wtorek, 24 grudnia 2013

Rozdział XI

"Gdy jed­nak wszys­tko za­leży od przy­pad­ku, mu­simy te­mu przy­pad­ko­wi zaufać."
John Ronald Reuel Tolkien

CORLISS

                Słyszę, jak krople deszczu z hukiem uderzają o szyby. To jedyny dźwięk przerywający głuchą ciszę panującą w domu Righli. Po chwili dołącza do niego także skrzypienie podłogi. Nie mogę spać już trzecią noc z rzędu, dlatego snuję się jak duch korytarzami mieszkania. Dotarłem tutaj po odejściu Soleil. Nie wiem, skąd znalazłem odpowiednią dawkę energii, by pokonać tak wiele kilometrów.  Rozumiem jednak, że w przeciwnym wypadku byłbym skazany na niekończącą się bezczynność. Wszyscy, którzy cokolwiek dla mnie znaczyli, przestali istnieć. Zostałem sam na sam z nadchodzącą apokalipsą i wieczną wizją śmierci, lecz mimo to ani przez moment nie pomyślałem o zakończeniu własnego życia.
Czy byłem złym bratem? Odkąd sięgam pamięcią, starałem się robić wszystko, by Georgia wyszła na prostą. Starałem się zapomnieć o sobie samym, by ją uszczęśliwić. Czerpałem radość z drobnych uśmiechów mojej siostry, z brzmienia wesołego głosu przerywającego głuchą ciszę. Nie liczyłem się z pieniędzmi, ponieważ oglądanie rudowłosej dziewczyny w pełni sił było czymś bezcennym. Patrzyłem, jak stawia pierwsze kroki niczym dziecko na nowo uczące się życia. Widziałem jej entuzjazm wygrywający z demonami przeszłości i w głębi serca wierzyłem, że jeszcze wszystko się ułoży.   
Jednak byłem strasznie naiwny. 
Nie potrafię wyrzucić z umysłu wspomnienia jej śmierci. Choć pragnę tego najbardziej na świecie, miłość nie pozwala mi na zapomnienie.  Georgia zawsze była nieodzowną częścią mojego istnienia. Nawet teraz, gdy jej ciało zostało spalone, wciąż mam wrażenie, że jest blisko. Myślę o niej zaraz po otwarciu oczu. Chcę wiedzieć, czy znów dręczyły ją senne koszmary, czy ma siłę, by żyć. 
Kilka dni temu, w drodze do Righli, wydawało mi się, że zobaczyłem drobną sylwetkę mojej siostry i przez krótką chwilę zupełnie przestałem wierzyć w jej odejście. Ubzdurałem sobie, że wtedy widziałem śmierć jakiejś innej rudowłosej dziewczyny. W końcu wyglądała tak blado i mizernie, prawie wcale nie przypominała Georgii…  niestety chwilę później zderzyłem się z szarą rzeczywistością.
Ona odeszła. Przeze mnie. Nie byłem wystarczająco odważny, by dać jej wolność i ochronę jednocześnie. Zawiodłem na całej linii. Gdybym tylko mógł, naprawiłbym błędy przeszłości, jednak póki co muszę pogodzić się z teraźniejszością. Straciłem siostrę. Straciłem najlepszą przyjaciółkę. Straciłem najsilniejszą osobę, jaką kiedykolwiek znałem. I zabrakło mi słów, by ją pożegnać. 
                Pamiętam, jak pięć dni temu po przebudzeniu zdałem sobie sprawę z nieobecności Soleil. Początkowo nie potrafiłem uwierzyć w niespodziewane zniknięcie dziewczyny. Starałem się z całych sił, by ją uszczęśliwić. Przytulałem jej przerażone ciało podczas niespodziewanych wizyt strachu. Pokazywałem wszystkie pozytywy życia. Opowiadałem o planach na przyszłość. Przyrzekłem, że dam jej ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Najwyraźniej nie byłem wystarczająco przekonujący. Kiedy poczułem, że nie leży obok, wpadłem w szał. Zacząłem przeszukiwać całe mieszkanie. Nie słyszałem jej kroków, głosu czy płaczu. Gdy moje śledztwo nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, wyszedłem na zewnątrz. Zarażenie Mortem było bez porównania mniej przerażającą wizją niż utrata Soleil. Nie znalazłem jej wśród chorych czy zdrowych. Po prostu zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu. Odczuwałem wściekłość. Po powrocie do pokoju zacząłem wrzeszczeć, wykrzykiwać imię kobiety, dodając do niego różne obraźliwe przymiotniki. Soleil, ty pieprzona egoistko,  cholerna żmijo. Krzyczałem ze złości, wyłem z tęsknoty. Z godziny na godzinę traciłem nadzieję. Czekałem na jej powrót przez dwa dni, siedząc nieruchomo, wyglądając za okno, jedynie chwilami mrużąc oczy.
                Soleil należała do osób, które nie potrafiły ukrywać swoich tajemnic, były otwartymi księgami. Problem leżał po stronie czytelników – tylko najodważniejsi zaglądali na pierwszą stronę. Ja nie miałem wyboru. Choć nie chciałem słuchać, kobieta opowiedziała mi mroczną bajkę o życiu. Jej historia nie różniłaby się zbyt wiele od innych, gdyby nie sposób, w jaki została przekazana.  Strach, złość, niepewność i przerażenie wplecione w różne wydarzenia sprawiły, że nie potrafiłem usiedzieć na miejscu, kiedy patrzyłem w oczy dziewczyny. Jej plany na przyszłość odkryłem po przyjeździe do Sartonii. Już wtedy miałem wrażenie, że marzy tylko o wiecznym odpoczynku. Poniekąd bałem się jej smutku. Żałuję, że nie byłem wystarczająco skupiony. Może gdybym zwracał większą uwagę na zachowanie Soleil, ona nie oddałaby się w zimne ramiona śmierci. Pragnę, by wróciła choć na chwilę i wytłumaczyła mi, dlaczego wybrała właśnie tę drogę. Zrozumiałbym. Chciałbym się tylko pożegnać.
                W ostatnim czasie straciłem dwie najbliższe mi osoby. I wciąż nie rozumiem, jaka magiczna moc trzyma mnie w ryzach, sprawia, że każdego ranka znajduję siłę do życia. 
                Jestem pewien, że gdybym został w łóżku na kolejne kilkanaście minut, zwariowałbym, dlatego schodzę na dół, uważając, by nie obudzić zmorzonych snem domowników. Kiedy docieram do wąskiego korytarza na parterze, dostrzegam blade światło dobiegające z kuchni. To rzadko spotykane zjawisko w domu Righli, jednak nie mam powodów do obaw. Nawet najwytrwalszym włamywaczom zabrakłoby energii, by dotrzeć na takie pustkowie. Gdy wchodzę do pomieszczenia, zauważam siedzącą przy stole, zapłakaną Deedee.
                - Co się stało? – pytam odruchowo, zajmując miejsce naprzeciwko niej.
                Dziewczynka delikatnie unosi głowę i spogląda na mnie, wycierając nos kawałkiem bluzki.
                - Miałam zły sen – odpowiada, starając się powstrzymać łkanie.
                - Opowiedz mi o nim. To na pewno pomoże  – radzę, siląc się na przyjazny uśmiech.
                Mała wzdycha ciężko, obejmując dłońmi kolorowy kubek leżący na stole. Zaczyna opowieść.
                - Śniło mi się, że kończyłam trzydzieści lat. Byłam sama w domu. Czekałam na swoje urodziny, ale gdy zegar wybił dwunastą, nic się nie stało. Dalej żyłam, wbrew własnej woli. Nie miałam przyjaciół, rodziny i znajomych… - Zamyka usta, odgarniając swoje jasne włosy z czoła. – Jak to jest, Corliss, że boję się jednocześnie życia i umierania?
                - Nic w tym dziwnego. Ludzie boją się tego, czego jeszcze nie poznali. Wbrew pozorom nikt nie lubi niespodzianek – mówię. – Tylko obiecaj mi, że nie będziesz myślała w ten sposób – dodaję nagle, zdecydowanie zbyt gwałtownie. Boję się, że Deedee, idąc podobnym tokiem myślenia, zniszczy samą siebie.
                Przez chwilę mała patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma, jakby dopiero co się obudziła. Teraz przypomina dojrzałą, niemal dorosłą osobą. W jej spojrzeniu nie dostrzegam już ani grama dziecięcej ufności, której miejsce zajął wszechobecny strach.
                - Obiecuję. – Wzdycha, po czym szepcze:  – Przepraszam, Corliss… okłamałam cię. Tak naprawdę moja mama wcale nie umarła. Ja po prostu nie mam domu – mówi, po czym znów wybucha płaczem. - Bałam się, że jeśli powiem wam prawdę, nie dacie mi jedzenia. A byłam wtedy strasznie głodna. Bardzo mi przykro, że tak źle o was wszystkich myślałam…
                - Ciii… - szepczę. – Nic takiego się nie stało. Nie zrobiłaś nic złego – próbuję pocieszyć małą, jednak najprawdopodobniej nie docierają do niej żadne słowa.
                Od początku przypuszczałem, że nigdy nie znała swojej rodzicielki. Była zbyt twarda jak na kogoś, kto wychowywał się w rodzinie. Ponadto miała na sobie stare, poszarpane ubrania. Bez względu na to bardzo chciałem jej pomóc. Sam znalazłem się w podobnej sytuacji kilka lat temu, dlatego doskonale rozumiałem, czym jest głód i zimno.
                Deedee nieoczekiwanie wstaje, przechodzi pod stołem i przytula się do mnie z całych sił. Jestem zaskoczony jej reakcją, lecz nie protestuję.
                - Nigdy nie miałam taty. Ani nawet wujka.              
                Nigdy nie miałaś nikogo, kto mógłby cię pokochać, dodaję w myślach. Choć pragnę zastąpić jej rodzinę, nie chcę, by cierpiała po moim nieuchronnym odejściu. Jeśli utrzymam odpowiedni dystans, nikt nie poniesie większych strat.
                Z tego samego powodu przez tak długi czas odtrącałem Soleil.
                - Przestań już płakać, bo za chwilę będzie mi tak przykro, że pójdę w twoje ślady. A uwierz, nie chciałabyś tego widzieć – żartuję, by choć odrobinę ją rozweselić. Udaje mi się. Na twarzy dziewczynki widnieje teraz nieśmiały uśmiech. – Zrobię ci herbaty, a potem pójdziesz spać, dobrze? – proponuję. Nie czekam na odpowiedź, tylko szybko nalewam wody do czajnika i stawiam  go na gazie. Przez chwilę pomieszczenie wypełnia głucha cisza.
                - Tęsknisz za Georgią? – mówi nagle Deedee.                                
                Pytanie dziecka zaskakuje mnie do tego stopnia, że niechcący zrzucam na podłogę metalowe pudełko, które wcześniej delikatnie przesunąłem, by znaleźć paczkę herbaty. Z jego wnętrza wysypuje się stos różnych dokumentów.
                - Cholera – przeklinam pod nosem, jednocześnie zbierając rozrzucone na posadzce papiery. Staram się im nie przyglądać, jednak mimowolnie odczytuję dane osobowe dzieci Righli, daty ich urodzin i śmierci oraz wiele innych informacji. Nagle zwracam uwagę na kartę identyfikacyjną opatrzoną nieznanym dla mnie nazwiskiem. Sam nie wiem dlaczego, ale odruchowo wkładam ją do kieszeni spodni.
                - Corliss, tęsknisz za nią? – upomina się dziewczynka. Oddycham z ulgą, gdy widzę, że nie zwróciła uwagi na moje poczynania.  Wstaję i wracam na swoje miejsce.
                - Każdego dnia – odpowiadam i staram się udawać, że mówię o najnormalniejszej rzeczy pod słońcem.
                Georgia była kolejną osobą, którą nieświadomie zniszczyłem. Miałem ją za zbyt słabą i odizolowaną od świata, niezdolną do samodzielnego podejmowania decyzji istotę. Uważałem, że tylko ja zapewnię jej szczęśliwe życie. Stałem się bezwzględnym strażnikiem trzymającym własną siostrę w zbyt ciasnej klatce. Zadręczyłem kogoś, kogo kochałem, kierując się przesadną troską. Nie zagwarantowałem jej nawet godziwego pochówku. Podwładni Coppera potraktowali ją jak śmiecia, nic nie wartą kukłę. Przygnieciony własną słabością, nie potrafiłem długo protestować.
                Teraz każde wspomnienie dotyczące dziewczyny sprawia, że dręczą mnie bolesne wyrzuty sumienia. Wewnątrz zginam się w pół, zatykam uszy, krzyczę, pragnąc przerwać długą falę cierpień. Choć moją duszę wciąż muska delikatny wiatr, ten sam, który czułem na własnej skórze w dniu śmierci Georgii, zachowuję beznamiętny wyraz twarzy. Szczególnie w obecności Deedee.
                - Ja też. Była moją przyjaciółką. Pokazała mi nawet, jak zapleść warkocz – mówi, wskazując ręką na swoje włosy i uśmiechając się przez łzy. – Myślisz, że Soleil też nie żyje?
                Z czasem zaczynam mieć wrażenie, że mała pragnie uderzyć w epicentrum mojego bólu i sprawić, bym rozpadł się na kawałki. Wiem jednak, że nie tylko ja przeżywam trudny okres w swoim życiu. Dziewczynka również straciła wszystkich, na których jej zależało.
                - Nie wiem - kłamię, ponieważ nie chcę już dłużej oglądać smutku na twarzy Deedee.
                - Chyba za mną nie przepadała. – Wzdycha mała.
                - Lubiła cię. Tyle tylko, że nie była w stanie tego okazać – tłumaczę, w międzyczasie przygotowując herbatę i stawiając ją na stole tuż przed dzieckiem.
                Doskonale pamiętam, jak Sol odmówiła podarowania dziewczynce części naszego prowiantu. Cały czas widziała wyłącznie swoje „ja”. W takich warunkach nie potrafiła skupić myśli i skoncentrować się na drugim człowieku. Nie radziła sobie z własnym życiem. Choć nie powinienem był mieć do niej pretensji, niejednokrotnie krzyczałem na kobietę, czasem dochodziło nawet do rękoczynów.
                 Teraz rozumiem, że prawdziwym winowajcą był Ulysses Copper - stwórca fałszywej nadziei i skończony zbrodniarz, który pozbawił mnie prawa do szczęścia i bezpieczeństwa. Gdybym tylko mógł, udusiłbym go gołymi rękami. Zemściłbym się. Pokazałbym, na jak wielkie cierpienie skazał mnie i moich bliskich, a później wbiłbym strzykawkę wypełnioną Mortem w jego opuchniętą szyję. Tylko tak bolesna śmierć mężczyzny sprawiłaby mi prawdziwą przyjemność.
                Już dawno nie czułem do nikogo tak szalonej nienawiści.
                Siedzimy w kuchni jeszcze przez długi czas. Milczymy, ponieważ każdy temat, który chcemy podjąć, wiąże się z cierpieniem. Blade światło działa uspokajająco zarówno na mnie, jak i na Deedee. Dziewczynka po wypiciu herbaty kładzie głowę na blacie i zamyka oczy. Pragnę dyskretnie wyjść z pomieszczenia i wrócić do sypialni, lecz mała słyszy moje kroki.
                - Nigdzie nie odchodź, dobrze? – mówi.
                Posłusznie spełniam jej prośbę. Po chwili jednak Deedee znów zaczyna drzemać, dlatego biorą ją na ręce i zanoszę na górę.
                Zapewne gdyby nie sposób, w jaki zostałem wychowany, byłbym już tatą.
                Współcześnie rola mężczyzny ogranicza się tylko do „produkcji” dzieci. Małżeństwo to rzadkość, a pożycie niekończące się rozwodem jest zjawiskiem wręcz niespotykanym. Maluch zwykle zna tylko niezwiązaną emocjonalnie ze swoim partnerem matkę. Przez to potomkowie pewnej kobiety najczęściej mają różnych ojców.
                Na szczęście moja rodzicielka była idealnym przykładem wierności jednemu mężczyźnie.  Pokazała mi, że prawdziwy bunt to sprzeciwianie się niemoralnym czynom, a nie brnięcie w głąb nich.
                Kiedy docieram do sypialni, kładę śpiącą Deedee na materacu obok dzieci Righli.
                - Dobranoc – szepczę i wychodzę z pomieszczenia, jednak zamiast pójść do łóżka, idę w kierunku łazienki. Zamykam się w środku, zapalam światło i siadam na zimnej posadzce. Wyjmuję z kieszeni kartę identyfikacyjną, by obejrzeć ją z uwagą.
                - Defiance Garrels – odczytuję cicho. -  Urodzona ósmego października, dwa tysiące dwieście szóstego roku w Northover. Imię matki: Esther. Imię ojca: nieznane.
                 Przerywam nagle, by wziąć głęboki oddech. Dlaczego Righla trzyma w swoim mieszkaniu czyjeś dokumenty? To nielegalne, a także bezużyteczne. Przy płaceniu kartą wymaga się  zeskanowania odcisku palca, co stanowi skuteczne zabezpieczenie przed kradzieżami. Ponadto na odwrocie dostrzegam wizerunek Righli. Dokument nie może jednak należeć do jej siostry ze względu na różne nazwiska obu kobiet. Pozostaje więc tylko jedno wyjście: zostałem oszukany.
                Słyszałem o podwładnych Coppera, którzy wykonują różne eksperymenty na ludności cywilnej. Znajdują swoje ofiary, trują je, czekając na pojawienie się poszczególnych objawów. Sądziłem, że to tylko plotki, że każdy, nawet najbardziej zwyrodniały człowiek ma sumienie i nie jest zdolny do takiego okrucieństwa. Nie wiem, czy byłem w błędzie. Rozumiem jednak, że nie mogę ufać nawet komuś tak dobremu, jak Righla.
                Zaciskam palce na karcie, zupełnie jakbym pragnął przełamać ją na pół, zniszczyć zawarte w niej kłamstwo. Zaczynam mieć wrażenie, że w tym chorym świecie nic już nie jest sprawiedliwe. Przez całe życie naiwnie wierzyłem innym. Doszukiwałem się odrobiny dobroci nawet w największych złoczyńcach. Teraz zostałem oszukany przez swoich sprzymierzeńców. Może najwyższa pora, by wtopić się w tłum i również zacząć kłamać? Może to jedyny sposób na przetrwanie? Jeśli mam być szczery, nie chcę znać odpowiedzi na to pytanie.
                Czuwam, opierając się o framugę drzwi prowadzących do pokoju dzieci. Mam zamiar pilnować Deedee do świtu, lecz jestem przeraźliwie zmęczony. Po upływie kilkunastu minut zapadam w głęboki sen. Dopiero nad ranem budzi mnie zimna dłoń Righli, którą kobieta kładzie na moim ramieniu.
                Jeszcze przed odzyskaniem świadomości mamroczę coś pod nosem.
                - Co tu robisz? – pyta.
                Przeciągam się ospale, ziewając.
                - Deedeeline miała koszmary. Obiecałem, że przy niej posiedzę – odpowiadam wymijająco, przecierając oczy ze zmęczenia. Staram się zachować spokój, lecz ilekroć spoglądam na właścicielkę domu, czuję obrzydzenie. Boję się, że z czasem znienawidzę resztę świata i samego siebie. Zacznę działać w tajemnicy, unikając głosu serca i umysłu, całkowicie wyprany z emocji. Stanę się chorobliwie podejrzliwy. Będę doszukiwał się podstępu w każdym życzliwym słowie. Wolę jednak skończyć tak, jak Soleil, niż zaufać niewłaściwej osobie.
                Blondynka kiwa głową, po czym zwraca się do swoich pociech.
                - Czy ktoś grzebał w moich rzeczach? – podnosi głos, tym samym wybudzając ze snu wszystkie dzieciaki.
                 Biorę głęboki oddech, wstaję i wyjmuję z kieszeni kartę identyfikacyjną niejakiej Defiance. Rozumiem, że to jedyna szansa na poznanie prawdy i ponowne zaufanie Righli lub natychmiastową ucieczkę.
                - Może szukasz tego? – mówię. Raz kozie śmierć.
                Kobieta momentalnie odwraca się w moim kierunku. Gdy zauważa, że trzymam dokument, wyraz jej twarzy ulega diametralnej zmianie. Teraz jest przerażona i jednocześnie zdezorientowana. Jak widać nie najlepiej radzi sobie z ukrywaniem sekretów.
                - Oddaj to! – wrzeszczy nagle, próbując wyrwać mi z ręki kartę.
                - Najpierw powiedz, o co tutaj chodzi – staram się mówić spokojnym i opanowanym tonem.
                - Jak śmiesz?! Naruszyłeś moją prywatność, a teraz jeszcze żądasz wyjaśnień!
                - A ty mnie okłamałaś! – wybucham, nie zważając na dzieciaki śledzące każdy mój ruch.
                - Cały czas mówiłam prawdę! Należę do ruchu oporu. Potrzebowałam fałszywej tożsamości, by żyć bezpiecznie - Wzdycha.
                - Nie wierzę ci – mówię bez zastanowienia.
                - Niby dlaczego miałabym cię oszukiwać? Cały czas szukasz dziury w całym, Corliss – warczy, wyraźnie zirytowana.
                Po chwili jednak wiadomość Righli uderza mnie z nieprawdopodobną siłą. Sprawia, że zaczynam odczuwać wstyd. Posądzałem ją o najgorsze, podczas gdy kobieta okazała się zadeklarowaną przeciwniczką Coppera. Z drugiej strony nigdy nie słyszałem o istnieniu podobnej organizacji. Pamiętam różne protesty przed siedzibami władz, jednak zawsze przypuszczałem, że stoją za nimi zwykli, niezadowoleni ludzie.
                 Milczę, próbując znaleźć odpowiednie słowa.
                - Udowodnij – mówię wreszcie, nerwowo przełykając ślinę.
                - Nie potrafię. – Wzrusza ramionami. - Jeśli mi nie wierzysz, możesz wyjść w tej chwili, droga wolna. Jeśli jednak uważasz, że nie kłamię, musisz utrzymać wszystko w tajemnicy. Musisz, Corliss.
                Patrzę na nią błagalnym wzrokiem, ponieważ po raz pierwszy w życiu czuję, że nie potrafię samodzielnie podjąć decyzji. Czekam na drogowskaz, znak z nieba, lecz zamiast tego otrzymuję tylko głuchą ciszę. Wiem, że mój wybór będzie miał definitywny wpływ na przyszłość. Nie istnieje żadna droga na skróty, pośredni wyrok. Mogę jedynie rzucić się w przepaść z nadzieją, że na dole czeka ktoś, kto mnie nie zawiedzie.                                                                    
 ***
Witam was w duchu Bożego Narodzenia i jednocześnie życzę Wesołych Świąt, dużych pokładów weny, solidnego odpoczynku od szkoły oraz spełnienia wszystkich marzeń!
Jeśli nie skomentowałam czyjegoś rozdziału - upomnijcie się, proszę.
Najprawdopodobniej jutro wezmę się za notki u Crazy14x5 i Soul Dreamer 
Pozdrawiam!

wtorek, 26 listopada 2013

Rozdział X

"Jes­tem tu, a jed­nocześnie mnie tu nie ma. Jes­tem jed­nocześnie w dwóch miej­scach. To przeczy teorii Ein­steina, ale nie ma ra­dy. Na tym po­lega fi­lozo­fia życia mordercy."
Haruki Murakami

Zawodzi mnie wiara w rzeczywistość. Ja nie istnieję, a reszta świata to iluzja. Jestem snem, nienarodzonym nocnym koszmarem. Zdążyłam uroić sobie ból i cierpienie, nierealny świat, chorobę, a także moich przyjaciół. Na krótką chwilę zagościłam w dziecięcej wyobraźni, by później rozpłynąć się wraz ze wschodzącym słońcem. Dobrze mi z tą świadomością. Tak ciepło i bezpiecznie. Dlaczego więc, gdy otwieram oczy, rzeczywistość staje się tak dotkliwa?
Budzę się zupełnie zdezorientowana. Na krótką chwilę zapominam o zdarzeniach z dnia poprzedniego. Dotykam dłonią swoich mokrych policzków, gdy prawda uderza moją podświadomość ze zdwojoną siłą. Zaczynam się trząść. W mroku nie zauważam nawet siedzącego tuż przede mną Corlissa. On krzyczy. Zupełnie jak zwierzę wydające z siebie ostatnie tchnienie, stojące przed nieuchronną zagładą, patrzące w bestialskie ślepia swojego oprawcy bez możliwości obrony. Ten dźwięk jest głośny, charczący, jakby głos mężczyzny musiał wcześniej pokonać liczne przeszkody, by wypłynąć na powierzchnię. Widocznie nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tak głębokiego bólu z wyjątkiem wejścia w jego sedno.
Ciało Georgii zostało zabrane przez funkcjonariuszy publicznych i spalone razem z resztą zmarłych w wyniku zarażenia Mortem. Przedstawiciele władz Sartonii pragnęli w ten sposób opanować niekontrolowanie rozprzestrzeniającą się chorobę. Błagania Corlissa o możliwość pochowania dziewczyny zostały zakończone ostrą kłótnią. „To trup. Nawet nie poczuje, gdy ją spalą”,  powiedzieli i odeszli, ostentacyjnie ciągnąc za sobą ciało kobiety, zupełnie jakby chcieli dać nam do zrozumienia, że traktowanie naszej przyjaciółki jak człowieka jest najzwyklejszym absurdem. Zimna obojętność stała się ich lekarstwem na cierpienie.
Przyjazd Righli niczego nie zmienił. Poprosiliśmy ją o opiekę nad Deedee i obiecaliśmy, że wrócimy za kilka dni, co tak naprawdę było wierutnym kłamstwem. Kobieta najprawdopodobniej przejrzała nasze zamiary, ponieważ przywiozła ze sobą zapas dodatkowych ubrań i pożywienia. Następnie wsiadła do samochodu i odjechała, zostawiając nas samych, gotowych na spotkanie z rozpaczą.
Nieznana siła przywlekła mnie i Corlissa do przydrożnego hotelu. Teraz, zamknięci w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu, jesteśmy gotowi na przyjęcie kary. Mogliśmy uniknąć śmierci Georgii od samego początku, ale kiełkująca w nas tajemnica stanowiła ciekawą odmianę. Pod przykrywką troski bawiliśmy się w strażników sekretu. Nie wiedzieliśmy, że niewinne kłamstwo rośnie z dnia na dzień, aż wreszcie staje się zdolne do zmiażdżenia nawet najsilniejszego człowieka. Oglądanie cierpienia dziewczyny niewątpliwie było dla nas największą nauczką, na którą w pełni zasłużyliśmy.
Nie mam sił, by spojrzeć na Corlissa, by powiedzieć choć słowo pocieszenia. Jego krzyk z czasem staje się jeszcze głośniejszy. Odruchowo zatykam uszy, jednak mężczyzna nagle upada na podłogę.
Niespodziewany dźwięk sprawia, że wybucham płaczem. Nie panuję nad swoimi gestami. Fakt, że rzeczywistość uległa tak diametralnej zmianie, przytłacza mnie i zniewala. Z trudem siadam obok przyjaciela, jedynej osoby związanej z tamtym życiem. Życiem, w którym byłam niezniszczalna.
Corliss dotyka palcami ściany, a później zaczyna zdzierać z niej tapetę. Słyszę ostry pisk, jednak już po chwili zauważam, że dzięki staraniom mężczyzny pokój zaczyna przypominać nasze mieszkanie w Bittlemberg. Teraz nie muszę zamykać oczu, by powrócić do tamtych chwil. Jest prawie idealnie. Brakuje tylko jednego istotnego elementu – Georgii.
Nie mamy zdjęcia, które mogłoby przypominać nam o jej istnieniu ani nawet marnej pamiątki. Obraz siostry Corlissa stopniowo zamazuje się w naszych umysłach. Zapominamy o jej szarych oczach i smutnym uśmiechu. Z czasem przestaniemy pamiętać dźwięczny głos kobiety. Zostajemy pozbawieni wszystkich wspomnień, choć pragniemy chwycić się ich jak tonący brzytwy. To jedyne, co nam zostało. Nie mamy władzy nad czasem. Płyniemy razem z prądem. Jesteśmy martwi przed śmiercią.
Przesuwam się, by być bliżej Corlissa. Teraz patrzę na ścianę z naprawdę niewielkiej odległości. Kwiatowe wzory oświetlone przez blady księżyc są sposobem na ucieczkę w jasne zakamarki mojej pamięci. Jedną dłonią dotykam ręki mężczyzny. Delikatnie gładzę kciukiem jego skórę. Dzięki niemu czuję się bezpieczniej. Wciąż płaczę.
– Nie mogę zasnąć – szepcze Corliss zdławionym głosem. – Za każdym razem, gdy zamknę oczy, widzę jej ciało: leży na ziemi po rzekomej próbie samobójczej. Wiem, że zaraz umrze. Ma nienaturalnie wykrzywioną twarz. Przed śmiercią wypowiada tylko dwa słowa: „nienawidzę cię”. Zaraz potem przestaje się ruszać...
– To nie twoja wina – mówię szybko, zmuszając mężczyznę do tego, by na mnie spojrzał. Choć nie wierzę we własne słowa, nie potrafię znieść widoku łez na policzkach Corlissa.
– Kłamiesz – próbuje wrzasnąć, jednak jego głos łamie się w połowie słowa jak u rozkapryszonego dziecka, którym w rzeczywistości wciąż jest. Lubi powtarzać, że pragnie znaleźć szczęście, nie rozumiejąc, że wymaga od życia stanowczo zbyt wiele.
– Nieważne – odpowiadam, nagle tuląc się do niego. Czuję potrzebę czyjejś bliskości. Kiedy spadam z krawędzi rozpaczy, chcę, by ktoś trzymał moją rękę i ginął razem ze mną. – Tylko to potrafię robić, Corliss. Kłamać.
Odejście nadziei zwiastuje odejście człowieka. Jest wypaleniem ostatniego znicza bez możliwości zdobycia zapałek. Rozpoczyna proces żmudnego oczekiwania i bezużyteczności. Jednak ja nie mam sił, by patrzeć na to, jak moje życie zamienia się w rozwiewany przez wiatr piasek. Zakończę je wtedy, kiedy zechcę. Teraz rozumiem, że nie oszukam śmierci. Nie biorę już udziału w wyścigu, którego wynik był z góry przesądzony. Pragnę po prostu odejść, przyspieszyć proces rozpadu postępujący od chwili moich narodzin. Zniknę, bo tyle jestem warta. I znów będzie tak, jakbym nigdy nie istniała.
Dłoń mężczyzny delikatnie gładzi moje włosy. Mam wrażenie, że Corliss wie, co chcę zrobić. Jego gesty są wyrazem pożegnania.
 – Nawet nie próbuj tak mówić. Jesteś ważniejsza niż kłamstwa, w których żyjesz – szepcze, całując mnie w czoło. Wstrząsa nim szloch. – Jesteś ważna dla mnie – dodaje i dotyka mojego policzka. – Nie pozwól odebrać sobie życia. Jeśli myślisz, że nie widzę, jaka zmiana w tobie zaszła w ciągu ostatnich tygodni, mylisz się. Nie mogłaś usiedzieć na miejscu. Wszystko, co działo się wokół, sprawiało, że byłaś jeszcze bardziej przygnębiona. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny i, choć dobrze grasz, nie ukryjesz przede mną swojego smutku.  Pomogę ci, Soleil. Nie mam już nikogo poza tobą.
Pragnę powiedzieć: „Straciłeś mnie już dawno temu”, jednak ostatecznie milczę. Daję mu nadzieję na lepsze. Przeszedł już wystarczająco wiele, poradzi sobie i tym razem. Wierzę w to. Będzie szczęśliwy przez ostatnie pięć lat swojego życia, w których nie ma dla mnie miejsca.
Następuje chwila zawahania. A gdybym jednak zrezygnowała? Odnalazła dawno utracone szczęście? Corliss mógłby mi w tym pomóc. Wynajęlibyśmy pokój w przystępnym hotelu, z dala od ludzi, zrozumielibyśmy własne myśli i potrzeby, wiodąc spokojne życie. Może byłabym radosna. Może uśmiechnięta. Może potrafiłabym uniknąć tematu śmierci przynajmniej w jednej z rozmów, lecz teraz czuję się przyparta do muru. Wcześniej podjęta decyzja wierci mi dziurę w brzuchu. Choć nie jestem samobójczynią, pragnę końca. On położy kres cierpieniu, trudnym wyborom i temu, co złe. Zostanie jedynie nieskończona pustka. W jej wnętrzu człowiek traci wzrok, słuch i wszystkie inne zmysły.
Podobna wizja sprawia, że zaczynam się bać, lecz moja twarz nie pokazuje żadnych emocji z wyjątkiem smutku. Jestem niewolniczką własnej decyzji i egoizmu. Nieświadomie chcę udowodnić, że Corliss jest w błędzie, że śmierć to jedyny słuszny wybór.
Zwijam się w kłębek i kładę na podłodze. Czuję, jak mężczyzna obejmuje mnie swoimi silnymi ramionami i z czułością całuje po szyi jak kogoś, kogo się kocha. Nie wiem, dlaczego to robi. Nie myślę nad tym. Nie uciekam i nie protestuję. Nieruchomieję, a później jedynie zamykam oczy.
– Myślisz… że zrobiła to specjalnie? – pytam niespodziewanie, niczego nie wyjaśniając.
Corliss wzdycha ciężko. Wiem, że nie powinnam poruszać tego tematu, jednak nie byłabym w stanie odejść, gdybym wcześniej nie poznała prawdy.
–  Moja siostra kochała życie. Nie odebrałaby go sobie z powodu jednej sprzeczki – szepcze, ściskając mnie jeszcze mocniej. – Spróbuj zasnąć, Sol – dodaje, a ja  posłusznie wykonuję jego polecenie.
Nie jest łatwo. Myśli, których nie rozumiem, nawiedzają moją głowę. Tworzą chaotyczną kreaturę próbującą zabić racjonalność. Dopiero kiedy zaczynam topić się we własnych refleksjach, pozwalam odpocząć zmęczonemu ciału, jednak nawet tutaj, w snach, muszę biec, by nadążyć za światem.
Jest wciąż ciemno, gdy ponownie otwieram oczy. Do pokoju wdziera się leniwy wiatr i delikatnie muska moją skórę. Wstaję z wolna, uważając, by nie obudzić mężczyzny, który nieustannie oplata mnie ramionami.  Idę w kierunku kuchni, skąd zabieram jeden z tępych noży, a następnie otwieram apteczkę i wyjmuję z niej parę strzykawek oraz igieł. Wychodzę z mieszkania. Nie zostawiam żadnej wiadomości czy słów pożegnania. Realizuję swój plan zniknięcia. Pragnę, by Corliss nie mógł za mną tęsknić. Niech moja obecność będzie dla niego jedynie nierealnym snem, który skończył się równie szybko, jak rozpoczął.
Idąc korytarzem, ignoruję wszelkie wątpliwości. Moja determinacja sięga zenitu. Wiem, że zrobię wszystko, by zdobyć Mortem, dlatego, mimo pozytywnych aspektów życia próbujących przebić się przez mrok, kontynuuję wędrówkę.
Ulice są niemal puste, jedynie pojedynczy ludzie wyraźnie się gdzieś spieszą. W oddali dostrzegam ogromne laboratorium Coppera i niewielką aptekę znajdującą się nieopodal. Wybrałam odpowiedni moment na zaskoczenie ospałych pracowników. W razie niepowodzenia będę mogła się obronić.
Po kilkunastu minutach docieram do celu. Nowoczesny budynek przypomina mi o oddziale bogaczy w klinice leczenia bólu w Bittlemberg. Tutaj, do sartońskiej apteki, również przychodzą ci najbardziej zdesperowani, niepotrafiący zmierzyć się z ciężarem życia – najwięksi tchórze. Białe ściany, czysta podłoga i ampułki równo ustawione na metalowych półkach podsycają mój strach przed byciem zauważoną.
Podsycają mój strach przed śmiercią, słyszę cichy głos w głowie, jednak nie pozwalam mu na kontynuowanie wypowiedzi.
Nagle mój wzrok przykuwa brązowa fiolka. Podchodzę bliżej, by odczytać widniejący na niej napis.  „Remedium vitae – Mortem”. Niewiarygodne, że zawartość tego niczym niewyróżniającego się flakonika potrafi w przeciągu kilku godzin zabić człowieka, wyssać z niego całą energię. Biorę do ręki ampułkę i delikatnie gładzę jej szklaną powierzchnię, jakbym obchodziła się z najcenniejszym skarbem. Następnie ukradkiem chowam lekarstwo do kieszeni spodni i zaczynam przechadzać się po budynku, by nie wzbudzać większych podejrzeń. Póki co pracownicy apteki są średnio zainteresowani moją obecnością. Jeden z nich pije poranną kawę, drugi czyta gazetę.
Mam wrażenie, że z sekundy na sekundę Mortem staje się coraz cięższe. Wkładam rękę do kieszeni, jakby to mogło mi w czymś pomóc. Wiem, że muszę podjąć ostateczną decyzję. Uciec przed strażnikami i dobrowolnie oddać się w zimne ramiona śmierci. Ostatecznie pokonuję strach. Teraz już nie ma odwrotu.
Wychodzę z budynku. Na dźwięk alarmu przeciwwłamaniowego ochroniarze apteki podnoszą się z krzeseł i ruszają za mną w pościg. Biegnę ile sił w nogach. Zręcznie omijam pojedynczych przechodniów. Po jakimś czasie zaczynam dyszeć jak pies, mimo to pędzę dalej. Koniec nadejdzie szybko, bez zbędnych rozmyślań. Przecież to takie proste… wystarczy chwila, by wszystko umarło. Wszystko, co zdążyłam zbudować przez dwadzieścia trzy lata.
Skręcam w wąską uliczkę i siadam za dużym, metalowym koszem na śmieci. Zgubiłam ich. Nareszcie mogę czynić swoją powinność. Gdy wyjmuję lekarstwo, moje dłonie zaczynają drżeć. Fiolka upada na ziemię, jednak szkło się nie rozbija. Oddycham z ulgą. Biorę do ręki strzykawkę, którą wcześniej zabrałam z hotelowej apteczki,  i ostrożnie wprowadzam do niej bakterię Coppera. Patrzę, jak brunatna ciecz opornie przepływa z naczynia do naczynia, by za chwilę zagościć w moich żyłach. Następnie dopinam igłę i przykładam ją do ramienia. Ostrze dotyka mojej skóry. Nie chcę dłużej zwlekać, jednak niespodziewanie uderza mnie fala wspomnień.
– Co będzie, gdy umrzesz, mamo? – zapytałam leżącej obok mnie jasnowłosej kobiety.
Zwykle starałam się unikać podobnych tematów. Byłam tylko małym, nierozumnym dzieckiem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że śmierć oznacza całkowity koniec życia. Jest brakiem codziennego uśmiechu, rozmów czy bajek na dobranoc. Choć widziałam kilkunastu martwych ludzi, nigdy nie wierzyłam, że coś podobnego spotka moją ukochaną rodzicielkę. Jakby ona znajdowała się na uprzywilejowanej pozycji, jakby po śmierci znów mogła otworzyć oczy.
– Gdy umrę, ty będziesz o rok starsza. Będziesz mądra, piękna i silna. Będziesz zdobywała świat, realizowała swoje marzenia. Będziesz szczęśliwa – odrzekła i zaśmiała się cicho.
Osoby, które nie znały Margaret tak dobrze jak ja, mogły uznać jej wypowiedź za zwykłą ironię, jednak kobieta nie żartowała nawet w najkrótszym słowie. Wierzyła, że osiągnę upragniony cel w życiu, że po jej śmierci wszystko będzie takie jak dawniej.
– Skąd wiesz? – dopytywałam dalej.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami.  – Ale jestem tego pewna – dodała, przytulając mnie do siebie. – Musisz mi obiecać, że się nie poddasz, Soleil. – Spojrzała w górę, mrużąc oczy.
Leżałyśmy na kolorowym kocu przed naszym domem. Choć słońce prażyło niemiłosiernie, korzystałyśmy z najcieplejszych dni lata. Gdy byłam zlana potem od stóp do głów, czułam, że żyję. Cierpienie, ból i zmęczenie sprawiały, że każdy centymetr mojego ciała dawał o sobie znać, przestawał być obojętną, martwą cząstką.
– Obiecuję – odrzekłam stanowczo.
  I przysięgłam, że każdego dnia będę dążyła do szczęścia. Przysięgłam, że nie złamię się nawet w obliczu licznych porażek, bez względu na wszystko ukocham życie takim, jakim ono jest. Przysięgłam, a teraz próbuję zawieść moją mamę.
Odrzucam strzykawkę na bok z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy.
Jak mogłaś nawet pomyśleć o samobójstwie?
Zaczynam rozumieć, że nie byłam gotowa na postawienie tak drastycznych kroków, jednak ze względu na swoją upartość musiałam zdobyć bakterię Coppera. Choć wciąż nienawidzę życia, wiem, że nie chcę umierać. Może to przez strach, może przez głęboko ukrytą nadzieję, jednak postanawiam zaczekać na swoją kolej.
Oddycham głęboko, próbując przeanalizować całą sytuację, gdy dwaj pracownicy apteki wlepiają we mnie swoje złowrogie spojrzenia. Nie mam dokąd uciec, dlatego siedzę jak sparaliżowana, dopóki jeden z mężczyzn nie podnosi mojego ciała do pozycji stojącej. Czuję ostry ból w okolicach kręgosłupa, nie mogę się wyrwać.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam… – szepczę pospiesznie, choć wiem, że jest już za późno na jakiekolwiek wyjaśnienia. Zadarłam z niewłaściwymi osobami. Zadarłam z życiem.
– Odpowiesz za zniewagę dzieła Ulysessa Coppera – mówi muskularny blondyn, a następnie uderza mnie kilkanaście razy w plecy policyjną pałką. Zginam się w pół i upadam na ziemię, uderzając głową o podłoże. Po chwili tracę przytomność.
Widzę ciemność – całkowity brak światła. Nie wiem, czy jestem otoczona przez mrok, czy to mrok jest we mnie. Jedynie idę przed siebie. Z czasem przez wszechogarniającą ciszę zaczynają przebijać się niezrozumiałe dźwięki. Z sekundy na sekundę są coraz donośniejsze. Głuche bełkoty wypływające z ust niewidzialnych potworów sprawiają, że pragnę stanąć w miejscu. To zmarli upominają się o moje niespełnione obietnice,  tysiące kłamstw, którymi ich karmiłam. Nieoczekiwanie zaczynam rozróżniać poszczególne głosy. Jest wśród nich płacząca Georgia, dawno zapomniane przyjaciółki z lat szkolnych, a także mama. Mimo oporu moje nogi wciąż pędzą przed siebie. Szybciej i szybciej, nieprzerwanie. Próbuję krzyczeć.  Na drodze czekają mnie przeszkody w postaci martwych ciał. Potykam się o nie, nie potrafiąc przewidzieć położenia kolejnych trupów. Wyczerpana, nie tracę czasu na wstawanie. Leżę na wiecznym cmentarzysku utraconych nadziei i niewykorzystanych chwil, będąc w stanie jedynie odliczać sekundy pozostałe do mojej śmierci.
Budzę się ze snu skrajnie wyczerpana. Właśnie widziałam, jak wygląda piekło.
Przecieram oczy, które po jakimś czasie przyzwyczajają się do jaskrawego światła zapalonego w pokoju. Nie wiem, dokąd mnie zabrano, lecz przypuszczam, że to dopiero początek koszmaru.
Pochylam obolałą głowę. Zauważam, że moje dłonie są przymocowane do krzesła razem z resztą ciała.
Na jaką karę zasłużyłam?
Szamoczę się, mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa. Kiedy słyszę za plecami gruby, męski głos pasujący jedynie do człowieka, który już dawno skończył trzydzieści lat, momentalnie milknę.
– Spokojnie, Soleil – mówi Ulysess Copper, spoglądając na mnie swoimi szarymi, wypranymi z emocji oczami. – Nie chcę twojej krzywdy. Wiem, co zrobiłaś, jednak nie jestem tutaj, by cię ukarać. Pragnę pomóc, zadbać o twoją resocjalizację. Wystarczy, że zgodzisz się grać na moich zasadach.
Rozdział XI
                Strach to cicha melodia wygrywana przez nieistniejące instrumenty, dobiegająca z bliżej niezidentyfikowanego miejsca, powstała w czyjejś głowie. Zmienia rzeczywistość. Sprawia, że noc staje się ciemniejsza niż zwykle. 
Ja również się boję. Moje ręce dygoczą, zaciśnięte na oparciach fotela. Gdy Copper podchodzi bliżej, odruchowo zamykam oczy, nie chcąc oglądać jego twarzy. Dawniej był   dla mnie jedynie postacią z nierealnych historii opisywanych w gazetach. W jednej chwili stał się prawdziwy. Dołączył do grona potworów ukrytych pod ludzkimi maskami. Jego spojrzenie czyni mnie na wpół żywą. Robię wszystko, by odzyskać świadomość, lecz ostatecznie zaczynam panikować. Czuję się tak, jakby ktoś przywiązał moje ciało do tysiąca sznurków, a następnie pociągał za nie co kilka sekund. Jestem zupełnie bezradna i przerażona. Próbuję myśleć o czymś, co mogłoby być źródłem odwagi, jednak niespodziewanie w mojej głowie pojawia się postać Corlissa. A wraz z nią przychodzą wyrzuty sumienia.  Mam wrażenie, że swoją decyzją zdradziłam jedynego przyjaciela, który próbował utrzymać mnie przy życiu.
                Zaczynam rozumieć jego intencje dopiero teraz, gdy nie potrafię już uciec przed nieuchronną apokalipsą, gdy wszelkie drzwi zostały zamknięte i mogę jedynie wyglądać przez okno z nadzieją, że któregoś dnia wyjdę na wolność. Pragnę uderzać ciałem o ścianę, krzyczeć, zamieniając słowa w tysiące sztyletów raniących krtań, rwać włosy z głowy. Zamiast tego po prostu siedzę, a każda kolejna chwila sprawia mi jeszcze większy ból.
                – Moja baza danych mówi mi, że masz imponującą praktykę pielęgniarską, Soleil. A ja potrzebuję podobnych ludzi – szepcze staruszek z wszechobecną wyższością w głosie, nieustannie chodząc w kółko.
 Jest wyprostowany, ubrany w elegancki garnitur. Zastanawiam się, ile żyć musiał unicestwić, by pozwolić sobie na kupno tak kosztownej części garderoby. Na jego twarzy żywcem wyjętej ze stron brukowców nie zauważam ani jednej zmarszczki. Najwyraźniej operacje plastyczne zrobiły swoje, przez co stulatek wręcz ocieka sztucznością.
                Prędzej czy później zrobi ze mnie swoją zabawkę, dziewczynkę na posyłki. Sama nie mam żadnej władzy. Jestem insektem, którego można z łatwością rozdeptać. Niewykluczone, że skończę w taki właśnie sposób, jeśli tylko będę stawiać opór.
                – Póki co niewiele osób wyraziło chęć pomocy w aplikowaniu Mortem, jednakże uważam, że ty nadawałabyś się do tej roli wręcz idealnie. Z tego,  co słyszałem, aprobujesz moje metody radzenia sobie z życiem, czyż nie? Wystarczy, że zrobisz komuś jeden zastrzyk. Proste, prawda? Niezobowiązująca praca, w dodatku dająca ci względną wolność – mówi Copper, a jego słowa są przesycone chorą radością.
                Ja natomiast nie mogę uwierzyć własnym uszom.
                Stanę się mordercą. Ulysses chce, bym zabijała innych z zimną krwią, w dodatku traktując to jak najzwyklejszy obowiązek. Wkrótce pozbawi mnie resztek człowieczeństwa, zamieni w maszynę bez uczuć, sprawi, że będę oglądać czyjąś śmierć bez mrugnięcia okiem, zupełnie jakbym patrzyła na nic nieznaczącą fotografię. Wiem, że jeśli teraz zgodzę się na jego propozycję, kolejne elementy procesu nastąpią kolejno po sobie.
                 – Nie mogę tego zrobić – szepczę niewyraźnie i niezdecydowanie.
 Mój umysł każe sprzeciwić się Copperowi, jednak przerażone ciało nie jest w stanie stawić konkretnego oporu.
                – Ależ możesz, słońce – dodaje i nagle wybucha śmiechem. – Rozbawiasz mnie, panno McIntosh.
                Nienawidzę go. I nie ze względu na fakt, że zdążył przesiąknąć złem, lecz przez moje decyzje. Gdybym wcześniej nie oddała hołdu Mortem, nie musiałabym teraz wpatrywać się w okropne ślepia staruszka.
                – Proszę – mówię jeszcze raz, jednak Copper nie przestaje chichotać.
Widzę, jak idzie w kierunku drzwi. Chcę go zatrzymać. Szamoczę się, coraz bardziej przerażona, jednak stalowe obręcze oplatające moje ręce są znacznie wytrzymalsze. Kiedy słyszę trzask, dochodzi do mnie, że staruszek właśnie wyszedł. Zaczynam wrzeszczeć. Krzyczę na całe gardło, choć najprawdopodobniej nikt mnie nie słyszy. Wywlekam na wierzch ogrom złości, który dusiłam wewnątrz. Daję upust emocjom.
  Po chwili w moich oczach pojawiają się łzy. Spływają po rozgrzanych policzkach. Płaczę nad własnymi błędami, przyszłością, która stała się dla mnie jedną wielką niewiadomą. Płaczę nad utraconą przeszłością. Płaczę z tęsknoty. 
Nawet nie zauważam, gdy drzwi pokoju ponownie się otwierają. Dopiero widok obcego człowieka przywraca mi zdolność trzeźwego myślenia.
                – Wszystko w porządku? – pyta niski mężczyzna, podchodząc bliżej.
Mam wrażenie, że nie potrafi skupić spojrzenia na konkretnym punkcie. Jego niebieskie oczy patrzą raz w prawo, raz w lewo, nie zatrzymując się.
– Wiesz, kim jestem? – dodaje, po czym dotyka mojego ramienia, jednak po upływie kilku sekund natychmiast cofa rękę.
                Kręcę głową, przyglądając się tłustym włosom szatyna. Dopiero teraz czuję, że mężczyzna cuchnie, zupełnie jakby nie mył się od kilkunastu dni.
                – Boisz się mnie? – mówię nagle, nie mogąc przyzwyczaić się do jego zachowania.
                – Nie – odpowiada, lecz odruchowo spuszcza wzrok. – Ale Copper upolował kolejną ofiarę. Nie istnieje nic bardziej przerażającego.
                – Jak długo tu jesteś? – pytam, za wszelką cenę zachowując spokój. 
Pragnę wyciągnąć od nieznajomego potrzebne informacje, choć jego słowa napawają mnie strachem.  W głowie tworzę listę cierpień, które człowiek może zadać drugiemu człowiekowi,  i nie mam pojęcia, na jaką opcję zdecyduje się Ulysses. Próbuję wyznaczyć specjalną skalę udręk, lecz po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że każde cierpienie, niezależnie od jego wymiaru, jest równie okrutne i bezużyteczne. Nie potrafię przygotować się nawet na zwykłe uderzenie w policzek, nie mówiąc już o gorszych torturach.
                – Sześć miesięcy – mruczy mężczyzna cicho, po czym odwraca się i idzie w kierunku metalowego stołu stojącego nieopodal.
                – A ja? Ile tu posiedzę? – wypytuję.
                – Ile masz lat?                  
                – Dwadzieścia trzy – odpowiadam, słysząc brzęczenie narzędzi nieznanego pochodzenia.
Próbuję przechylić głowę, by zobaczyć, czym aktualnie zajmuje się tajemniczy chłopak.
                –  W takim razie jeszcze siedem.
                – Miesięcy?
                – Nie, lat – mówi niewyraźnie, zupełnie jakby nie chciał wyjawić mi prawdy.
Jednocześnie odwraca się i zaczyna iść w moim kierunku. Dopiero po chwili zauważam, że w rękach trzyma strzykawkę.
– Spokojnie, to nie Mortem. Teraz sprawię, że znów będziesz niezniszczalna – oznajmia.
Najwyraźniej nie wie, w jak wielkim jest błędzie.
                Mogę odetchnąć z ulgą, ponieważ odtąd stanę się odporna na działanie śmiercionośnej bakterii, jednak obecnie nie troszczę się o przyszłość . Wolę umrzeć,  niż spędzić resztę życia, usługując Copperowi. Gdybym znała zakończenie tej historii, nie cofnęłabym się przed niczym.  Nie przypuszczałam jednak, że zostanę złapana przez pracowników stulatka. Chciałam umrzeć, lecz w ostatniej sekundzie zatęskniłam za życiem, za wszystkim, co niemal utraciłam. Teraz nie mam już żadnej kontroli. Moje dawne marzenie wreszcie się spełniło. Nie żyję, ale trafiłam do piekła. Będę patrzyła na zachodzące słońce ze świadomością, że już nigdy nie zaznam uczucia wolności. Będę myślała o radosnych i szczęśliwych ludziach, o ich rozstaniach i powrotach. Będę przyglądała się  wszystkiemu, w czym brałam czynny udział. Wszystkiemu, czego nie potrafiłam docenić. 
                Chyba lepiej byłoby dołączyć do Georgii i reszty prawdziwie umarłych.
                – Stąd nie ma ucieczki, prawda? – szepczę, choć dobrze znam odpowiedź.
                Mężczyzna milczy, po czym podwija rękaw mojej koszuli i przebija skórę igłą. Czuję lekkie ukłucie.
                – Byłbym zapomniałam… nazywam się Kembang – oznajmia obcy człowiek, stając przy drzwiach.
Szczerze mówiąc nie do końca wiem, jak wymówić jego imię, jednak nie mam sił na zadawanie zbędnych pytań.
– A ty? Mogłabyś się przedstawi… – nie kończy wypowiedzi, ponieważ do pokoju wchodzą muskularni ochroniarze.
Zakuwają go w kajdanki i wywlekają na korytarz. Słyszę dźwięki szamotaniny. Ja będę następna.
                Nie mylę się. Zaraz potem zostaję zaciągnięta do swojego nowego pokoju. Pracownicy Coppera trzymają mnie za ramiona. Upadam kilka razy podczas całej wędrówki. Oczywiście zostaję zmuszona do powstania siłą.  Za pierwszym razem otrzymuję kopniaka w udo. Ból jest silny, ale próbuję o nim nie myśleć. Koncentruję się na celu. Dwaj mężczyźni szarpią moje ciało w przeciwne strony. Całe szczęście docieram na miejsce w przeciągu kilku minut. Po drodze obserwuję pozostałych więźniów, na co pozwalają mi duże okna wbudowane w drzwi każdej z cel. Widzę młodego mężczyznę, który ze złością rzuca się na ścianę oraz dziewczynę nieustannie biorącą szybkie, głębokie oddechy jak po długim biegu.
                Nie chcę wiedzieć, ile czasu minie, zanim zacznę wyglądać podobnie.
                Mój „pokój” jest niewielki. W środku znajduje się ciasne łóżko, metalowy stolik, prysznic i cuchnąca toaleta. Zapewne jeszcze nie posprzątano po poprzednim lokatorze klitki.  Dostrzegam także kilka napisów wyrytych w ścianie. Pierwszy z nich głosi: „Odbierasz wolność, ale nigdy nie pozbawisz mnie prawdziwego życia”. Kolejne najprawdopodobniej oznaczają czyjeś imię. Podobnych inskrypcji jest wiele. Wszystkie, które znajdują się na samym dole, są dla mnie nieczytelne. Widzę jedynie zamazane litery, zupełnie jakby ich autor nie miał sił na tworzenie nowych napisów.
                Chwiejnym krokiem docieram do łóżka, kładę się na nim i modlę o sen. Wykonywanie konkretnych czynności nie ma teraz najmniejszego sensu. Przecież każdy kolejny dzień będzie równie monotonny, identyczny. Zapewne nawet się nie zorientuję, kiedy moje serce przestanie bić.  W pobliżu nie widzę żadnego zegarka czy kalendarza. Tutaj nie istnieje czas. Moja era dobiegła końca. Cicho i niepozornie, bez pożegnania. Dopadła mnie śmierć z moich snów.
                Przez długi czas przyglądam się ludziom przemierzającym korytarz, mijającym mój pokój. Niektórzy z nich to więźniowie. Mają na sobie białe uniformy podobne do tych, które nosiłam w klinice. Tupot ich stóp zaczyna mnie uspokajać. Wreszcie zamykam oczy i zasypiam.
               
                – Ruszaj się! – słyszę czyjś krzyk i niespodziewany huk.
 Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, że ktoś zrzucił mnie z łóżka. Leżę na zimnej posadzce z niewyobrażalnym bólem głowy.
– Głucha jesteś?! – warczy obcy mężczyzna.
Znużenie sprawia, że nie mam sił na wykonanie jego poleceń, jednak jakimś cudem udaje mi się wstać.
 – Dzisiaj zaczynasz pracę. Lepiej, żebyś się nie spóźniła – dodaje i wygania mnie z pokoju.
                Po chwili docieramy do ogromnej hali. Przede mną roztacza się nieziemski widok. Dosłownie, ponieważ do tej pory nie wierzyłam, że człowiek jest zdolny do stworzenia czegoś tak chorego, podważającego wszelkie prawa natury. 
                Widzę szereg stanowisk. Przy każdym z nich stoi więzień Coppera. Kilkanaścioro ludzi czeka na śmierć poprzez zarażenie Mortem. Są tu specjalne, elegancko urządzone izolatki. A w nich obficie zastawione stoły. Na ścianach wiszą plakaty przedstawiające wizerunek stulatka głoszące „To ty decydujesz. Odzyskaj kontrolę nad własnym życiem już dziś!”.
                Najbardziej jednak przeraża mnie fakt, że niemal każdy z podwładnych Ulyssesa traktuje swoją pracę jak coś niezbędnego do normalnego funkcjonowania. Na ich twarzach nie widzę obrzydzenia czy smutku, lecz wszechogarniającą obojętność.
                – Znajdź wolne stanowisko!  – krzyczy ochroniarz, choć stoi zaledwie kilka centymetrów za mną.
Posłusznie wykonuję jego polecenie. Idę przed siebie, dopóki nie natrafiam na metalowe biurko. Jestem kompletnie zdezorientowana. Nie mam pojęcia, jak się zachować, co robić. Instrukcja przytwierdzona do jednej z szafek również nie wnosi niczego konkretnego do całej sprawy. Wzdycham ciężko.
                Nie mogę tego zrobić. Nie zamienię się w potwora. Nie zabiję człowieka. Nawet pod groźbą użycia siły. Jedynie stoję otępiała i otumaniona, wpatrzona w moją pierwszą „pacjentkę”, niską kobietę ze skwaszoną miną, ubraną w elegancką, koronkową sukienkę. Gdybym zobaczyła ją w nieco innej scenerii, przysięgłabym, że stoję oko w oko z panną młodą.
                – Weź się do roboty! – wrzeszczy strażnik.
 Ignoruję go. Po upływie kilku sekund mężczyzna staje się coraz bardziej niecierpliwy. Wreszcie nie wytrzymuje i uderza mnie w twarz.
 – Wstrzyknij jej to, do cholery!
                Milczę. A następnie zostaję wyprowadzona z hali i zaciągnięta z powrotem do swojej klitki. Skończyły się przelewki.
                Pod wpływem siły mężczyzny uderzam plecami o kant łóżka.  Chcę dotknąć ręką rany, by uśmierzyć ból, jednak niespodziewanie dostaję kopniaka w nerki. Zwijam się jak dziecko w brzuchu matki,  lecz mimo to nie jestem bezpieczna. Nadchodzi nowa seria uderzeń. Z czasem nie mam sił na myślenie o cierpieniu. Nie liczę sekund. Jedynie modlę się w duchu o szybki koniec.
                – Jeśli tylko chcesz, przyjdę jutro rano i zafunduję ci podobną rozrywkę. Tymczasem życzę kolorowych snów – szepcze, po czym odchodzi i zatrzaskuje za sobą drzwi.
                Następnego dnia jestem zwarta i gotowa do „pracy”, choć noc spędziłam na podłodze, przykryta cienkim kocem. Adrenalina najwyraźniej robi swoje. Trzęsę się jak osika, lecz jakimś cudem przelewam zawartość ampułki do strzykawki. Tym razem naprzeciwko mnie siedzi starsza kobieta. Cały czas mamrocze pod nosem, że wreszcie oszukała śmierć i sama zadecydowała o dacie swojego zgonu. Uważa Coppera za geniusza. Gdyby nie moje fatalne samopoczucie,  z pewnością uderzyłabym ją w twarz. Wstydzę się tego, że jeszcze niedawno myślałam w podobny sposób.  Ochroniarz chodzi za mną niczym cień. Pilnuje, bym przypadkiem nie zapragnęła się zabić. Póki co jednak nie snuję takich zamiarów. Wystarczy, że już raz sięgnęłam dna żałości.
                – To niesamowity dar, nie sądzisz? Dar, który dawniej został nam odebrany. Wiesz… dzisiaj przeżyję najszczęśliwszy dzień w swoim życiu. Odzyskam wolność. Będę wolna jak ptak, odlecę w przestworza i podziękuję mojemu wybawcy, Ulyssesowi, za jego wspaniałomyślność…
                Słowa nieznajomej są jak siła napędowa. Wzbudzają we mnie nienawiść. Tylko w ten sposób będę w stanie zabić. Muszę stać się kimś innym, wejść w skórę mordercy. Choć perspektywa utracenia własnego „ja” jest przerażająca, nie mogę się wycofać. Inaczej przez kolejne kilka lat będę odczuwała nieustanny ból.
                Nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, jak bardzo jestem słaba.  Wolę popełnić zbrodnię za cenę życia we względnym dobrobycie.
                Nachylam się nad ramieniem kobiety. Teraz igła dotyka jej skóry. Jeszcze chwila i nie będzie już odwrotu. Moje ręce się trzęsą, a oddech przyspiesza. Ten wiekopomny moment na zawsze zmieni bieg historii. Nie mam pojęcia, kim zostałaby moja pacjentka, gdyby zechciała pożyć trochę dłużej. Może doczekałaby się gromadki radosnych dzieci. Może byłaby w stanie upiec najpyszniejsze bułki w całej Sartonii, a może po prostu potrafiłaby kogoś uszczęśliwić.
                Nigdy się nie dowiem.
                Mortem już krąży w jej żyłach.
                A ja jestem mordercą.
                Nie widzę fajerwerków, transparentów informujących o mojej winie. Nic się nie zmieniło. Nadal słyszę monolog kobiety, stukot narzędzi. Jedno życie nie zatrzymało Ziemi. Wszystko jest zupełnie takie jak minutę wcześniej. Czuję się przytłoczona normalnością.
                Pacjentka patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma.
                – Dziękuję – szepcze i ściska moje dłonie, zupełnie jakbym zrobiła dobry uczynek.
                Zło zamieniło się w dobro, a dobro w zło. Czarne jest białe, a białe jest czarne. Noc stała się dniem, a dzień stał się nocą.

                Nie odpowiadam, jedynie prowadzę kobietę do izolatki. Patrzę, jak rozsiada się w wygodnym fotelu, bierze do ręki pysznie wyglądające ciasto. Zapewne z truskawkowym nadzieniem, oblane słodką czekoladą. Mimo że nie jadłam niczego od dwóch dni, robi mi się niedobrze. Opieram policzek o zimny tynk, gdy zaczynam odczuwać zawroty głowy. Ostatecznie nie wytrzymuję presji. Wymiotuję na podłogę.
***
Przepraszam was za przeszło miesięczną przerwę. Przepraszam was za zaległości na waszych blogach. Przepraszam was także za moje niedopatrzenie - w opowiadaniu, jak sama nazwa wskazuje, istnieją tylko niezniszczalni ludzie. Zabić może ich jedynie Mortem. Nie wyszczególniłam tego w pierwszym rozdziale - mój błąd. 
Wiem, że pomyliłam numerację rozdziałów. Może zmienię to za jakiś czas, ale póki co ogarnęło mnie "blogowe lenistwo". 
Tymczasem jeszcze raz chciałabym was zaprosić na bloga mojej przyjaciółki, gdzie właśnie pojawił się nowy rozdział --> KLIK
 Kolejna notka może być dla was niespodzianką, ponieważ zacznę pisać z perspektywy Corlissa ; )

sobota, 19 października 2013

Rozdział IX

"Bo to ta­kie łat­we, ciche, bez­krwa­we sa­mobójstwo bez śmierci." 
William Wharton

Zawodzi mnie wiara w rzeczywistość. Ja nie istnieję, a reszta świata to iluzja. Jestem snem, nienarodzonym nocnym koszmarem. Zdążyłam uroić sobie ból i cierpienie, nierealny świat, chorobę, a także moich przyjaciół. Na krótką chwilę zagościłam w dziecięcej wyobraźni, by później rozpłynąć się wraz ze wschodzącym słońcem. Dobrze mi z tą świadomością. Tak ciepło i bezpiecznie. Dlaczego więc, gdy otwieram oczy, rzeczywistość staje się tak dotkliwa?
Budzę się zupełnie zdezorientowana. Na krótką chwilę zapominam o zdarzeniach z dnia poprzedniego. Dotykam dłonią swoich mokrych policzków, gdy prawda uderza moją podświadomość ze zdwojoną siłą. Zaczynam się trząść. W mroku nie zauważam nawet siedzącego tuż przede mną Corlissa. On krzyczy. Zupełnie jak zwierzę wydające z siebie ostatnie tchnienie, stojące przed nieuchronną zagładą, patrzące w bestialskie ślepia swojego oprawcy bez możliwości obrony. Ten dźwięk jest głośny, charczący, jakby głos mężczyzny musiał wcześniej pokonać liczne przeszkody, by wypłynąć na powierzchnię. Widocznie nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tak głębokiego bólu z wyjątkiem wejścia w jego sedno.
Ciało Georgii zostało zabrane przez funkcjonariuszy publicznych i spalone razem z resztą zmarłych w wyniku zarażenia Mortem. Przedstawiciele władz Sartonii pragnęli w ten sposób opanować niekontrolowanie rozprzestrzeniającą się chorobę. Błagania Corlissa o możliwość pochowania dziewczyny zostały zakończone ostrą kłótnią. „To trup. Nawet nie poczuje, gdy ją spalą”,  powiedzieli i odeszli, ostentacyjnie ciągnąc za sobą ciało kobiety, zupełnie jakby chcieli dać nam do zrozumienia, że traktowanie naszej przyjaciółki jak człowieka jest najzwyklejszym absurdem. Zimna obojętność stała się ich lekarstwem na cierpienie.
Przyjazd Righli niczego nie zmienił. Poprosiliśmy ją o opiekę nad Deedee i obiecaliśmy, że wrócimy za kilka dni, co tak naprawdę było wierutnym kłamstwem. Kobieta najprawdopodobniej przejrzała nasze zamiary, ponieważ przywiozła ze sobą zapas dodatkowych ubrań i pożywienia. Następnie wsiadła do samochodu i odjechała, zostawiając nas samych, gotowych na spotkanie z rozpaczą.
Nieznana siła przywlekła mnie i Corlissa do przydrożnego hotelu. Teraz, zamknięci w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu, jesteśmy gotowi na przyjęcie kary. Mogliśmy uniknąć śmierci Georgii od samego początku, ale kiełkująca w nas tajemnica stanowiła ciekawą odmianę. Pod przykrywką troski bawiliśmy się w strażników sekretu. Nie wiedzieliśmy, że niewinne kłamstwo rośnie z dnia na dzień, aż wreszcie staje się zdolne do zmiażdżenia nawet najsilniejszego człowieka. Oglądanie cierpienia dziewczyny niewątpliwie było dla nas największą nauczką, na którą w pełni zasłużyliśmy.
Nie mam sił, by spojrzeć na Corlissa, by powiedzieć choć słowo pocieszenia. Jego krzyk z czasem staje się jeszcze głośniejszy. Odruchowo zatykam uszy, jednak mężczyzna nagle upada na podłogę.
Niespodziewany dźwięk sprawia, że wybucham płaczem. Nie panuję nad swoimi gestami. Fakt, że rzeczywistość uległa tak diametralnej zmianie, przytłacza mnie i zniewala. Z trudem siadam obok przyjaciela, jedynej osoby związanej z tamtym życiem. Życiem, w którym byłam niezniszczalna.
Corliss dotyka palcami ściany, a później zaczyna zdzierać z niej tapetę. Słyszę ostry pisk, jednak już po chwili zauważam, że dzięki staraniom mężczyzny pokój zaczyna przypominać nasze mieszkanie w Bittlemberg. Teraz nie muszę zamykać oczu, by powrócić do tamtych chwil. Jest prawie idealnie. Brakuje tylko jednego istotnego elementu – Georgii.
Nie mamy zdjęcia, które mogłoby przypominać nam o jej istnieniu ani nawet marnej pamiątki. Obraz siostry Corlissa stopniowo zamazuje się w naszych umysłach. Zapominamy o jej szarych oczach i smutnym uśmiechu. Z czasem przestaniemy pamiętać dźwięczny głos kobiety. Zostajemy pozbawieni wszystkich wspomnień, choć pragniemy chwycić się ich jak tonący brzytwy. To jedyne, co nam zostało. Nie mamy władzy nad czasem. Płyniemy razem z prądem. Jesteśmy martwi przed śmiercią.
Przesuwam się, by być bliżej Corlissa. Teraz patrzę na ścianę z naprawdę niewielkiej odległości. Kwiatowe wzory oświetlone przez blady księżyc są sposobem na ucieczkę w jasne zakamarki mojej pamięci. Jedną dłonią dotykam ręki mężczyzny. Delikatnie gładzę kciukiem jego skórę. Dzięki niemu czuję się bezpieczniej. Wciąż płaczę.
– Nie mogę zasnąć – szepcze Corliss zdławionym głosem. – Za każdym razem, gdy zamknę oczy, widzę jej ciało: leży na ziemi po rzekomej próbie samobójczej. Wiem, że zaraz umrze. Ma nienaturalnie wykrzywioną twarz. Przed śmiercią wypowiada tylko dwa słowa: „nienawidzę cię”. Zaraz potem przestaje się ruszać...
– To nie twoja wina – mówię szybko, zmuszając mężczyznę do tego, by na mnie spojrzał. Choć nie wierzę we własne słowa, nie potrafię znieść widoku łez na policzkach Corlissa.
– Kłamiesz – próbuje wrzasnąć, jednak jego głos łamie się w połowie słowa jak u rozkapryszonego dziecka, którym w rzeczywistości wciąż jest. Lubi powtarzać, że pragnie znaleźć szczęście, nie rozumiejąc, że wymaga od życia stanowczo zbyt wiele.
– Nieważne – odpowiadam, nagle tuląc się do niego. Czuję potrzebę czyjejś bliskości. Kiedy spadam z krawędzi rozpaczy, chcę, by ktoś trzymał moją rękę i ginął razem ze mną. – Tylko to potrafię robić, Corliss. Kłamać.
Odejście nadziei zwiastuje odejście człowieka. Jest wypaleniem ostatniego znicza bez możliwości zdobycia zapałek. Rozpoczyna proces żmudnego oczekiwania i bezużyteczności. Jednak ja nie mam sił, by patrzeć na to, jak moje życie zamienia się w rozwiewany przez wiatr piasek. Zakończę je wtedy, kiedy zechcę. Teraz rozumiem, że nie oszukam śmierci. Nie biorę już udziału w wyścigu, którego wynik był z góry przesądzony. Pragnę po prostu odejść, przyspieszyć proces rozpadu postępujący od chwili moich narodzin. Zniknę, bo tyle jestem warta. I znów będzie tak, jakbym nigdy nie istniała.
Dłoń mężczyzny delikatnie gładzi moje włosy. Mam wrażenie, że Corliss wie, co chcę zrobić. Jego gesty są wyrazem pożegnania.
 – Nawet nie próbuj tak mówić. Jesteś ważniejsza niż kłamstwa, w których żyjesz – szepcze, całując mnie w czoło. Wstrząsa nim szloch. – Jesteś ważna dla mnie – dodaje i dotyka mojego policzka. – Nie pozwól odebrać sobie życia. Jeśli myślisz, że nie widzę, jaka zmiana w tobie zaszła w ciągu ostatnich tygodni, mylisz się. Nie mogłaś usiedzieć na miejscu. Wszystko, co działo się wokół, sprawiało, że byłaś jeszcze bardziej przygnębiona. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny i, choć dobrze grasz, nie ukryjesz przede mną swojego smutku.  Pomogę ci, Soleil. Nie mam już nikogo poza tobą.
Pragnę powiedzieć: „Straciłeś mnie już dawno temu”, jednak ostatecznie milczę. Daję mu nadzieję na lepsze. Przeszedł już wystarczająco wiele, poradzi sobie i tym razem. Wierzę w to. Będzie szczęśliwy przez ostatnie pięć lat swojego życia, w których nie ma dla mnie miejsca.
Następuje chwila zawahania. A gdybym jednak zrezygnowała? Odnalazła dawno utracone szczęście? Corliss mógłby mi w tym pomóc. Wynajęlibyśmy pokój w przystępnym hotelu, z dala od ludzi, zrozumielibyśmy własne myśli i potrzeby, wiodąc spokojne życie. Może byłabym radosna. Może uśmiechnięta. Może potrafiłabym uniknąć tematu śmierci przynajmniej w jednej z rozmów, lecz teraz czuję się przyparta do muru. Wcześniej podjęta decyzja wierci mi dziurę w brzuchu. Choć nie jestem samobójczynią, pragnę końca. On położy kres cierpieniu, trudnym wyborom i temu, co złe. Zostanie jedynie nieskończona pustka. W jej wnętrzu człowiek traci wzrok, słuch i wszystkie inne zmysły.
Podobna wizja sprawia, że zaczynam się bać, lecz moja twarz nie pokazuje żadnych emocji z wyjątkiem smutku. Jestem niewolniczką własnej decyzji i egoizmu. Nieświadomie chcę udowodnić, że Corliss jest w błędzie, że śmierć to jedyny słuszny wybór.
Zwijam się w kłębek i kładę na podłodze. Czuję, jak mężczyzna obejmuje mnie swoimi silnymi ramionami i z czułością całuje po szyi jak kogoś, kogo się kocha. Nie wiem, dlaczego to robi. Nie myślę nad tym. Nie uciekam i nie protestuję. Nieruchomieję, a później jedynie zamykam oczy.
– Myślisz… że zrobiła to specjalnie? – pytam niespodziewanie, niczego nie wyjaśniając.
Corliss wzdycha ciężko. Wiem, że nie powinnam poruszać tego tematu, jednak nie byłabym w stanie odejść, gdybym wcześniej nie poznała prawdy.
–  Moja siostra kochała życie. Nie odebrałaby go sobie z powodu jednej sprzeczki – szepcze, ściskając mnie jeszcze mocniej. – Spróbuj zasnąć, Sol – dodaje, a ja  posłusznie wykonuję jego polecenie.
Nie jest łatwo. Myśli, których nie rozumiem, nawiedzają moją głowę. Tworzą chaotyczną kreaturę próbującą zabić racjonalność. Dopiero kiedy zaczynam topić się we własnych refleksjach, pozwalam odpocząć zmęczonemu ciału, jednak nawet tutaj, w snach, muszę biec, by nadążyć za światem.
Jest wciąż ciemno, gdy ponownie otwieram oczy. Do pokoju wdziera się leniwy wiatr i delikatnie muska moją skórę. Wstaję z wolna, uważając, by nie obudzić mężczyzny, który nieustannie oplata mnie ramionami.  Idę w kierunku kuchni, skąd zabieram jeden z tępych noży, a następnie otwieram apteczkę i wyjmuję z niej parę strzykawek oraz igieł. Wychodzę z mieszkania. Nie zostawiam żadnej wiadomości czy słów pożegnania. Realizuję swój plan zniknięcia. Pragnę, by Corliss nie mógł za mną tęsknić. Niech moja obecność będzie dla niego jedynie nierealnym snem, który skończył się równie szybko, jak rozpoczął.
Idąc korytarzem, ignoruję wszelkie wątpliwości. Moja determinacja sięga zenitu. Wiem, że zrobię wszystko, by zdobyć Mortem, dlatego, mimo pozytywnych aspektów życia próbujących przebić się przez mrok, kontynuuję wędrówkę.
Ulice są niemal puste, jedynie pojedynczy ludzie wyraźnie się gdzieś spieszą. W oddali dostrzegam ogromne laboratorium Coppera i niewielką aptekę znajdującą się nieopodal. Wybrałam odpowiedni moment na zaskoczenie ospałych pracowników. W razie niepowodzenia będę mogła się obronić.
Po kilkunastu minutach docieram do celu. Nowoczesny budynek przypomina mi o oddziale bogaczy w klinice leczenia bólu w Bittlemberg. Tutaj, do sartońskiej apteki, również przychodzą ci najbardziej zdesperowani, niepotrafiący zmierzyć się z ciężarem życia – najwięksi tchórze. Białe ściany, czysta podłoga i ampułki równo ustawione na metalowych półkach podsycają mój strach przed byciem zauważoną.
Podsycają mój strach przed śmiercią, słyszę cichy głos w głowie, jednak nie pozwalam mu na kontynuowanie wypowiedzi.
Nagle mój wzrok przykuwa brązowa fiolka. Podchodzę bliżej, by odczytać widniejący na niej napis.  „Remedium vitae – Mortem”. Niewiarygodne, że zawartość tego niczym niewyróżniającego się flakonika potrafi w przeciągu kilku godzin zabić człowieka, wyssać z niego całą energię. Biorę do ręki ampułkę i delikatnie gładzę jej szklaną powierzchnię, jakbym obchodziła się z najcenniejszym skarbem. Następnie ukradkiem chowam lekarstwo do kieszeni spodni i zaczynam przechadzać się po budynku, by nie wzbudzać większych podejrzeń. Póki co pracownicy apteki są średnio zainteresowani moją obecnością. Jeden z nich pije poranną kawę, drugi czyta gazetę.
Mam wrażenie, że z sekundy na sekundę Mortem staje się coraz cięższe. Wkładam rękę do kieszeni, jakby to mogło mi w czymś pomóc. Wiem, że muszę podjąć ostateczną decyzję. Uciec przed strażnikami i dobrowolnie oddać się w zimne ramiona śmierci. Ostatecznie pokonuję strach. Teraz już nie ma odwrotu.
Wychodzę z budynku. Na dźwięk alarmu przeciwwłamaniowego ochroniarze apteki podnoszą się z krzeseł i ruszają za mną w pościg. Biegnę ile sił w nogach. Zręcznie omijam pojedynczych przechodniów. Po jakimś czasie zaczynam dyszeć jak pies, mimo to pędzę dalej. Koniec nadejdzie szybko, bez zbędnych rozmyślań. Przecież to takie proste… wystarczy chwila, by wszystko umarło. Wszystko, co zdążyłam zbudować przez dwadzieścia trzy lata.
Skręcam w wąską uliczkę i siadam za dużym, metalowym koszem na śmieci. Zgubiłam ich. Nareszcie mogę czynić swoją powinność. Gdy wyjmuję lekarstwo, moje dłonie zaczynają drżeć. Fiolka upada na ziemię, jednak szkło się nie rozbija. Oddycham z ulgą. Biorę do ręki strzykawkę, którą wcześniej zabrałam z hotelowej apteczki,  i ostrożnie wprowadzam do niej bakterię Coppera. Patrzę, jak brunatna ciecz opornie przepływa z naczynia do naczynia, by za chwilę zagościć w moich żyłach. Następnie dopinam igłę i przykładam ją do ramienia. Ostrze dotyka mojej skóry. Nie chcę dłużej zwlekać, jednak niespodziewanie uderza mnie fala wspomnień.
– Co będzie, gdy umrzesz, mamo? – zapytałam leżącej obok mnie jasnowłosej kobiety.
Zwykle starałam się unikać podobnych tematów. Byłam tylko małym, nierozumnym dzieckiem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że śmierć oznacza całkowity koniec życia. Jest brakiem codziennego uśmiechu, rozmów czy bajek na dobranoc. Choć widziałam kilkunastu martwych ludzi, nigdy nie wierzyłam, że coś podobnego spotka moją ukochaną rodzicielkę. Jakby ona znajdowała się na uprzywilejowanej pozycji, jakby po śmierci znów mogła otworzyć oczy.
– Gdy umrę, ty będziesz o rok starsza. Będziesz mądra, piękna i silna. Będziesz zdobywała świat, realizowała swoje marzenia. Będziesz szczęśliwa – odrzekła i zaśmiała się cicho.
Osoby, które nie znały Margaret tak dobrze jak ja, mogły uznać jej wypowiedź za zwykłą ironię, jednak kobieta nie żartowała nawet w najkrótszym słowie. Wierzyła, że osiągnę upragniony cel w życiu, że po jej śmierci wszystko będzie takie jak dawniej.
– Skąd wiesz? – dopytywałam dalej.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami.  – Ale jestem tego pewna – dodała, przytulając mnie do siebie. – Musisz mi obiecać, że się nie poddasz, Soleil. – Spojrzała w górę, mrużąc oczy.
Leżałyśmy na kolorowym kocu przed naszym domem. Choć słońce prażyło niemiłosiernie, korzystałyśmy z najcieplejszych dni lata. Gdy byłam zlana potem od stóp do głów, czułam, że żyję. Cierpienie, ból i zmęczenie sprawiały, że każdy centymetr mojego ciała dawał o sobie znać, przestawał być obojętną, martwą cząstką.
– Obiecuję – odrzekłam stanowczo.
  I przysięgłam, że każdego dnia będę dążyła do szczęścia. Przysięgłam, że nie złamię się nawet w obliczu licznych porażek, bez względu na wszystko ukocham życie takim, jakim ono jest. Przysięgłam, a teraz próbuję zawieść moją mamę.
Odrzucam strzykawkę na bok z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy.
Jak mogłaś nawet pomyśleć o samobójstwie?
Zaczynam rozumieć, że nie byłam gotowa na postawienie tak drastycznych kroków, jednak ze względu na swoją upartość musiałam zdobyć bakterię Coppera. Choć wciąż nienawidzę życia, wiem, że nie chcę umierać. Może to przez strach, może przez głęboko ukrytą nadzieję, jednak postanawiam zaczekać na swoją kolej.
Oddycham głęboko, próbując przeanalizować całą sytuację, gdy dwaj pracownicy apteki wlepiają we mnie swoje złowrogie spojrzenia. Nie mam dokąd uciec, dlatego siedzę jak sparaliżowana, dopóki jeden z mężczyzn nie podnosi mojego ciała do pozycji stojącej. Czuję ostry ból w okolicach kręgosłupa, nie mogę się wyrwać.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam… – szepczę pospiesznie, choć wiem, że jest już za późno na jakiekolwiek wyjaśnienia. Zadarłam z niewłaściwymi osobami. Zadarłam z życiem.
– Odpowiesz za zniewagę dzieła Ulysessa Coppera – mówi muskularny blondyn, a następnie uderza mnie kilkanaście razy w plecy policyjną pałką. Zginam się w pół i upadam na ziemię, uderzając głową o podłoże. Po chwili tracę przytomność.
Widzę ciemność – całkowity brak światła. Nie wiem, czy jestem otoczona przez mrok, czy to mrok jest we mnie. Jedynie idę przed siebie. Z czasem przez wszechogarniającą ciszę zaczynają przebijać się niezrozumiałe dźwięki. Z sekundy na sekundę są coraz donośniejsze. Głuche bełkoty wypływające z ust niewidzialnych potworów sprawiają, że pragnę stanąć w miejscu. To zmarli upominają się o moje niespełnione obietnice,  tysiące kłamstw, którymi ich karmiłam. Nieoczekiwanie zaczynam rozróżniać poszczególne głosy. Jest wśród nich płacząca Georgia, dawno zapomniane przyjaciółki z lat szkolnych, a także mama. Mimo oporu moje nogi wciąż pędzą przed siebie. Szybciej i szybciej, nieprzerwanie. Próbuję krzyczeć.  Na drodze czekają mnie przeszkody w postaci martwych ciał. Potykam się o nie, nie potrafiąc przewidzieć położenia kolejnych trupów. Wyczerpana, nie tracę czasu na wstawanie. Leżę na wiecznym cmentarzysku utraconych nadziei i niewykorzystanych chwil, będąc w stanie jedynie odliczać sekundy pozostałe do mojej śmierci.
Budzę się ze snu skrajnie wyczerpana. Właśnie widziałam, jak wygląda piekło.
Przecieram oczy, które po jakimś czasie przyzwyczajają się do jaskrawego światła zapalonego w pokoju. Nie wiem, dokąd mnie zabrano, lecz przypuszczam, że to dopiero początek koszmaru.
Pochylam obolałą głowę. Zauważam, że moje dłonie są przymocowane do krzesła razem z resztą ciała.
Na jaką karę zasłużyłam?
Szamoczę się, mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa. Kiedy słyszę za plecami gruby, męski głos pasujący jedynie do człowieka, który już dawno skończył trzydzieści lat, momentalnie milknę.

– Spokojnie, Soleil – mówi Ulysess Copper, spoglądając na mnie swoimi szarymi, wypranymi z emocji oczami. – Nie chcę twojej krzywdy. Wiem, co zrobiłaś, jednak nie jestem tutaj, by cię ukarać. Pragnę pomóc, zadbać o twoją resocjalizację. Wystarczy, że zgodzisz się grać na moich zasadach.
***
Nareszcie skończyłam ... ten rozdział jest dość specyficzny. Mam wrażenie, że Soleil nie zachowywała się jak typowa samobójczyni, jednak nie potrafiłam tak doszczętnie wczuć się w jej sytuację. Mimo to jestem zadowolona z opisów na początku notki.
Przepraszam za zaległości na waszych blogach, ale ostatnio nie mam na nic czasu. Choć to dopiero liceum, nie radzę sobie z obowiązkami, które na mnie spadły.
WAŻNE!
Rozdział dedykuję Renie - dziękuję Ci za to, że mogłam sprawdzać Twoje rozdziały jako pierwsza.
Proszę Was, moi czytelnicy - jeśli bylibyście zainteresowani zastąpieniem mnie w pracy korektora na blogu [LINK], zgłoście się do AUTORKI!
Kolejna dedykacja dla Doroty per Erici Volf, prowadzącej świetne opowiadanie bazujące na Harrym Potterze, a także dobrej koleżance.
KONIECZNIE zajrzyjcie na jej bloga --> [LINK] zachęcam także do zostawiania komentarzy :)
Pozdrawiam was wszystkich!!