnym bólu. Przynajmniej ten jeden raz marzę o zrzuceniu maski bohatera oraz o zachowaniu się jak na prawdziwego egoistę przystało.
                 Opuszczamy budynek tylnym wyjściem, omijając salon. Moja ukochana nie ma pojęcia o urodzinach Righli i nie chciałbym, by ten stan rzeczy uległ jakiejkolwiek zmianie. Bez słowa wsiadam do samochodu mojej współlokatorki, spoglądając ponaglająco na Soleil.
                – Myślałam, że chcesz pożegnać się z Deedee – szepcze, nieśmiało podchodząc w kierunku pojazdu.
                – Zrobiłem to już po południu.                       
                – A co z resztą rodziny?
                – Wejdź do auta, proszę – mówię twardo.
                Nie mam zamiaru odpowiadać na podobne pytania.  Przytłoczony irracjonalną wściekłością, ruszam z piskiem opon, gdy tylko kobieta zamyka za sobą drzwi. Chcę jak najszybciej uciec od miejsca, które dawniej pełniło skarbnicę pozytywnych wspomnień. Do czasu. Śmierć wdarła się również tam. Żadne szczęście nie mogło jej powstrzymać. Choć udaję obrażonego dzieciaka, po prostu nienawidzę pożegnań. Muszę wyjechać cicho i niepostrzeżenie, żeby przypadkiem nie zmienić wcześniej podjętej decyzji. Milczę, walcząc z własnym umysłem, który za wszelką cenę próbuje wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia. Podsuwa mi coraz to nowe sytuacje, rozdrapuje dawne rany, przypomina o Hectorze Cravennie oraz moim aroganckim zachowaniu wobec Georgii,  okresie jej rekonwalescencji i śmierci, a także o nieudanej próbie samobójczej Soleil.  „Dlaczego nie zareagowałeś, nie powstrzymałeś szeregu nieszczęśliwych wypadków?” szepcze nieznośny głos w głowie. Nie potrafię się go pozbyć, dlatego posłusznie słucham. Po upływie kilku minut zostaję zasypany lawiną nienawiści do samego siebie. Rankiem wykopałem grób dla Righli, zupełnie jakbym tylko czekał na to, aż umrze. Nie pozwoliłem Deedee nazywać się wujkiem, mimo że tak bardzo pragnęła poznać smak bycia członkiem rodziny. Chciałem nawrzeszczeć na Sol, gdy tamta po raz kolejny obudziła się z krzykiem w środku nocy.
                Złość powoli zasnuwa moje oczy mgłą. Kiedy droga wijąca się między uschłymi drzewami zaczyna przypominać niewyraźną plamę, zatrzymuję samochód na poboczu. Na szczęście znajdujemy się w „lesie”, co samo w sobie stanowi dość dobrą kryjówkę.
                – Co się dzieje, Corliss? - Słyszę przytłumiony głos Soleil, która teraz patrzy na mnie z strachem.
                – Nic – zbywam ją.
                – Przecież widzę, że…
                – Czy mogłabyś się zamknąć, łaskawie proszę? – warczę.
                Nie wiem, co się ze mną dzieje, jakby to złość przemówiła, nie ja.  Nie powinienem traktować kobiety w podobny sposób. Niby czym sobie na to zasłużyła? Zwykłą troską? Ten incydent sprawia, że moja wściekłość osiąga apogeum. Nie potrafię powstrzymać łez. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele uczuć próbowałem stłumić w sobie. Pękam, okazuję swoją słabość w obecności Sol. Uderzam dłońmi o kierownicę, starając się rozładować złość przynajmniej w pewnym stopniu. Niestety efekt jest wręcz odwrotny.
                – Przepraszam, Corliss… nie chcę być dla ciebie ciężarem – mruczy kobieta.
                Choć wielu uznałoby jej zachowanie za zwykłe użalanie się nad sobą, nie mógłbym przyznać im racji. W związku z pobytem w więzieniu moja ukochana wciąż wierzy w brak własnej wartości. Myśli, że nie zasługuje na radość, że została stworzona tylko do wypełniania rozkazów innych. A ja swoimi wcześniejszymi słowami pokazałem, że zgadzam się na podobny układ.
                – Zależy mi na twoim szczęściu…  nie mam zamiaru dłużej ci się naprzykrzać. Ale gdybyś tylko mógł podwieźć mnie do Sartonii, byłabym ci bardzo wdzięczna. To tam jest moje miejsce. Przecież od początku powtarzałam, że zasłużyłam na karę.
                – To ja przepraszam, Sol. Ostatnimi czasy nie radzę sobie ze zdenerwowaniem. Nie chciałem tego powiedzieć. W głębi serca przysięgam, że zrobię wszystko, byś już nigdy nie musiała oglądać więziennych murów – wyznaję szczerze.
                Nie ufam wielu ludziom. Na wszelki wypadek wolę nie mówić im prawdy o sobie. W końcu współcześnie nawet najlepszy przyjaciel może okazać się śmiertelnym wrogiem. Jednak wychodzę naprzeciw Soleil bez najmniejszych obaw. Początkowo czuję irracjonalny wstyd ostatecznie zastąpiony przez nieprawdopodobną ulgę.
                – Ja… nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Wszystko jest zbyt skomplikowane – szepcze kobieta.
                – Przykro mi, naprawdę. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie tego, przez co przechodzisz. Jednak obiecuję, że cię nie skrzywdzę. Nie należę do grona strażników Coppera. Tamten strój był zwykłą przykrywką – oznajmiam, na nowo próbując przekonać ją do siebie.
                Rozumiem, że każdy, nawet najmniejszy niewłaściwy ruch może zburzyć naszą relację. Powinienem uważać na własne słowa i gesty. Soleil przywodzi mi na myśl kruchą lalkę z porcelany. Wystarczy ułamek sekundy, by ją stłuc, bezpowrotnie zniszczyć.
                Kiedy ponownie wciskam pedał gazu, chcąc kontynuować podróż, jasne światła pewnego samochodu przykuwają moją uwagę.
                – Jasna cholera! – warczę pod nosem, gdy zdaję sobie sprawę, że wpadliśmy w pułapkę.
                Pojazd zbliża się w naszym kierunku. Na jego masce dostrzegam niebieskie koło przecięte dwoma odcinkami, umieszczone na żółtym tle – symbol rządów Ulyssesa.
                Czuję się zupełnie tak, jakby śmierć zajrzała mi w oczy. Nie przypuszczałem, że ten moment nadejdzie już dzisiaj. Pobyt w więzieniu jest jednoznaczny z umieraniem, a ja pragnę jeszcze korzystać z życia. W jednej sekundzie przypominam sobie o miejscach, które chciałbym odwiedzić, ludziach, których chciałbym spotkać. Przeczuwam, że podobne marzenia wkrótce zostaną mi odebrane. Próbuję walczyć resztkami nadziei, zyskać nieco czasu. Na moje nieszczęście strażnik zbliża się w kierunku auta Righli. Z pewnością przeszedł przez niezbędne procedury, by móc pracować na obecnym stanowisku, dlatego należy do wysportowanych i wyjątkowo umięśnionych osób. Nawet nie mam co myśleć o wygraniu walki wręcz z osobnikiem jego pokroju. Patrzę przepraszająco na Soleil, pragnąc przekazać kobiecie cały żal związany z obecnym obrotem spraw. Powinienem jej chronić, podczas gdy okazuję się skończonym słabeuszem. W dodatku wciąż nie potrafię otrząsnąć się po tym, jak okropnie ją potraktowałem. Brak mi słów, by wyrazić własne wyrzuty sumienia.
                Służbista wysiada z samochodu i pokazuje wyraźnie, bym wyszedł na zewnątrz. Wykonuję jego polecenie, wcześniej wyjmując z torby naładowany pistolet i chowając go za kurtką.
                – Dobry wieczór – mówię, siląc się na spokojny uśmiech.
                Mężczyzna odpowiada tym samym, po czym prosi, bym pokazał mu wszelkie ważne dokumenty. Oczywiście nie mogę spełnić tej prośby. Moje nazwisko figuruje na liście osób poszukiwanych, więc już dawno wyrzuciłem swoje karty identyfikacyjne z nadajnikiem do najbliższego rowu. Dowodu Sol również pozbyłem się w miarę szybko. Na szczęście ciemność to dobry kamuflaż. Dzięki niej zyskuję chwilę czasu na obmyślenie planu działania.
                – Tak, już szukam – mruczę pod nosem, jednocześnie udając, że przegrzebuję wszelkie kieszenie.
                Gdy podwładny Coppera traci zainteresowanie moją osobą, uderzam go z całych sił bronią w głowę. Nieznajomy się chwieje, lecz ostatecznie utrzymuje równowagę. W ramach rewanżu próbuje przygwoździć mnie do maski samochodu. W przeciągu kilku sekund odpieram atak mężczyzny. Rzucam jego ciałem o wyschnięte drzewo i wymierzam lufę pistoletu prosto w czaszkę służbisty. O dziwo naciśnięcie spustu wcale nie należy do łatwych zadań. Zanim zadam strażnikowi ostateczną dawkę cierpienia, próbuję postawić się na jego miejscu. Niemal namacalnie czuję, jak kula przenika przez moją skórę, uszkadza tkanki, paraliżuje bólem. Z czasem podobne doznania stają się nie do zniesienia.
                Moja ofiara wygląda na przerażoną. Co prawda strzał jej nie zabije, lecz odetnie od życia na okres długich miesięcy. W przypływie wyrzutów sumienia na krótki moment opuszczam broń. W głębi serca wiem jednak, że nie mogę poddać się fałszywej litości. Spoglądam w kierunku samochodu, a przez szybę dostrzegam twarz Soleil. Kobieta trzęsie się ze strachu, najwyraźniej błagając mnie o ratunek. Uznaję jej reakcję za prawdziwą motywację i dalszych zastanowień wykonuję końcowy ruch. Patrzę, jak krew podwładnego dyktatora rozpryskuje się na wszystkie strony. I to z mojej winy. Nie potrafię odwrócić wzroku od tego obrzydliwego widoku. Oprzytomnienie zajmuje mi dodatkowe kilkanaście sekund.
                – Już jesteś bezpieczna – mówię, kiedy udaje mi się dostać do środka auta Righli.
                – Nie, Corliss. Ja nigdy nie będę bezpieczna – mruczy Sol, wciąż drżąc na całym ciele, jakby właśnie zetknęła się z bardzo niską temperaturą, czego zaprzeczeniem są krople potu znaczące jej czoło.
                – Tu nie chodzi o Coppera, tylko o mnie. Nie ucieknę przed strachem. On towarzyszy mi kiedy zasypiam, i kiedy się budzę. Nieustannie. Nawet jeśli jesteśmy sami w pokoju, a ty trzymasz moją rękę, mam wrażenie, że niespodziewanie zamienisz się w potwora. Zupełnie tak, jak dzisiaj, kiedy zacząłeś krzyczeć…
                – Przepraszam cię za to. Zachowałem się niczym skończony idiota, jednak mogę przysiąc, że nie jestem potworem. Walczę z wyrzutami sumienia. Żałuję, że potraktowałem cię w tak oschły sposób. A żal już w pewnym stopniu czyni ze mnie człowieka – oznajmiam spokojnie.
                Wiem, że będę potrzebował dużej dawki cierpliwości, żeby na nowo nauczyć ją życia, podstawowych praw rządzących ludźmi i światem. Jednak po pierwszym szoku zdaję sobie sprawę, że mogę podołać temu wyzwaniu. Nie potrafię znieść przerażonego spojrzenia Soleil, które boli mnie bardziej niż własne cierpienie, dlatego robię wszystko, żeby ją uszczęśliwić.
                Ruszamy w dalszą podróż. Mijamy uśpione domy i nielicznych przechodniów przypominających zombie w bladym świetle księżyca. W międzyczasie staram się opowiadać kobiecie o jej przeszłości. Przywołuję wszelkie radosne chwile, nawet te niebezpiecznie pozytywne. Zdaję sobie sprawy, że wystarczy tylko wygrzebać podobne momenty z zakamarków umysłu Sol, by nadać rzeczywistości nowych barw.
                – Pamiętasz, jak postanowiliśmy świętować rozpoczęcie nowego roku? Oboje uważaliśmy, że to bezsensowne, jednak Georgia była niesamowicie uparta. A dla niej mógłbym nawet skoczyć z  mostu, dlatego ostatecznie się zgodziłem. Całą trójką przed północą poszliśmy na rynek. Akurat wtedy mieszkaliśmy jeszcze w Companion, więc zanim dotarliśmy na miejsce, rozbolały nas nogi. Chyba do największych atrakcji tamtego wieczoru zaliczyliśmy fajerwerki. Moja siostra początkowo się ich bała, ale z czasem stwierdziła, że nigdy w życiu nie widziała czegoś piękniejszego. Podzielałem jej zdanie, ty najprawdopodobniej też. Kiedy mieliśmy zbierać się do wyjścia, zaczepił cię jakiś przystojny brunet. Powiedział, że prosi o jeden taniec. Rzecz jasna nie chciałaś się zgodzić, lecz wypchnąłem cię na parkiet. Wróciłaś po niecałych dwóch minutach. Żeby spłoszyć swojego adoratora, zaczęłaś go specjalnie deptać. Oczywiście wymówiłaś się brakiem koordynacji ruchowej, jednak każdy doskonale znał prawdę…
                Przerywam, gdy dostrzegam cień uśmiechu na twarzy Soleil. W głębi serca dziękuję, że nie odepchnęła tego wspomnienia. Widzę, jak kąciki jej ust delikatnie unoszą się ku górze.  Nie mogę powstrzymać radości. Jedną ręką zakładam kosmyk włosów kobiety za ucho, ciesząc się niczym wariat.
                Reszta podróży nie trwa zbyt długo. Decyduję się na krótki pobyt w Bittlemberg, mieście będącym skarbnicą niezliczonych urywków pamięci, niekoniecznie pozytywnych. To właśnie tutaj dowiedziałem się o chorym planie Coppera. To tutaj moja ukochana podjęła decyzję o samobójstwie. To tutaj zrozumiałem, jak bardzo mi na niej zależy.
                Parkuję przy jednej z wąskich uliczek. Wysiadając, nakładam na głowę kaptur, a następnie wyjmuję z bagażnika dużą torbę i pomagam Sol stanąć na równe nogi. Idziemy w zupełnych ciemnościach. Najwyraźniej władze odcięły prąd, by zatrzymać wszystkich obywateli w mieszkaniach. Próbujemy zachować ciszę, jednak co chwilę wpadamy na słup czy barierkę. Zapewne w innych okolicznościach podobne wpadki by mnie rozbawiły, lecz nie teraz. Przecież w przeciągu ułamka sekundy możemy wpaść w bezwzględne łapska strażników. Gdy docieramy do piwnicy w jednej z opuszczonych kamienic, oddycham z ulgą. Rozkładam na podłodze duży, zielony koc i kładę się na nim. Nie zasnę tej nocy. Chcę tylko zmusić kobietę do odpoczynku.
                – Powinnaś się położyć – mówię, gdy tamta nieśmiało podąża w moim kierunku.
                – Nie jestem zmęczona - oznajmiam, siadając na krawędzi posłania.
                – Rozumiem, że adrenalina skutecznie spędziła ci sen z powiek, jednak potrzebujesz nowej dawki energii.
                – Po co mi nowa dawka energii?! W końcu nie możemy uciekać w nieskończoność, Corliss.  To bezcelowe - mruczy pod nosem.
                – Nigdy nie uważałem, by ratowanie czyjegoś życia i walka o wolność były bezcelowe - dodaję delikatnie przyciągając ją do siebie.
                Szorstka skóra kobiety, choć niemiła w dotyku, daje ukojenie. W obecności mojej ukochanej zaczynam czuć, że trudy związane z wydostaniem jej z więzienia nie poszły na marne.
                – Wszystko jakoś się ułoży - powtarzam niczym mantrę, próbując uspokoić samego siebie.
                Soleil, najwyraźniej znudzona podobną gadaniną, która tak czy inaczej nie ma  żadnego związku z rzeczywistością, zamyka oczy, jednocześnie trzymając moje ramię jak szmacianą lalkę. Z czasem jej zachowanie staje się bardzo uciążliwe, dlatego zmieniam pozycję z leżącej na siedzącą. Niestety za każdym razem, gdy wyrywam się z objęć kobiety, tamtą wstrząsają niekontrolowane dreszcze. Ostatecznie więc trwam do rana w identycznym stanie.

                – Otwierać! – Słyszymy głos dobiegający zza drzwi, budzący nas z niespokojnego półsnu.
                Momentalnie staję na równe nogi, uświadamiając sobie, w jak tragicznej sytuacji jestem. Mam raptem kilka sekund na pożegnanie się ze światem, zamknięcie wszystkich niedokończonych spraw. Lata wcześniej posiadałem wielkie plany na przyszłość. Naiwny dzieciak. Pragnąłem wylecieć w kosmos i poznawać nowe cywilizacje. Nie przypuszczałem wtedy, że skończę jako marny więzień, pozbawiony jakichkolwiek chęci do życia, z utęsknieniem czekający na dzień własnej śmierci, jedynego wybawienia.
                W przypływie dziwnej nadziei biorę do ręki pistolet, niestety szybko zaczynam rozumieć, że nie został mi już żaden nabój.
                – Cholera! – warczę.
                Ze złością rzucam broń na podłogę i podbiegam do roztrzęsionej Sol. W międzyczasie znów rozlega się donośny głos, wołający: "Szybko! To dla waszego dobra!".
                – Co teraz? – pyta kobieta, patrząc na mnie zaszklonymi oczyma.
                – Nie wiem – mówię nawet nie próbując gdybać.
                Przytulam ją najmocniej, jak tylko potrafię, próbując zabić lęk.
                – To koniec – mruczy.
                Zgadzam się z nią, myślę, lecz nie wypowiadam  tego na głos. Po prostu cierpliwie czekam, starając się ignorować rzeczywistość. Egzystuję w chwili obecnej, nie wybiegam w nieistniejącą przyszłość. W głębi serca żałuję, że nie było mi dane poznać wszystkich kolorów życia, zasmakować wolności oraz szczęścia. Powoli godzę się z duchową śmiercią, z bólem, wiecznym cierpieniem
                Zatykam uszy kobiety swoimi dłońmi, opierając brodę o jej czoło.
                – Jesteś bezpieczna – szepczę bezustannie, nawet gdy drzwi opuszczonego mieszkania gwałtownie się otwierają, a pewien mężczyzna próbuje nas rozdzielić.
                Mężczyzna, który pod żadnym pozorem nie wygląda na osobę pełniącą funkcję strażnika.

*** 
Wróciłam :) Teraz nie będę już znikać na tak długi okres czasu (w wakacje, rzecz jasna, w roku szkolnym to zupełnie inna sprawa). Postaram się nadrobić wasze zaległości do jutra. 

6 komentarzy:

  1. Wiesz, że zagubiłam się na chwilkę w tym twoim nowym układzie strony? Nie mogłam znaleźć miejsca, gdzie zostawić komentarz! Ale to pewnie tylko ja i moja ślepota, tym się absolutnie nie przejmuj ;)
    Zastanawiałam się czy najpierw skomentować rozdział czy ocenić szablon, ale to drugie okazało się silniejsze ode mnie. No bo ta szata graficzna mnie urzekła. Trafiłaś jej kolorystyką prosto do mojego serduszka, a nagłówek jest genialny! Taki subtelny! Bardzo, bardzo wpasowałaś się w mój gust.
    Co do rozdziału. To bardzo mi się podobał, ale ty dobrze wiesz, że bardzo lubię twój styl. To rozmyślanie nad śmiercią i nad człowiekiem, który musi walczyć o pozostanie sobą w jej obliczu... Dla mnie bomba. Chociaż strasznie ciężko było czytać o tym w odniesieniu do Righli. To potworne, że musi obserwować swoje dzieci ze świadomością, że to może już ostatnie chwili jej życia, że kolejnego takiego momentu nie będzie mogła doświadczyć osobiście. Strasznie mnie to zdołowało. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że kobieta jednak znajdzie jakieś wyjście, że nie umrze w tak młodym wieku. Biedne dzieci :( I biedny Corliss, że teraz został z tym wszystkim sam. Nie ma żadnego, silnego wsparcia - został sam z gromadką dzieci i Sol, która nie nadaje się do życia przez ogrom doświadczeń, które przeżyła. Sytuacja mężczyzny nie jawi się w ciepłych, kolorowych barwach.
    Ta dziecięca nieświadomość otaczającego ich zła, niewiedza, że jednak na pewne kwestie w życiu nigdy nie znajdzie się dobrego rozwiązania, choćby bardzo długo się go poszukiwało, wcale nie sprawiła, że poczułam się lepiej. Nawet mała Ruth, która do tej pory zdawałoby się, że panuje nad swoimi emocjami, wybuchła. Ona chyba jest najbardziej świadoma ostateczności niektórych zdarzeń. Tym większy musi wywoływać to ból w jej serduszku. Corliss dobrze zrobił, że odsunął dzieci, zanim kobieta zmarła. To faktycznie mogłoby źle wpłynąć na ich późniejsze dzieciństwo. Miały szansę zapamiętać matkę, taką jaką była naprawdę - troskliwą, pełną ciepła i miłości.
    Dobrze, że nie były świadkami tego, co nastąpiło chwilę potem. Ubolewam nad tym, że kobieta zmarła z takimi słowami na ustach. Pewnie wcale tak nie myślała, ale kryzysowe sytuacje niszczą psychikę człowieka lub całkowicie ją zmieniają.
    Corliss stanął teraz przed wielką próbą. Jestem niezwykle ciekawa czy zdoła jej podołać. W sumie... musi! Bo jak nie on, to ja nie wiem, jak to miałoby wyglądać. Chociaż widać, że trochę go to wszystko przerasta. I nie ma w tym nic dziwnego. Ta rozmowa między nim a Sol była niebywale potrzebna, choć może nie powinna rozpocząć się w ten sposób. Widać, że dziewczyna wciąż nie jest sobą, ale powoli może coś się poprawia? Przynajmniej mam takie wrażenie.
    Ta pułapka wyglądała na bardzo niebezpieczną i zaczęłam obawiać się o losy naszych bohaterów, ale Corliss sobie poradził. Potem wydawało mi się, że są w miarę bezpieczni, ale ty szybko zniszczyłaś to złudzenie.
    Ej, tak się nie kończy, wiesz? To powinno zostać zakazane! No bo co to za mężczyzna, który wcale nie wygląda na strażnika i czemu chce ich rozdzielić? Dla kogo pracuje i co z tego wszystkiego wyniknie?
    Czekam na kolejny rozdział!
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałam nadzieję, że dłużej nacieszymy się towarzystwem Righli, niestety śmierć nie jest ani łaskawa, ani cierpliwa, nie da się z nią walczyć... Muszę przyznać, że serce mi się krajało, kiedy kobieta żegnała się ze swoimi dziećmi. Aktualnie nie jestem w najlepszym humorze, więc odczuwałam atmosferę tego rozdziału z podwójną mocą, przez co ledwo się powstrzymałam, żeby się nie rozpłakać. To strasznie niesprawiedliwe, że tacy dobrze ludzie jak Righla muszą odejść w chwili ukończenia tej piekielnej trzydziestki... Do samego końca liczyłam na to, że wydarzy się jakiś cud. Że minie godzina zero, a Righla będzie nadal żyła, ku ogromnemu zdumieniu i radości wszystkich wokół. Niestety, stało się inaczej... Odeszła tak nagle i gwałtownie, że ledwo sama zdołałam się z nią pożegnać. Rozpacz dzieci po tym, jak Corliss powiadomił je o śmierci matki byla najbardziej uderzająca. Liczę na to, że maluchy jakoś otrząsną się z tego koszmaru, a Heather odpowiednio się nimi zajmie. To dobre, cudowne dzieci, które nie zasłużyły na życie w takim świecie. Może jeszcze będą miały szansę na coś lepszego, może zanim dorosną Ulysses zostanie pokonany. Bardzo bym tego chciała.
    Cieszę się, że Soleil jest w nieco lepszym stanie. Dobra, może nadal jest przestraszona, przygaszona i nie potrafi wrócić do normalnego życia, jednak teraz da się z nią normalnie porozumieć. Cóż, Corliss musiał wybuchnąć prędzej czy później, w ogóle go za to nie winię. Ileż można trzymać tyle negatywnych uczuć w sobie? Ta scena ze strażnikiem mnie zmroziła, oczami wyobraźni już sobie wyobrażałam, jak Corliss i Sol trafiają do więzienia Coppera, na szczęście jakoś udało się wybrnąć z tej sytuacji. Tylko ta końcówka... Skoro ten mężczyzna nie jest strażnikiem, to kim? Może wreszcie jakiś sojusznik? Po śmierci Righli przydałby się ktoś taki.
    Ciekawa jestem, co będzie dalej, zatem czekam na kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Scena pożegnania Righli naprawdę wywołuje uczucie dogłębnego smutku. Powtórzę się po raz kolejny: wielbię Twoje opisy uczuć! Doskonalę rozumiem kobietę, jej smutek, a nawet to, że żałuję, że w ogóle wydała na ten świat dzieci, skoro wiedziała jak wygląda sytuacja. I choć trochę dziwi mnie ten pośpieszny pogrzeb, to uważam, że rozdział jest bardzo dobry.

    Żal mi Corlissa, który sam będąc w żałobie, musi wytłumaczyć dzieciom zaistniałą sytuację, choć ona na pewno coś w tym temacie wiedzą, to i tak musi to dla nich być niezmiernie trudne.

    Pod koniec aż mi na moment serce zamarło! Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy :)

    I czy mi się tylko wydaje, czy ten rozdział jest krótszy od pozostałych?

    Pozdrawiam gorąco,
    maximilienne

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytane ;)
    Oj, trochę mnie wystraszyłaś tym nagłym zwrotem akcji na samej końcówce! Najpierw pomyślałam, że to musi być najzwyklejszy w świecie sen, który nawiedził przestraszonego Corlissa, ale potem okazało się, że to mężczyzna, który chce im pomóc. Uff, od razu mi ulżyło! Ale czy mogą mu zaufać? Bo przecież wcześniej Corliss sam mówił, że nawet przyjaciel może okazać się tak naprawdę jedynie wrogiem. Nie można nikomu ufać. Z drugiej strony co im zostało? Przecież nie ma już Righli, do której mogą wrócić i, która zawsze, bez względu na wszystko, przyjmie ich w swoje ramiona, jakby nigdy nic. Nie mają już nikogo. Są samotni. kurcze, jak to strasznie brzmi, a jak jeszcze połączy się to słowo z tą dwójką... Mogę powiedzieć, że chyba trochę rozumiem, co oni muszą przeżywać. Piszesz tak, że nawet nie będąc w ich sytuacji człowiek może się w niej choć po części postawić i, szczerze mówiąc, ja na ich miejscu chyba już dawno bym skapitulowała. Bo to wszystko, co przydarzyło się Sol, a potem i Corlissowi, jest przerażające. najpierw odejście Georgii, potem pojmanie Sol i w końcu śmierć Righli. Nie wspominam już o wcześniejszych stratach w postaci rodziców, żeby tego jeszcze bardziej nie zdramatyzować. Bo, jeśli mam powiedzieć prawdę, to Ty tutaj piszesz istny dramat. Chyba smutniejszej historii jeszcze nie czytałam, a cieszę się mianem czytelnika dość zachłannego... Ta historia ma jednak w sobie coś unikalnego, co sprawia, że jest jedyna w swoim rodzaju. A Ty masz zaszczyt mianować się jej autorką. Gratuluję! :)
    Może i Sol zaczyna wracać do siebie fizycznie, ale psychicznie już zawsze będzie zranioną więźniarką, której nikt nie zdoła uleczyć. Tak, ciągły strach na pewno będzie jej towarzyszył do końca życia i co do tego nie ma żądnych wątpliwości. Ale mimo wszystko mam nadzieję, że ktoś w końcu odkryje, jakim sposobem Ulysses mógł przeżyć tyle lat i pozwoli tej dwójce dożyć do starości. Apropo tej sprawy, to coś mi się wydaje, że ma to związek z tym, co ludzie jedzą. Nie wiem czemu, ale inaczej wydaje mi się, że i Cooper by uległ chorobie...
    Pozdrawiam i czekam na dużo więcej!!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Póki co to chyba najbardziej depresyjny rozdział. Całe opowiadanie utrzymane jest w klimacie opuszczającej człowieka nadziei i zbliżania się nieuniknionego końca, ale poświęcenie tematowi śmierci i przemijania długiego fragmentu sprawiło, że wszystko stało się jeszcze bardziej ponure.
    Bardzo nie lubię tematu śmierci, chociaż każdy z nas chyba czasem o niej myśli. To, że ludzie w wykreowanym przez Ciebie świecie wiedzą dokładnie, kiedy umrą, jest okropne. W prawdziwym świecie znanie przybliżonej daty śmierci np. w przypadku osób cierpiących na jakąś nieuleczalną chorobę czasami pozwala im się stać lepszymi ludźmi czy uporządkować wszystkie sprawy. Ale w tym Twoim świecie to jedynie zakończenie życia, które przepełnione było smutkiem i cierpieniem. Z jednej strony ludzie mówią, że trwanie w takim miejscu jest straszne i że mają go dosyć, a jednak w dniu trzydziestych urodzin wcale nie chcą odchodzić.
    Coraz mniej podoba mi się zachowanie Corlissa. Widać, jak bardzo zmieniła go cała ta sprawa ratowania Soleil, co niestety można było zauważyć już w poprzednim rozdziale. Mężczyzna nie umie sobie poradzić z własnymi emocjami i z własnym życiem. Póki co udaje mu się uciekać wraz z Soleil, ale ma rację, myśląc, że to nie może trwać wiecznie. Ktoś w końcu ich złapie, a nawet, jeśli tak się nie stanie, w końcu dotrą do granicy i umrą w wieku trzydziestu lat - ona psychicznie wykończona, praktycznie po praniu mózgu i z duszą w kawałkach i on z mnóstwem sprzecznych emocji, które wywołują wahania nastroju.
    Pewnie ten, kto przyszedł i kazał im wyjść, chce w jakiś sposób pomóc w dalszej ucieczce. Odniosłam wrażenie, że to wcale nie jest ich wróg, ale tego dowiem się już w kolejnym rozdziale. Zastanawiam się tylko, czy ma to jakiekolwiek znaczenie. Tak naprawdę obojętnie, co się stanie, happy endu nie ma co oczekiwać.
    Pozdrawiam
    koszmar-na-jawie
    b-u-n-t

    OdpowiedzUsuń
  6. Ładnie snujesz tę historię. ;) Niektóre fragmenty są niezwykle udane, np. ten o matce, co nie ma odpowiednio szerokich ramion, by objąć wszystkie dzieci, można go odebrać metaforycznie i dosłownie, rzecz jasna. I podobają mi się imiona (Righla, Corliss). A zakończenie dodaje jeszcze dramatyzmu i pozostawia w pełnym niecierpliwości oczekiwaniu. :)

    OdpowiedzUsuń