"Przyciskałam ręką bijące głośno serce i oczyma badałam twarz matki. Uśmiechała się, uśmiechały się jej oczy i usta i jej słowa unosiły ciepłą pewność, że życiu mojemu nie zagraża najmniejsze niebezpieczeństwo."
Halina Poświatowska
Człowiek
w obliczu śmierci często traci zmysły. Przestaje przypominać osobę, którą był
dawniej, całkowicie topiąc się w smutku i rozpaczy. Traci nadzieję, a bez niej
nie można przeżyć ani sekundy. To ona jest niczym motor napędzający ludzi do
działania.
Patrzenie
na Righlę cierpiącą podobne katusze sprawia mi ból. Każdego dnia widzę, jak
stopniowo gaśnie, wypala się niczym świeca. Choć dawniej rozsiewała wokół
siebie ogrom światła, obecnie potrafi tylko krążyć po domu bez konkretnego celu
oraz przyglądać się codziennym zabawom dzieci. Bezustannie płacze, a ja nie mam
możliwości pocieszenia jej. Przecież nie uniknie spotkania ze śmiercią. Tamta
przyjdzie o ściśle wyznaczonej porze, grając oczekiwanego ze strachem gościa.
Moja
współlokatorka poświęciła całe życie dla rodziny, którą teraz przyjdzie jej
opuścić. Wciąż nie mogę nadziwić się temu, jak dobrą osobą była w świecie
kłamstwa i niesprawiedliwości. W najokrutniejszym ze światów. Przyjęła mnie,
Sol, Georgię i Deedee pod swój dach, kiedy wybuchła epidemia. Nie bała się.
Żyła najlepiej, jak potrafiła. Zaufała
mi, a ja zawiodłem. Gdybym tylko dostał dodatkowe piętnaście minut, błagałbym
ją na kolanach o przebaczenie. Teraz jednak kobieta pragnie wykorzystać
ostatnie chwile na pożegnania z dziećmi.
–
Pamiętajcie o tym, że was kocham – szepcze, za wszelką cenę próbując
powstrzymać łzy.
W
innych okolicznościach z pewnością wyszedłbym z pokoju i zatrzasnął za sobą
drzwi, by odizolować się od tego ogromu rozpaczy, lecz obiecałem Righli, że
zostanę. Tym razem postanowiłem dotrzymać słowa.
– Ale…
co to znaczy, że umrzesz, mamo? Nie chcę, żebyś umierała. Ale wiesz… nie martw
się. Coś wymyślimy. Będzie dobrze. I nie płacz już, bo będzie dobrze. Zawsze
jest dobrze. Pamiętasz, jak skręciłam kostkę? Też wtedy bardzo płakałam, ale ty
znalazłaś rozwiązanie. Tym razem to ja pomogę. Przysięgam na wszystko –
szczebiocze Tela, próbując pokonać mur stworzony przez rodzeństwo i przytulić
matkę.
Kobieta za wszelką cenę stara się rozdzielić miłość
między każdą z pociech. Nie ma jednak wystarczająco szerokich ramion, by objąć
wszystkie dzieci. Na daremno wyciąga ręce w ich kierunku. Ten obraz przypomina
mi o ludzkiej niemocy wobec niektórych spraw. Nie jesteśmy superbohaterami, nie
oszukamy śmierci wbrew zapewnieniom Coppera. Odgrywamy tylko rolę niewinnych
marionetek w szponach czasu.
– Tego
już nie da się naprawić, słońce – oznajmia Righla. – Pamiętajcie, nigdy o was
nie zapomnę. Będę patrzeć, jak dorastacie, choć już mnie nie zobaczycie.
Jesteście najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Kocham was najmocniej na
świecie, moje małe skarby. Dacie sobie radę. Wiem to. Heather White, moja
znajoma, pomoże wam w zajęciu się domem…
– Nie
zostawiaj nas! – krzyczy ktoś z końca pokoju.
Gwałtownie
odwracam się w stronę źródła dźwięku. Przed moimi oczyma staje niska istotka,
paradoksalnie najstarsza z córek, Ruth. Wygląda na speszoną swoim zachowaniem,
przez co zakrywa zapłakaną twarz rozczochranymi włosami. Chyba po raz pierwszy
widzę, jak pokazuje samą siebie. Zawsze sprawiała wrażenie cichej i nieśmiałej.
Najwyraźniej tragiczne wydarzenia wyzwalają w ludziach dotąd ukryte siły
pomagające powstać, gdy od dłuższego czasu leży się w otchłani żalu.
Zaczynam
rozumieć, że współcześnie bycie matką jest niesamowicie okrutną rolą. Najpierw
kobieta, trzymając w ramionach swoje niewiniątko, obdarza je nieskończoną
miłością, by za kilkanaście lat odejść i zostawić maleństwo na pastwę losu.
Jednak każdy wbrew pozorom pragnie tego ciepłego uczucia, co zostało wpisane w
historię ludzkiej egzystencji.
–
Przepraszam – szepcze Righla, po czym podchodzi do Ruth i mocno ją obejmuje.
Dziewczynka
o dziwo odwzajemnia gest. Nie chce puścić swojej rodzicielki, jakby to mogło
utrzymać ją przy życiu, jakby miłość była lekarstwem na wszystkie choroby.
Niestety
czas biegnie nieubłaganie. Kiedy ukradkiem spoglądam na zegarek, czuję się
zobowiązany do przerwania chwili pożegnań. Zaledwie pięć minut dzieli nas od
godziny zero. Nie mogę dopuścić do tego, by dzieci oglądały śmierć własnej
matki. To zniszczyłoby ich beztroskie marzenia oraz świat wyobraźni. Lalki czy
plastikowe samochody nie dawałyby już dawnej radości, stałyby się nic
niewartymi przedmiotami, bo przecież z pewnością żadna z córek Righli nie wygra
konkursu na miss piękności, a żaden z jej synów nie wystartuje w wyścigu
rajdowym. Zabawki, symbole niewinności, zostaną odstawione na samotną półkę
pokrytą grubą warstwą kurzu.
Żeby
uniknąć podobnej sytuacji, oszczędzić pociechom dodatkowych zmartwień, wstaję z
miejsca i otwieram drzwi, prosząc je, by wyszły. Moje działania zostają
przerwane przez Gratiama, jasnowłosego chłopca.
–
Dlaczego? – pyta, próbując się wyrywać.
Patrzy
na mnie swoimi dużymi, niebieskimi oczami, jakbym był co najmniej
wszechwiedzący. Nie chcę go rozczarować, lecz nie potrafię odpowiedzieć na
wcześniej postawione pytanie. Nie mam pojęcia, czemu jego ukochana mama musi
umierać. Nie rozumiem istoty tego okrucieństwa, chorego ciągu życia, który
prowadzi tylko i wyłącznie do śmierci. W związku z własną bezradnością, po prostu
delikatnie popycham chłopca w kierunku wyjścia. Kiedy wszystkie pociechy
opuszczają pomieszczenie, zamykam drzwi na klucz. I po raz kolejny zderzam się
z tym, co nadejdzie prędzej czy później. W myślach przywołuję postać Georgii. Choć
staram się z całych sił, nie potrafię odzyskać dawnej siły dającej zdolność
pocieszania.
– To
niesprawiedliwe, Corliss – szepcze Righla, niespodziewanie podchodząc w moim
kierunku.
Daje
upust emocjom, przed czym wzbraniała się w obecności dzieci. Mam wrażenie, że
śmierć powoli zaczyna mieszać jej w głowie, przejmuje kontrolę nad ciałem i
umysłem kobiety, paraliżuje zmysłu. Po jej czerwonych ze złości i strachu
policzkach spływają pojedyncze łzy.
–
Nienawidzę siebie, ponieważ pragnęłam wieść normalne życie. Widać byłam zbyt
głupia i naiwna, by zrozumieć, że to niemożliwe. Dzisiejszy świat nie jest
normalny, nic tutaj nie jest normalne. Wszelkie próby udawania szczęśliwej
rodziny… żałosny teatrzyk. Żałuję, że w ogóle zdecydowałam się na posiadanie
dzieci… wierzyłam, że moje trudy zapewnią przetrwanie gatunku. Teraz wolę, żeby
szlag trafił ten cholerny gatun…
–
Proszę, powiedz, że to nieprawda – przerywam jej wypowiedź.
Jestem
przerażony słowami kobiety przekreślającymi wszystko, o co walczyła przez całe
życie. Postawa Righli zawsze dawała mi nadzieję. Dzięki niej wierzyłem, że
ludzka egzystencja ma jakikolwiek sens, że mimo wszystko nasz świat to nie
tylko bezwartościowe bagno przepełnione niezniszczalnymi mutantami. Teraz
jednak w mojej głowie pojawiają się wątpliwości osiągające monstrualne
rozmiary. Próbuję je zniszczyć, odnaleźć sens w chaosie. Wiem jednocześnie, że
tylko kobieta potrafi przywrócić dawny porządek. Z desperacją potrząsam jej
ramionami, kiedy tamta z hukiem upada na podłogę, trzęsąc się niczym galareta.
–
Wstawaj! Słyszysz mnie? Wypluj to, co powiedziałaś wcześniej, proszę.
Muszę
wyglądać żałośnie, klęcząc nad martwym ciałem mojej współlokatorki. Nie mam
nawet na tyle odwagi, by zamknąć jej oczy. Dopiero po kilkunastu minutach
znajduję w sobie siłę potrzebną do przeniesienia Righli do prowizorycznego
grobu. Podnoszę ją drżącymi rękami, wciąż czując pod palcami ciepło ciała
kobiety. Jej śmierć wydaje się niesamowicie odległa, jakby tylko spała,
czekając na nowy dzień. Udaję, że nie słyszę płaczu, jęków i zawodzenia dzieci
dochodzących zza drzwi. Gdybym posiadał super moc, z pewnością przywróciłbym
życie ich matce. Tymczasem jedynie patrzę, jak dzisiejsza solenizantka spada w
głąb ogromnego dołu, obijając się o ziemię.
–
Przepraszam… tak bardzo cię przepraszam – szepczę.
Niezdarnie
osuwam się na podłoże, przypadkiem strącając drobinki piasku na ciało mojej
współlokatorki. A później, garść za garścią, widzę, jak Righla znika pod grubą
warstwą brązowego pyłu. Stoję nad jej grobem jeszcze przez dłuższy czas,
odczuwając irracjonalne wyrzuty sumienia. Przecież nie umarła z mojej winy. To
śmierć ją wykończyła, głupia trzydziestoletnia granica. Mimo wszystko odnoszę
wrażenie, że kobieta nie zdążyła mi wybaczyć. Nigdy nie powiedziała, że rozumie
moją decyzję dotyczącą uratowania Soleil.
Gdy
wracam do domu, muszę zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem, wcale nie łatwiejszym
od poprzedniego. Wzrok dzieci wciąż jest pełen nadziei. Nadziei, którą zaraz
przyjdzie mi zabić. Opieram się o framugę drzwi, dzięki czemu utrzymuję
równowagę. Patrzę w zapłakane oczy pociech. Widzę, jak się obejmują, próbując
przetrwać najgorsze. Biorę głęboki oddech, by przekazać im najtragiczniejszą
wiadomość tego dnia.
– Wasza
mama nie żyje – mówię, jakbym nie uważał tego faktu za coś oczywistego, jakby
przekroczenie trzydziestoletniej granicy było możliwe, a Righla miała zostać
okrzyknięta następczynią Ulyssesa. – Bardzo mi przykro – dodaję, lecz nikt już
nie słyszy moich ostatnich słów.
Głośny
krzyk. Żałosny jęk. Donośne zawodzenie. Salon zostaje wypełniony przez głęboką
rozpacz. Co chwilę ktoś próbuje przywołać Righlę, walcząc z nieprawdopodobną
tęsknotą. Pojedyncze słowa „mamo!” przebijają się przez wrzawę. Nie potrafię
złagodzić bólu dzieci, dlatego po prostu stoję, patrząc na cierpienie tych
niewinnych istot.
Z
pewnością podobny chaos trwałby jeszcze długo, gdyby nie zapowiedziana wizyta
Heather. Słysząc jej cichy głos i pukanie do drzwi, oddycham z ulgą. W mgnieniu
oka docieram do wejścia, wpuszczając kobietę do środka.
–
Dobrze cię widzieć – mruczę pod nosem, jednocześnie spoglądając jej w oczy z ukrytym
wołaniem o pomoc.
–Ciebie
również – odpowiada.
Najwyraźniej
potrafi czytać w moich myślach, ponieważ nie mija chwila, a podchodzi do
pociech, przytula je z troską, pozwalając na zmoczenie łzami swojej kremowej
bluzki. Nie zastąpi im matki, lecz przynajmniej przez
krótką chwilę pozwoli poczuć się tak, jak kiedyś. O dziwo metoda Heather
skutkuje bez zarzutu. Dzieci, niczym ukołysane do snu, przestają szlochać.
Zamiast tego tępo wpatrują się w ścianę, szukając dalszego ukojenia na wszelkie
możliwe sposoby.
Gdy w
pokoju panuje już względna cisza, niepostrzeżenie znikam z pomieszczenia, biegnę
do sypialni i wyjmuję z szafy różne ubrania. W domu Righli spędziliśmy
stanowczo zbyt wiele czasu. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego kobieta
zgodziła się, byśmy u niej zamieszkali. Przecież ryzykowała życie własnych
dzieci. Może zlitowała się na widok Soleil lub zrozumiała, że w przeciwnym
wypadku oboje wylądujemy w więzieniu w przeciągu kilku dni? Nie mam bladego
pojęcia, co nią kierowało. Wiem jedno - będę jej dozgonnie wdzięczny, ponieważ
nie wyrzuciła nas na bruk, gdy potrzebowaliśmy ratunku.
Wkładam
poszczególne rzeczy do dużej torby, jednocześnie wsłuchując się w uspokajający szum
wody pod prysznicem. Po chwili moja ukochana ubrana w workowate spodnie oraz
luźną bluzę wychodzi z łazienki i kładzie się na łóżku. Mimo jej obecności
brakuje mi sił na sztuczne podtrzymywanie rozmowy, dlatego zadowalam się zwykłą
ciszą. Kiedy kończę pakowanie, wstaję z podłogi i idę w kierunku drzwi.
–
Musimy już jechać – mówię, nawet nie oglądając się za siebie.
Wciąż jestem
przygnębiony śmiercią Righli. Choć Sol niczemu nie zawiniła, pragnę zrzucić na
nią nadmiar negatywnych emocji. W chwili obecnej z chęcią wytknąłbym kobiecie
wszystkie błędy przeszłości i nieprzemyślane decyzje, byleby tylko zapomnieć o
ogromnym bólu. Przynajmniej ten jeden raz marzę o zrzuceniu maski bohatera oraz
o zachowaniu się jak na prawdziwego egoistę przystało.
Opuszczamy budynek tylnym wyjściem, omijając
salon. Moja ukochana nie ma pojęcia o urodzinach Righli i nie chciałbym, by ten
stan rzeczy uległ jakiejkolwiek zmianie. Bez słowa wsiadam do samochodu mojej
współlokatorki, spoglądając ponaglająco na Soleil.
–
Myślałam, że chcesz pożegnać się z Deedee – szepcze, nieśmiało podchodząc w
kierunku pojazdu.
– Zrobiłem to już po południu.
– A co
z resztą rodziny?
– Wejdź
do auta, proszę – mówię twardo.
Nie mam
zamiaru odpowiadać na podobne pytania.
Przytłoczony irracjonalną wściekłością, ruszam z piskiem opon, gdy tylko
kobieta zamyka za sobą drzwi. Chcę jak najszybciej uciec od miejsca, które
dawniej pełniło skarbnicę pozytywnych wspomnień. Do czasu. Śmierć wdarła się również
tam. Żadne szczęście nie mogło jej powstrzymać. Choć udaję obrażonego
dzieciaka, po prostu nienawidzę pożegnań. Muszę wyjechać cicho i
niepostrzeżenie, żeby przypadkiem nie zmienić wcześniej podjętej decyzji. Milczę,
walcząc z własnym umysłem, który za wszelką cenę próbuje wzbudzić we mnie
wyrzuty sumienia. Podsuwa mi coraz to nowe sytuacje, rozdrapuje dawne rany,
przypomina o Hectorze Cravennie oraz moim aroganckim zachowaniu wobec Georgii, okresie jej rekonwalescencji i śmierci, a
także o nieudanej próbie samobójczej Soleil.
„Dlaczego nie zareagowałeś, nie powstrzymałeś szeregu nieszczęśliwych
wypadków?” szepcze nieznośny głos w głowie. Nie potrafię się go pozbyć,
dlatego posłusznie słucham. Po upływie kilku minut zostaję zasypany lawiną
nienawiści do samego siebie. Rankiem wykopałem grób dla Righli, zupełnie
jakbym tylko czekał na to, aż umrze. Nie pozwoliłem Deedee nazywać się wujkiem,
mimo że tak bardzo pragnęła poznać smak bycia członkiem rodziny. Chciałem
nawrzeszczeć na Sol, gdy tamta po raz kolejny obudziła się z krzykiem w środku
nocy.
Złość
powoli zasnuwa moje oczy mgłą. Kiedy droga wijąca się między uschłymi drzewami zaczyna
przypominać niewyraźną plamę, zatrzymuję samochód na poboczu. Na szczęście znajdujemy
się w „lesie”, co samo w sobie stanowi dość dobrą kryjówkę.
– Co
się dzieje, Corliss? - Słyszę przytłumiony głos Soleil, która teraz patrzy na
mnie z strachem.
– Nic –
zbywam ją.
–
Przecież widzę, że…
– Czy
mogłabyś się zamknąć, łaskawie proszę? – warczę.
Nie
wiem, co się ze mną dzieje, jakby to złość przemówiła, nie ja. Nie powinienem traktować kobiety w podobny
sposób. Niby czym sobie na to zasłużyła? Zwykłą troską? Ten incydent sprawia,
że moja wściekłość osiąga apogeum. Nie potrafię powstrzymać łez. Zbyt wiele się
wydarzyło, zbyt wiele uczuć próbowałem stłumić w sobie. Pękam, okazuję swoją
słabość w obecności Sol. Uderzam dłońmi o kierownicę, starając się rozładować
złość przynajmniej w pewnym stopniu. Niestety efekt jest wręcz odwrotny.
–
Przepraszam, Corliss… nie chcę być dla ciebie ciężarem – mruczy kobieta.
Choć
wielu uznałoby jej zachowanie za zwykłe użalanie się nad sobą, nie mógłbym
przyznać im racji. W związku z pobytem w więzieniu moja ukochana wciąż wierzy w
brak własnej wartości. Myśli, że nie zasługuje na radość, że została stworzona
tylko do wypełniania rozkazów innych. A ja swoimi wcześniejszymi słowami
pokazałem, że zgadzam się na podobny układ.
–
Zależy mi na twoim szczęściu… nie mam
zamiaru dłużej ci się naprzykrzać. Ale gdybyś tylko mógł podwieźć mnie do
Sartonii, byłabym ci bardzo wdzięczna. To tam jest moje miejsce. Przecież od
początku powtarzałam, że zasłużyłam na karę.
– To ja
przepraszam, Sol. Ostatnimi czasy nie radzę sobie ze zdenerwowaniem. Nie
chciałem tego powiedzieć. W głębi serca przysięgam, że zrobię wszystko, byś już
nigdy nie musiała oglądać więziennych murów – wyznaję szczerze.
Nie
ufam wielu ludziom. Na wszelki wypadek wolę nie mówić im prawdy o sobie. W
końcu współcześnie nawet najlepszy przyjaciel może okazać się śmiertelnym
wrogiem. Jednak wychodzę naprzeciw Soleil bez najmniejszych obaw. Początkowo
czuję irracjonalny wstyd ostatecznie zastąpiony przez nieprawdopodobną ulgę.
– Ja…
nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Wszystko jest zbyt skomplikowane – szepcze kobieta.
–
Przykro mi, naprawdę. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie tego, przez co
przechodzisz. Jednak obiecuję, że cię nie skrzywdzę. Nie należę do grona
strażników Coppera. Tamten strój był zwykłą przykrywką – oznajmiam, na nowo
próbując przekonać ją do siebie.
Rozumiem,
że każdy, nawet najmniejszy niewłaściwy ruch może zburzyć naszą relację.
Powinienem uważać na własne słowa i gesty. Soleil przywodzi mi na myśl kruchą
lalkę z porcelany. Wystarczy ułamek sekundy, by ją stłuc, bezpowrotnie
zniszczyć.
Kiedy
ponownie wciskam pedał gazu, chcąc kontynuować podróż, jasne światła pewnego
samochodu przykuwają moją uwagę.
– Jasna
cholera! – warczę pod nosem, gdy zdaję sobie sprawę, że wpadliśmy w pułapkę.
Pojazd
zbliża się w naszym kierunku. Na jego masce dostrzegam niebieskie koło
przecięte dwoma odcinkami, umieszczone na żółtym tle – symbol rządów Ulyssesa.
Czuję
się zupełnie tak, jakby śmierć zajrzała mi w oczy. Nie przypuszczałem, że ten
moment nadejdzie już dzisiaj. Pobyt w więzieniu jest jednoznaczny z umieraniem,
a ja pragnę jeszcze korzystać z życia. W jednej sekundzie przypominam sobie o
miejscach, które chciałbym odwiedzić, ludziach, których chciałbym spotkać.
Przeczuwam, że podobne marzenia wkrótce zostaną mi odebrane. Próbuję walczyć
resztkami nadziei, zyskać nieco czasu. Na moje nieszczęście strażnik zbliża się
w kierunku auta Righli. Z pewnością przeszedł przez niezbędne procedury, by móc
pracować na obecnym stanowisku, dlatego należy do wysportowanych i wyjątkowo
umięśnionych osób. Nawet nie mam co myśleć o wygraniu walki wręcz z osobnikiem
jego pokroju. Patrzę przepraszająco na Soleil, pragnąc przekazać kobiecie cały
żal związany z obecnym obrotem spraw. Powinienem jej chronić, podczas gdy
okazuję się skończonym słabeuszem. W dodatku wciąż nie potrafię otrząsnąć się
po tym, jak okropnie ją potraktowałem. Brak mi słów, by wyrazić własne wyrzuty
sumienia.
Służbista
wysiada z samochodu i pokazuje wyraźnie, bym wyszedł na zewnątrz. Wykonuję jego
polecenie, wcześniej wyjmując z torby naładowany pistolet i chowając go za kurtką.
– Dobry
wieczór – mówię, siląc się na spokojny uśmiech.
Mężczyzna
odpowiada tym samym, po czym prosi, bym pokazał mu wszelkie ważne dokumenty.
Oczywiście nie mogę spełnić tej prośby. Moje nazwisko figuruje na liście osób
poszukiwanych, więc już dawno wyrzuciłem swoje karty identyfikacyjne z
nadajnikiem do najbliższego rowu. Dowodu Sol również pozbyłem się w miarę
szybko. Na szczęście ciemność to dobry kamuflaż. Dzięki niej zyskuję chwilę
czasu na obmyślenie planu działania.
– Tak,
już szukam – mruczę pod nosem, jednocześnie udając, że przegrzebuję wszelkie
kieszenie.
Gdy
podwładny Coppera traci zainteresowanie moją osobą, uderzam go z całych sił
bronią w głowę. Nieznajomy się chwieje, lecz ostatecznie utrzymuje równowagę. W
ramach rewanżu próbuje przygwoździć mnie do maski samochodu. W przeciągu kilku
sekund odpieram atak mężczyzny. Rzucam jego ciałem o wyschnięte drzewo i
wymierzam lufę pistoletu prosto w czaszkę służbisty. O dziwo naciśnięcie spustu
wcale nie należy do łatwych zadań. Zanim zadam strażnikowi ostateczną dawkę
cierpienia, próbuję postawić się na jego miejscu. Niemal namacalnie czuję, jak
kula przenika przez moją skórę, uszkadza tkanki, paraliżuje bólem. Z czasem
podobne doznania stają się nie do zniesienia.
Moja
ofiara wygląda na przerażoną. Co prawda strzał jej nie zabije, lecz odetnie od
życia na okres długich miesięcy. W przypływie wyrzutów sumienia na krótki
moment opuszczam broń. W głębi serca wiem jednak, że nie mogę poddać się
fałszywej litości. Spoglądam w kierunku samochodu, a przez szybę dostrzegam
twarz Soleil. Kobieta trzęsie się ze strachu, najwyraźniej błagając mnie o
ratunek. Uznaję jej reakcję za prawdziwą motywację i dalszych zastanowień
wykonuję końcowy ruch. Patrzę, jak krew podwładnego dyktatora rozpryskuje się
na wszystkie strony. I to z mojej winy. Nie potrafię odwrócić wzroku od tego
obrzydliwego widoku. Oprzytomnienie zajmuje mi dodatkowe kilkanaście sekund.
– Już
jesteś bezpieczna – mówię, kiedy udaje mi się dostać do środka auta Righli.
– Nie, Corliss. Ja nigdy nie
będę bezpieczna – mruczy Sol, wciąż drżąc na całym ciele, jakby właśnie
zetknęła się z bardzo niską temperaturą, czego zaprzeczeniem są krople potu
znaczące jej czoło.
– Tu nie chodzi o Coppera, tylko
o mnie. Nie ucieknę przed strachem. On towarzyszy mi kiedy zasypiam, i kiedy
się budzę. Nieustannie. Nawet jeśli jesteśmy sami w pokoju, a ty trzymasz moją
rękę, mam wrażenie, że niespodziewanie zamienisz się w potwora. Zupełnie tak,
jak dzisiaj, kiedy zacząłeś krzyczeć…
– Przepraszam cię za to.
Zachowałem się niczym skończony idiota, jednak mogę przysiąc, że nie jestem
potworem. Walczę z wyrzutami sumienia. Żałuję, że potraktowałem cię w tak
oschły sposób. A żal już w pewnym stopniu czyni ze mnie człowieka – oznajmiam
spokojnie.
Wiem, że będę potrzebował dużej
dawki cierpliwości, żeby na nowo nauczyć ją życia, podstawowych praw rządzących
ludźmi i światem. Jednak po pierwszym szoku zdaję sobie sprawę, że mogę podołać
temu wyzwaniu. Nie potrafię znieść przerażonego spojrzenia Soleil, które boli
mnie bardziej niż własne cierpienie, dlatego robię wszystko, żeby ją
uszczęśliwić.
Ruszamy w dalszą podróż. Mijamy
uśpione domy i nielicznych przechodniów przypominających zombie w bladym
świetle księżyca. W międzyczasie staram się opowiadać kobiecie o jej
przeszłości. Przywołuję wszelkie radosne chwile, nawet te niebezpiecznie
pozytywne. Zdaję sobie sprawy, że wystarczy tylko wygrzebać podobne momenty z
zakamarków umysłu Sol, by nadać rzeczywistości nowych barw.
– Pamiętasz, jak postanowiliśmy
świętować rozpoczęcie nowego roku? Oboje uważaliśmy, że to bezsensowne, jednak
Georgia była niesamowicie uparta. A dla niej mógłbym nawet skoczyć z mostu, dlatego ostatecznie się zgodziłem. Całą
trójką przed północą poszliśmy na rynek. Akurat wtedy mieszkaliśmy jeszcze w
Companion, więc zanim dotarliśmy na miejsce, rozbolały nas nogi. Chyba do
największych atrakcji tamtego wieczoru zaliczyliśmy fajerwerki. Moja siostra
początkowo się ich bała, ale z czasem stwierdziła, że nigdy w życiu nie
widziała czegoś piękniejszego. Podzielałem jej zdanie, ty najprawdopodobniej
też. Kiedy mieliśmy zbierać się do wyjścia, zaczepił cię jakiś przystojny
brunet. Powiedział, że prosi o jeden taniec. Rzecz jasna nie chciałaś się
zgodzić, lecz wypchnąłem cię na parkiet. Wróciłaś po niecałych dwóch minutach.
Żeby spłoszyć swojego adoratora, zaczęłaś go specjalnie deptać. Oczywiście
wymówiłaś się brakiem koordynacji ruchowej, jednak każdy doskonale znał prawdę…
Przerywam, gdy dostrzegam cień
uśmiechu na twarzy Soleil. W głębi serca dziękuję, że nie odepchnęła tego
wspomnienia. Widzę, jak kąciki jej ust delikatnie unoszą się ku górze. Nie mogę powstrzymać radości. Jedną ręką
zakładam kosmyk włosów kobiety za ucho, ciesząc się niczym wariat.
Reszta podróży nie trwa zbyt
długo. Decyduję się na krótki pobyt w Bittlemberg, mieście będącym skarbnicą niezliczonych
urywków pamięci, niekoniecznie pozytywnych. To właśnie tutaj dowiedziałem się o
chorym planie Coppera. To tutaj moja ukochana podjęła decyzję o samobójstwie.
To tutaj zrozumiałem, jak bardzo mi na niej zależy.
Parkuję przy jednej z wąskich
uliczek. Wysiadając, nakładam na głowę kaptur, a następnie wyjmuję z bagażnika
dużą torbę i pomagam Sol stanąć na równe nogi. Idziemy w zupełnych
ciemnościach. Najwyraźniej władze odcięły prąd, by zatrzymać wszystkich
obywateli w mieszkaniach. Próbujemy zachować ciszę, jednak co chwilę wpadamy na
słup czy barierkę. Zapewne w innych okolicznościach podobne wpadki by mnie
rozbawiły, lecz nie teraz. Przecież w przeciągu ułamka sekundy możemy wpaść w
bezwzględne łapska strażników. Gdy docieramy do piwnicy w jednej z opuszczonych
kamienic, oddycham z ulgą. Rozkładam na podłodze duży, zielony koc i kładę się
na nim. Nie zasnę tej nocy. Chcę tylko zmusić kobietę do odpoczynku.
– Powinnaś się położyć – mówię,
gdy tamta nieśmiało podąża w moim kierunku.
– Nie jestem zmęczona -
oznajmiam, siadając na krawędzi posłania.
– Rozumiem, że adrenalina
skutecznie spędziła ci sen z powiek, jednak potrzebujesz nowej dawki energii.
– Po co mi nowa dawka energii?!
W końcu nie możemy uciekać w nieskończoność, Corliss. To bezcelowe - mruczy pod nosem.
– Nigdy nie uważałem, by
ratowanie czyjegoś życia i walka o wolność były bezcelowe - dodaję delikatnie
przyciągając ją do siebie.
Szorstka skóra kobiety, choć
niemiła w dotyku, daje ukojenie. W obecności mojej ukochanej zaczynam czuć, że
trudy związane z wydostaniem jej z więzienia nie poszły na marne.
– Wszystko jakoś się ułoży -
powtarzam niczym mantrę, próbując uspokoić samego siebie.
Soleil, najwyraźniej znudzona
podobną gadaniną, która tak czy inaczej nie ma
żadnego związku z rzeczywistością, zamyka oczy, jednocześnie trzymając
moje ramię jak szmacianą lalkę. Z czasem jej zachowanie staje się bardzo
uciążliwe, dlatego zmieniam pozycję z leżącej na siedzącą. Niestety za każdym
razem, gdy wyrywam się z objęć kobiety, tamtą wstrząsają niekontrolowane
dreszcze. Ostatecznie więc trwam do rana w identycznym stanie.
– Otwierać! – Słyszymy głos
dobiegający zza drzwi, budzący nas z niespokojnego półsnu.
Momentalnie staję na równe nogi,
uświadamiając sobie, w jak tragicznej sytuacji jestem. Mam raptem kilka sekund
na pożegnanie się ze światem, zamknięcie wszystkich niedokończonych spraw. Lata
wcześniej posiadałem wielkie plany na przyszłość. Naiwny dzieciak. Pragnąłem
wylecieć w kosmos i poznawać nowe cywilizacje. Nie przypuszczałem wtedy, że
skończę jako marny więzień, pozbawiony jakichkolwiek chęci do życia, z
utęsknieniem czekający na dzień własnej śmierci, jedynego wybawienia.
W przypływie dziwnej nadziei
biorę do ręki pistolet, niestety szybko zaczynam rozumieć, że nie został mi już
żaden nabój.
– Cholera! – warczę.
Ze złością rzucam broń na
podłogę i podbiegam do roztrzęsionej Sol. W międzyczasie znów rozlega się
donośny głos, wołający: "Szybko! To dla waszego dobra!".
– Co teraz? – pyta kobieta,
patrząc na mnie zaszklonymi oczyma.
– Nie wiem – mówię nawet nie
próbując gdybać.
Przytulam ją najmocniej, jak
tylko potrafię, próbując zabić lęk.
– To koniec – mruczy.
Zgadzam się z nią, myślę, lecz
nie wypowiadam tego na głos. Po prostu
cierpliwie czekam, starając się ignorować rzeczywistość. Egzystuję w chwili
obecnej, nie wybiegam w nieistniejącą przyszłość. W głębi serca żałuję, że nie
było mi dane poznać wszystkich kolorów życia, zasmakować wolności oraz
szczęścia. Powoli godzę się z duchową śmiercią, z bólem, wiecznym cierpieniem
Zatykam uszy kobiety swoimi
dłońmi, opierając brodę o jej czoło.
– Jesteś bezpieczna – szepczę
bezustannie, nawet gdy drzwi opuszczonego mieszkania gwałtownie się otwierają,
a pewien mężczyzna próbuje nas rozdzielić.
Mężczyzna, który pod żadnym pozorem
nie wygląda na osobę pełniącą funkcję strażnika.
***
Wróciłam :) Teraz nie będę już znikać na tak długi okres czasu (w wakacje, rzecz jasna, w roku szkolnym to zupełnie inna sprawa). Postaram się nadrobić wasze zaległości do jutra.
Wiesz, że zagubiłam się na chwilkę w tym twoim nowym układzie strony? Nie mogłam znaleźć miejsca, gdzie zostawić komentarz! Ale to pewnie tylko ja i moja ślepota, tym się absolutnie nie przejmuj ;)
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się czy najpierw skomentować rozdział czy ocenić szablon, ale to drugie okazało się silniejsze ode mnie. No bo ta szata graficzna mnie urzekła. Trafiłaś jej kolorystyką prosto do mojego serduszka, a nagłówek jest genialny! Taki subtelny! Bardzo, bardzo wpasowałaś się w mój gust.
Co do rozdziału. To bardzo mi się podobał, ale ty dobrze wiesz, że bardzo lubię twój styl. To rozmyślanie nad śmiercią i nad człowiekiem, który musi walczyć o pozostanie sobą w jej obliczu... Dla mnie bomba. Chociaż strasznie ciężko było czytać o tym w odniesieniu do Righli. To potworne, że musi obserwować swoje dzieci ze świadomością, że to może już ostatnie chwili jej życia, że kolejnego takiego momentu nie będzie mogła doświadczyć osobiście. Strasznie mnie to zdołowało. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że kobieta jednak znajdzie jakieś wyjście, że nie umrze w tak młodym wieku. Biedne dzieci :( I biedny Corliss, że teraz został z tym wszystkim sam. Nie ma żadnego, silnego wsparcia - został sam z gromadką dzieci i Sol, która nie nadaje się do życia przez ogrom doświadczeń, które przeżyła. Sytuacja mężczyzny nie jawi się w ciepłych, kolorowych barwach.
Ta dziecięca nieświadomość otaczającego ich zła, niewiedza, że jednak na pewne kwestie w życiu nigdy nie znajdzie się dobrego rozwiązania, choćby bardzo długo się go poszukiwało, wcale nie sprawiła, że poczułam się lepiej. Nawet mała Ruth, która do tej pory zdawałoby się, że panuje nad swoimi emocjami, wybuchła. Ona chyba jest najbardziej świadoma ostateczności niektórych zdarzeń. Tym większy musi wywoływać to ból w jej serduszku. Corliss dobrze zrobił, że odsunął dzieci, zanim kobieta zmarła. To faktycznie mogłoby źle wpłynąć na ich późniejsze dzieciństwo. Miały szansę zapamiętać matkę, taką jaką była naprawdę - troskliwą, pełną ciepła i miłości.
Dobrze, że nie były świadkami tego, co nastąpiło chwilę potem. Ubolewam nad tym, że kobieta zmarła z takimi słowami na ustach. Pewnie wcale tak nie myślała, ale kryzysowe sytuacje niszczą psychikę człowieka lub całkowicie ją zmieniają.
Corliss stanął teraz przed wielką próbą. Jestem niezwykle ciekawa czy zdoła jej podołać. W sumie... musi! Bo jak nie on, to ja nie wiem, jak to miałoby wyglądać. Chociaż widać, że trochę go to wszystko przerasta. I nie ma w tym nic dziwnego. Ta rozmowa między nim a Sol była niebywale potrzebna, choć może nie powinna rozpocząć się w ten sposób. Widać, że dziewczyna wciąż nie jest sobą, ale powoli może coś się poprawia? Przynajmniej mam takie wrażenie.
Ta pułapka wyglądała na bardzo niebezpieczną i zaczęłam obawiać się o losy naszych bohaterów, ale Corliss sobie poradził. Potem wydawało mi się, że są w miarę bezpieczni, ale ty szybko zniszczyłaś to złudzenie.
Ej, tak się nie kończy, wiesz? To powinno zostać zakazane! No bo co to za mężczyzna, który wcale nie wygląda na strażnika i czemu chce ich rozdzielić? Dla kogo pracuje i co z tego wszystkiego wyniknie?
Czekam na kolejny rozdział!
Pozdrawiam :*
Miałam nadzieję, że dłużej nacieszymy się towarzystwem Righli, niestety śmierć nie jest ani łaskawa, ani cierpliwa, nie da się z nią walczyć... Muszę przyznać, że serce mi się krajało, kiedy kobieta żegnała się ze swoimi dziećmi. Aktualnie nie jestem w najlepszym humorze, więc odczuwałam atmosferę tego rozdziału z podwójną mocą, przez co ledwo się powstrzymałam, żeby się nie rozpłakać. To strasznie niesprawiedliwe, że tacy dobrze ludzie jak Righla muszą odejść w chwili ukończenia tej piekielnej trzydziestki... Do samego końca liczyłam na to, że wydarzy się jakiś cud. Że minie godzina zero, a Righla będzie nadal żyła, ku ogromnemu zdumieniu i radości wszystkich wokół. Niestety, stało się inaczej... Odeszła tak nagle i gwałtownie, że ledwo sama zdołałam się z nią pożegnać. Rozpacz dzieci po tym, jak Corliss powiadomił je o śmierci matki byla najbardziej uderzająca. Liczę na to, że maluchy jakoś otrząsną się z tego koszmaru, a Heather odpowiednio się nimi zajmie. To dobre, cudowne dzieci, które nie zasłużyły na życie w takim świecie. Może jeszcze będą miały szansę na coś lepszego, może zanim dorosną Ulysses zostanie pokonany. Bardzo bym tego chciała.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Soleil jest w nieco lepszym stanie. Dobra, może nadal jest przestraszona, przygaszona i nie potrafi wrócić do normalnego życia, jednak teraz da się z nią normalnie porozumieć. Cóż, Corliss musiał wybuchnąć prędzej czy później, w ogóle go za to nie winię. Ileż można trzymać tyle negatywnych uczuć w sobie? Ta scena ze strażnikiem mnie zmroziła, oczami wyobraźni już sobie wyobrażałam, jak Corliss i Sol trafiają do więzienia Coppera, na szczęście jakoś udało się wybrnąć z tej sytuacji. Tylko ta końcówka... Skoro ten mężczyzna nie jest strażnikiem, to kim? Może wreszcie jakiś sojusznik? Po śmierci Righli przydałby się ktoś taki.
Ciekawa jestem, co będzie dalej, zatem czekam na kolejny rozdział :)
Scena pożegnania Righli naprawdę wywołuje uczucie dogłębnego smutku. Powtórzę się po raz kolejny: wielbię Twoje opisy uczuć! Doskonalę rozumiem kobietę, jej smutek, a nawet to, że żałuję, że w ogóle wydała na ten świat dzieci, skoro wiedziała jak wygląda sytuacja. I choć trochę dziwi mnie ten pośpieszny pogrzeb, to uważam, że rozdział jest bardzo dobry.
OdpowiedzUsuńŻal mi Corlissa, który sam będąc w żałobie, musi wytłumaczyć dzieciom zaistniałą sytuację, choć ona na pewno coś w tym temacie wiedzą, to i tak musi to dla nich być niezmiernie trudne.
Pod koniec aż mi na moment serce zamarło! Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy :)
I czy mi się tylko wydaje, czy ten rozdział jest krótszy od pozostałych?
Pozdrawiam gorąco,
maximilienne
Przeczytane ;)
OdpowiedzUsuńOj, trochę mnie wystraszyłaś tym nagłym zwrotem akcji na samej końcówce! Najpierw pomyślałam, że to musi być najzwyklejszy w świecie sen, który nawiedził przestraszonego Corlissa, ale potem okazało się, że to mężczyzna, który chce im pomóc. Uff, od razu mi ulżyło! Ale czy mogą mu zaufać? Bo przecież wcześniej Corliss sam mówił, że nawet przyjaciel może okazać się tak naprawdę jedynie wrogiem. Nie można nikomu ufać. Z drugiej strony co im zostało? Przecież nie ma już Righli, do której mogą wrócić i, która zawsze, bez względu na wszystko, przyjmie ich w swoje ramiona, jakby nigdy nic. Nie mają już nikogo. Są samotni. kurcze, jak to strasznie brzmi, a jak jeszcze połączy się to słowo z tą dwójką... Mogę powiedzieć, że chyba trochę rozumiem, co oni muszą przeżywać. Piszesz tak, że nawet nie będąc w ich sytuacji człowiek może się w niej choć po części postawić i, szczerze mówiąc, ja na ich miejscu chyba już dawno bym skapitulowała. Bo to wszystko, co przydarzyło się Sol, a potem i Corlissowi, jest przerażające. najpierw odejście Georgii, potem pojmanie Sol i w końcu śmierć Righli. Nie wspominam już o wcześniejszych stratach w postaci rodziców, żeby tego jeszcze bardziej nie zdramatyzować. Bo, jeśli mam powiedzieć prawdę, to Ty tutaj piszesz istny dramat. Chyba smutniejszej historii jeszcze nie czytałam, a cieszę się mianem czytelnika dość zachłannego... Ta historia ma jednak w sobie coś unikalnego, co sprawia, że jest jedyna w swoim rodzaju. A Ty masz zaszczyt mianować się jej autorką. Gratuluję! :)
Może i Sol zaczyna wracać do siebie fizycznie, ale psychicznie już zawsze będzie zranioną więźniarką, której nikt nie zdoła uleczyć. Tak, ciągły strach na pewno będzie jej towarzyszył do końca życia i co do tego nie ma żądnych wątpliwości. Ale mimo wszystko mam nadzieję, że ktoś w końcu odkryje, jakim sposobem Ulysses mógł przeżyć tyle lat i pozwoli tej dwójce dożyć do starości. Apropo tej sprawy, to coś mi się wydaje, że ma to związek z tym, co ludzie jedzą. Nie wiem czemu, ale inaczej wydaje mi się, że i Cooper by uległ chorobie...
Pozdrawiam i czekam na dużo więcej!!!
Póki co to chyba najbardziej depresyjny rozdział. Całe opowiadanie utrzymane jest w klimacie opuszczającej człowieka nadziei i zbliżania się nieuniknionego końca, ale poświęcenie tematowi śmierci i przemijania długiego fragmentu sprawiło, że wszystko stało się jeszcze bardziej ponure.
OdpowiedzUsuńBardzo nie lubię tematu śmierci, chociaż każdy z nas chyba czasem o niej myśli. To, że ludzie w wykreowanym przez Ciebie świecie wiedzą dokładnie, kiedy umrą, jest okropne. W prawdziwym świecie znanie przybliżonej daty śmierci np. w przypadku osób cierpiących na jakąś nieuleczalną chorobę czasami pozwala im się stać lepszymi ludźmi czy uporządkować wszystkie sprawy. Ale w tym Twoim świecie to jedynie zakończenie życia, które przepełnione było smutkiem i cierpieniem. Z jednej strony ludzie mówią, że trwanie w takim miejscu jest straszne i że mają go dosyć, a jednak w dniu trzydziestych urodzin wcale nie chcą odchodzić.
Coraz mniej podoba mi się zachowanie Corlissa. Widać, jak bardzo zmieniła go cała ta sprawa ratowania Soleil, co niestety można było zauważyć już w poprzednim rozdziale. Mężczyzna nie umie sobie poradzić z własnymi emocjami i z własnym życiem. Póki co udaje mu się uciekać wraz z Soleil, ale ma rację, myśląc, że to nie może trwać wiecznie. Ktoś w końcu ich złapie, a nawet, jeśli tak się nie stanie, w końcu dotrą do granicy i umrą w wieku trzydziestu lat - ona psychicznie wykończona, praktycznie po praniu mózgu i z duszą w kawałkach i on z mnóstwem sprzecznych emocji, które wywołują wahania nastroju.
Pewnie ten, kto przyszedł i kazał im wyjść, chce w jakiś sposób pomóc w dalszej ucieczce. Odniosłam wrażenie, że to wcale nie jest ich wróg, ale tego dowiem się już w kolejnym rozdziale. Zastanawiam się tylko, czy ma to jakiekolwiek znaczenie. Tak naprawdę obojętnie, co się stanie, happy endu nie ma co oczekiwać.
Pozdrawiam
koszmar-na-jawie
b-u-n-t
Ładnie snujesz tę historię. ;) Niektóre fragmenty są niezwykle udane, np. ten o matce, co nie ma odpowiednio szerokich ramion, by objąć wszystkie dzieci, można go odebrać metaforycznie i dosłownie, rzecz jasna. I podobają mi się imiona (Righla, Corliss). A zakończenie dodaje jeszcze dramatyzmu i pozostawia w pełnym niecierpliwości oczekiwaniu. :)
OdpowiedzUsuń