niedziela, 22 września 2013

Rozdział VIII

"Ludzie boją się śmier­ci bar­dziej na­wet niż bólu. To dziw­ne, że się jej boją. Życie bo­li dużo bar­dziej niż śmierć. W mo­men­cie śmier­ci, ból się kończy. Więc ko­niec to chy­ba twój przyjaciel."
Jim Morrison

                Corliss dogania mnie po dłuższym czasie. Oboje nie jesteśmy zbyt szybcy przez kontuzje, którym ulegliśmy. Kierujemy się w stronę centrum Sartonii, a w zasadzie tylko idziemy za tłumem, jednocześnie licząc na to, że wśród ludzi zdołamy dojrzeć czuprynę Georgii.
Wiem, że w każdym momencie mogę się zarazić, dlatego dyskretnie zakrywam usta kawałkiem bluzki. Nagle moim oczom ukazuje się szczupła i przygarbiona, rudowłosa istota.
- To ona! – mówię do chłopaka, rozentuzjazmowana. Choć wolałam nie wierzyć, że w ogóle ją zgubiliśmy, na krótki moment uległam tej myśli. Corliss, nie zwlekając dłużej, łapie mnie za rękę i ciągnie w stronę dziewczyny. Dotyk jego dłoni jest krępujący, jednak daje mi poczucie bezpieczeństwa. Dzięki niemu nie zabłądzę.  Gdyby tylko trzymał mnie tak od samego początku, nie byłabym zmuszona do szukania własnej duszy w odmętach czasoprzestrzeni, ale przecież nie mam prawa obwiniać go o moją wewnętrzną autodestrukcję.
- Georgia… - zaczyna mężczyzna. – Jeszcze raz naprawdę cię przepraszamy, jednak uważamy, że powinnaś…
Nie kończy zdania. Kobieta odwraca się w jego stronę i, ku zaskoczeniu nas obojga, okazuje się, że nie jest siostrą Corlissa.
- Przepraszam, pomyliłem panią z kimś – szepcze wyraźnie zawiedziony mężczyzna. Nie potrafi ukryć swojego zdenerwowania. Ja również zaczynam panikować, jednak ostatecznie zachowuję zimną krew. Wiem, że emocje tylko przeszkodzą mi w poszukiwaniach. 
- Wszystko będzie dobrze – dodaję, delikatnie dotykając jego ramienia, zupełnie jakby był jakimś płochym zwierzęciem. Sama nie wiem, skąd u mnie ten nagły przypływ empatii. Może po prostu zrozumiałam, że mój ból jest niczym w porównaniu z cierpieniem Corlissa. To on codziennie przyglądał się swojej „znikającej” siostrze, a następnie przywrócił ją do życia. Ufam, że tym razem nie straci kogoś, kto znaczy dla niego tak wiele.
- Oczywiście – mówi, próbując pocieszyć samego siebie. Na jego twarzy pojawia się pełen nadziei, acz wciąż smutny uśmiech. Nie ma prawa spodziewać się najgorszego, bo bezczelnie zataiłam przed nim całą prawdę. Może jedynie snuć różnorakie domysły. Pragnę wierzyć w swoją niewinność, lecz z minuty na minutę coraz silniej atakują mnie wyrzuty sumienia.
A co, jeśli Georgia umrze?
Nie mam zamiaru o tym myśleć. Nawet nie potrafię. To niemożliwe, że ktoś, kogo widuję codziennie, kogo uważam za członka rodziny, może tak po prostu odejść. I to na zawsze. Jestem pesymistką i najprawdopodobniej nic takiego się nie stanie, jednak podobna wizja nie chce opuścić mojego umysłu.  Przez cały czas żyłam ze świadomością, że śmierć nie atakuje znienacka. Czeka na ściśle wyznaczony moment, by zabrać swoją ofiarę. Jest zapowiedzianym gościem, który zawsze przychodzi nie w porę. Jej nadejście nieuchronnie wiąże się z ogromem cierpienia. 
Pamiętam, jak przeżywałam dni przed odejściem mamy. Spędzałam z nią każdą wolną chwilę. Nie spałam, bojąc się, że gdy wstanę z łóżka następnego dnia, jej już nie będzie, że jakimś cudem przegapię wizytę śmierci.  Nic nie mówiłam. Słowa więzły mi w gardle, choć w głowie układałam scenariusze naszych rozmów. Było zbyt wiele tematów, które chciałam poruszyć. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Ostatecznie tylko siedziałam, patrząc na nią, a w zasadzie modląc się o odegnanie snu. Nawet po tylu godzinach spędzonych sam na sam z moją rodzicielką nie zdążyłam nauczyć się na pamięć jej twarzy. Czasem myślałam nad tym, co by było, gdyby odeszła niepostrzeżenie, wymknęła się z tego świata na wieczną przejażdżkę. Pragnęłam tego przede wszystkim dla niej, nawet za cenę ostatniego pożegnania.
- Idziemy. Musimy się przedostać na drugą stronę – komenderuje Corliss. Momentalnie wracam na ziemię. Mężczyzna ponownie łapie mnie za rękę i ciągnie w kierunku tłumu. Na rynku w Sartonii zgromadziły się setki osób. Ich ciała stykają się ze sobą, zupełnie jakby podobny kontakt nie stanowił żadnego zagrożenia. Najwyraźniej wszyscy są zaszczepieni. Wszyscy z wyjątkiem kilku istot leżących na ziemi i najprawdopodobniej wijących się z bólu.
Jeden z nich to mężczyzna w podeszłym wieku, może mieć około dwudziestu ośmiu lat. Ludzie omijają go szerokim łukiem, nie poświęcając brunetowi ani chwili uwagi, zupełnie jakby był bezwartościowym śmieciem nadającym się jedynie do wyrzucenia. Druga to kobieta, nastolatka. Resztkami sił nabiera powietrza przez nos, zanim weźmie swój ostatni oddech.
Za niedługo i ja dołączę do tego grona, jeśli nie sprzeciwię się rozkazowi Corlissa. Wiem, że zamieszkanie z Righlą było równie ryzykowne, jednak w tamtym momencie nie miałam innego wyjścia. Od początku dziwił mnie jej dystans do bakterii Coppera. Na miejscu kobiety nigdy nie zgodziłabym się na podobną wycieczkę w towarzystwie dzieci.  Zupełnie jakby członkowie jej rodziny byli zabezpieczeni.
- Nie powinniśmy tam iść – wybucham, wyrywając się z uścisku mężczyzny.
- Dlaczego?! Przecież tam jest Georgia! – mówi z zaskoczeniem.
Nadszedł moment prawdy. Nie ma sensu dłużej bawić się w chowanego, skoro zaczynam rozumieć, że kłamstwo prowadzi jedynie do nieprzyjemnych komplikacji. Wolę usłyszeć tonę obelg wypływających z jego ust. Zasługuję na nie. Przecież gdyby nie moja chęć posiadania Mortem, nie musielibyśmy tak okrutnie kłamać, ukrywając przed sobą nasze małe światy.
- Pamiętasz ten artykuł w gazecie: „Lekarstwo na życie poszerza zasięg swojego działania”... ta choroba, śmierć, jest zaraźliwa… - szepczę, starając się nie patrzeć mu w oczy. W myślach błagam, by mnie uderzył, jakby cierpienie fizyczne mogło wszystko zmienić.
On jednak nie reaguje. Milczy przez dłuższą chwilę, by po chwili ponownie pociągnąć mnie w kierunku tłumu.
Szukamy jej przez następną godzinę. Po drodze spotykamy Righlę wracającą z supermarketu. Obiecuje, że pomoże nam w poszukiwaniach. W przeciwnym wypadku mamy się spotkać przy jej samochodzie po zachodzie słońca.
Nigdzie ani śladu Georgii. Zaczynamy pytać przechodniów. Każdy z nich każe nam iść w innym kierunku lub po prostu mówi, że w ostatnim czasie widział zbyt wiele rudowłosych i niskich kobiet. Nasze zdenerwowanie sięga zenitu, jednak nie poddajemy się. Przebłyski nadziei dodają nam sił, sprawiają, że nie myślimy o porażce. Nawet zmęczenie nie jest w stanie nas powstrzymać. Kiedy niebo przybiera granatowy odcień, nie wracamy. W myślach modlimy się o to, by dzień był choć odrobinę dłuższy. Czas jednak biegnie nieubłaganie i ostatecznie docieramy do samochodu Righli.
- Zostajemy na noc – oznajmiam, patrząc kątem oka na zniecierpliwione i hałasujące dzieci kobiety, najwyraźniej niezdające sobie sprawy z powagi sytuacji.
- Z chęcią bym wam pomogła, gdyby nie inne obowiązki… - szepcze. W jej oczach dostrzegam smutek i coś na wzór współczucia.
- Rozumiemy. Odpocznij trochę – dodaję.
- Wrócę po was z samego rana. Dobranoc – żegna się, po czym wsiada do samochodu, zapala silnik i odjeżdża.
Zostawia nas samych. Po jej odejściu jestem w pełni ogarnięta paniką. To niemożliwe, że siostra Corlissa „spaceruje” tak długo. Zgubiliśmy ją na dobre. Choć ulice już prawie opustoszały, ona wciąż pozostaje w ukryciu. Zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu, cicho i niepostrzeżenie jak spadająca gwiazda. Nie powinnam była pozwolić jej odejść. Przecież znałam ryzyko, jednak chciałam ponieść karę za swoje błędy. Chciałam poczuć strach.
Zmieniłam się nie do poznania. Kłamstwo sprawiło, że spojrzałam na otaczający mnie świat z innej, fałszywej perspektywy. Każda decyzja, którą podejmuję, przynosi teraz same negatywne konsekwencje. Jestem tykającą bombą zegarową. Mogę w każdej chwili wybuchnąć.
Siadam na zimnej posadzce i chowam twarz w dłoniach.
- Corliss… to już koniec. Zorientowaliśmy się zbyt późno. Powinnam była ci o wszystkim…
- Tak, Soleil. Oboje powinniśmy być bardziej prawdomówni. Ale nie wrócisz do przeszłości. Powiedz mi tylko… powiedz, że ona wróci. – Kuca naprzeciwko mnie, chwyta mój podbródek i zmusza, bym spojrzała mu w oczy.  – Powiedz prawdę.
Wiem, że to go zniszczy, ale nie mogę już dłużej kłamać. Niezależnie od tego, którą opcję wybiorę, polegnę. Otwieram usta, by odpowiedzieć, kiedy słyszę ciche pokasływanie. Momentalnie odwracam głowę w kierunku źródła dźwięku.
Widzę Ją. Wygląda inaczej niż zwykle. Z jej twarzy zniknęły wszystkie kolory. Czołga się po ziemi, trzymając za gardło. Bełkocze coś, czego nie potrafię zrozumieć. Jej włosy są pozlepiane krwią. Jest przerażająca. Cudem zmuszam się do tego, by na nią patrzeć. W końcu to ta sama osoba, którą widuję niemal codziennie. Ta sama, a jednak zupełnie inna.
Dziewczyna kaszle po raz kolejny, a z jej ust wypływa szkarłatna substancja.
- Nie! – słyszę głos Corlissa. Chłopak zaczyna biec w kierunku swojej siostry, dlatego podstawiam mu nogę. Wpada w pułapkę, po czym z trudem podnosi się na drżących rękach i siada kilka metrów od dziewczyny. Rozumiem, że życie Georgii znaczy dla niego znacznie więcej niż jego własne, jednak nie mogę pozwolić mu na dobrowolne oddanie się w ramiona śmierci. Potrzebuję go.
Chcę wierzyć, że zaszła pomyłka. Przecież człowiek nie zmienia się tak drastycznie w przeciągu kilku godzin. Jesteśmy znacznie bardziej skomplikowani. Każda komórka naszego ciała, każda tkanka nie może istnieć bez poszczególnych narządów. A jednak ktoś zdołał oszukać matkę naturę. Ktoś, dla kogo pragnę się poświęcić.
Na myśl o mnie i Ulyssesie Copperze mam ochotę zwymiotować. Georgia zaraz zniknie. Tak jak dawniej mama, jak wszyscy, których znałam. Nie pożegnam jej, ponieważ wyrzuty sumienia odbiorą mi głos. Od chorego ciała dziewczyny dzieli nas niedostrzegalna bariera. Wszyscy pragniemy ją przekroczyć, jednak za bardzo się kochamy. To miłość jest blokadą. Nie chcemy zadać sobie bólu. A tęsknota za utraconym życiem już zdążyła w nas zakiełkować.
Znów czuję zimny podmuch śmierci pochodzący od Georgii. Tym razem to nie tylko moja wyobraźnia, lecz rzeczywistość, spełnienie sennych koszmarów. Kontrolowanie życia ma swoją cenę. Zbyt wysoką, jednak klamka już zapadła. Nie zmienię swojej decyzji, nie cofnę się do przeszłości, nie powiem prawdy mojej przyjaciółce, nie zostanę w Bittlemberg. Wszystko, co zdążyłam zbudować, przepadło. Podliczając straty i zyski, nie warto było zaczynać tej chorej rozgrywki.
Corliss wyciąga rękę w jej kierunku, mimo to nie dotyka swojej siostry. Nie musi tego robić. Na miejscu dziewczyny zostało tylko ciało i resztki ducha. Prawdziwej Georgii już tam nie ma.
- Przepraszam za wszystko – mówię pospiesznie, wciąż uciekając przed czasem. – Musisz zrozumieć, że kocham cię jak siostrę.  Nie zostawiaj nas teraz, kiedy wszystko zaczęło się układać… - bełkoczę, lecz nie jestem pewna, czy kobieta mnie słyszy. Wygląda na zdezorientowaną. Rozgląda się dookoła. Zaczynam rozumieć, że chce, byśmy odwrócili wzrok i nie patrzyli na jej śmierć.
Choć na ziemi żyje sześć miliardów ludzi, nagle istnienie jednej osoby stało się dla mnie tak niesamowicie ważne, jakby bez niej wszystko inne miałoby dobiec końca.  Kiedy pozostaję zamknięta w swoim małym świecie, otaczająca mnie rzeczywistość staje się bezwartościowa, przez co jeszcze dotkliwiej odczuwam nadchodzącą stratę przyjaciółki. Tylko Georgia w pełni potrafiła zrozumieć moją bezradność. Wybaczała, nawet gdy zachowywałam się jak rozpieszczone dziecko. O nic nie pytała. Nie musiała. Widziała to w moich oczach.
Mam ochotę się poddać, załamać, zacząć płakać. Czuję, jak opuszczają mnie wszelkie siły. Corliss natomiast robi coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Kiedy odzyskuje zdolność trzeźwego myślenia, spogląda na swoją siostrę z troską, bez odrobiny strachu.
- Pamiętasz, jak kilkanaście lat temu pojechaliśmy razem z mamą do Donavan? – zaczyna wolno i spokojnie. Wiem już, co chce zrobić. Ożywi wszystkie radosne wspomnienia z przeszłości, dzięki czemu dziewczyna umrze z uśmiechem na ustach. Mimo że udawanie szczęśliwego sprawia mu niewiarygodną trudność, robi to. Dla niej. - Było tam duże wzgórze. Wspinaliśmy się na nie przez całe dwie godziny, a później dyszeliśmy ze zmęczenia. Jednak nie żałowaliśmy naszej decyzji ani przez moment. Usiedliśmy na podłodze i spoglądaliśmy na cały świat. Dosłownie. Ludzie z tej perspektywy przypominali mrówki. Z czasem zaczęliśmy udawać, że przenosimy ich w inne miejsce za pomocą naszych palców. Chichotałaś przy tym i mówiłaś, że jesteśmy bliżej nieba. Bliżej miejsca, gdzie nie istnieje cierpienie, ból czy krzywda – jego głos staje się coraz cichszy. Corliss mówi tak, jakby przygotowywał ją do snu. Hipnotyzuje dziewczynę swoimi słowami. Widzę, jak dzięki niemu Georgia jest spokojniejsza. Nadal próbuje coś powiedzieć, lecz nikt jej nie słyszy. Z czasem kładzie się na ziemi i zamyka oczy.
To już koniec, myślę.
Gdy ciałem dziewczyny wstrząsają niekontrolowane drgawki, ogarnia mnie strach. Podbiegam do mężczyzny i obejmuję go z całych sił. On również zaczyna płakać. Wspieramy się własną bezsilnością.
Chowam głowę w jego ramieniu i zaciskam powieki, by niczego nie widzieć. Nie chcę, by jakikolwiek obraz tej sceny zachował się w moim umyśle. Zatykam uszy, by niczego nie słyszeć. Krzyczę, by niczego nie czuć. Po prostu na krótki moment pragnę przestać istnieć. Zupełnie tak, jak Georgia. 

***
Ten rozdział jest, krótko mówiąc, dość straszny. Pisałam go z niekontrolowanym uczuciem smutku z racji tego, że Georgia była moją ulubioną bohaterką. Poniekąd cieszę się, że już skończyłam. 

piątek, 6 września 2013

Rozdział VII

"Nie kłam­stwa, lecz praw­da za­bija nadzieję."
Jerzy Andrzejewski

                Stoję na balkonie domu Righli i przyglądam się dzieciom z łatwością odbijającym gumową piłkę. Mieszkam tu już od kilkunastu dni. Nie chcę nadużywać gościnności kobiety, jednak za każdym razem, gdy pragnę wyjechać, ona mnie powstrzymuje. Twierdzi, że kolejne cztery osoby mieszkające w jej domu nie robią już żadnej różnicy. Nie odmawiam. Zresztą i tak nie mam gdzie się podziać. Mimo mojej pomocy w wykonywaniu codziennych czynności wydaje mi się, że nie zdołam spłacić swojego długu wdzięczności wobec niej.
                Mała dziewczynka ubrana w kolorową sukienkę próbuje złapać piłkę unoszącą się w powietrzu. Biegnie w stronę zabawki, uderzając bosymi stopami o podłoże. Jej starszy brat chce zrobić to samo. Wkrótce oboje zderzają się ze sobą, upadając na ziemię. Śmieją się wniebogłosy i dotykają swoich obolałych nosów. Ich czas ucieka wśród codziennych rozmów, zabaw i chichotów. Nie liczą go, wykorzystują każdą sekundę na życie, zupełnie jakby byli nieśmiertelni. Koniec w ich mniemaniu jest zwykłym, nieproszonym gościem. Mieszkają w miejscu, gdzie żaden smutek nie przytłacza ani żadne łzy nie są w stanie zniszczyć czyjegoś optymizmu. Wypływają na głęboką wodę i pozwalają prowadzić się silnemu prądowi. Choć nie mają pojęcia, dokąd ten ich zaniesie, poddają się mu. Ufają, że dotrą do celu.
                A dokąd ja płynę? Zagubiona w świecie złudnych nadziei i kłamstw, zbyt silnie skupiłam się na mecie, całkowicie zapominając o starcie. Zniszczyłam część siebie, która nadawała mi tożsamość, kwalifikowała do gatunku ludzkiego.
                – Soleil! – słyszę głos Gratiama, jednego z synów Righli.
Ma osiem lat, szczerbaty uśmiech, łagodne rysy twarzy i długie, jasne włosy.
– Chodź do nas! – woła mnie i macha zachęcająco ręką.
Nieświadomie oddaje mi cząstkę swojego entuzjazmu. Wiem, że uważa ją za cenny dar. Ja jednak boję się go przyjąć. Mam wrażenie, że w przeciwnym razie zmarnuję minuty, dni, a następnie miesiące. Nawet nie zdążę się zorientować, gdy od śmierci będzie mnie dzielił tylko jeden dzień. Nie starczy mi czasu na nieskończoną ilość pożegnań. Mimo to radość chłopca zaczyna mnie kusić. Automatycznie spoglądam na swój nadgarstek. Ku mojemu zdziwieniu nie dostrzegam na nim zegarka. Pewnie zostawiłam go wczoraj w łazience. Ta świadomość sprawia, że chcę się wycofać. W końcu w moim życiu wszystko ma swój ściśle wyznaczony czas, jest rezultatem rutyny. Od zawsze.  Śniadanie – dwadzieścia minut, praca – dziewięć godzin, sen – siedem godzin. To święte zasady, na których opiera się mój sposób bytowania. Teraz, gdy czas pędzi jak szalony, zaczynam o nich zapominać. Jestem bardziej spontaniczna. Przestaję kontrolować się na każdym kroku, a przecież jeszcze niedawno miałam prawdziwą obsesję na tym punkcie. Nieświadomie korzystam z życia, na kilka chwil całkowicie zapominając o śmierci. Atmosfera panująca w domu Righli bez wątpienia zaczyna mi się udzielać.
                Zaciskam palce na kubku, który dzierżę w dłoniach. Czuję, jak gorąco kawy parzy moje ręce. Mimo to nie odkładam naczynia. Wpatruję się w czarny napój z otępieniem i niezrozumiałym zainteresowaniem, zupełnie jakbym dzięki temu mogła poznać odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania.
                – Sol! – głos chłopca wyrywa mnie z transu.
                – Nie mam dzisiaj siły, bawcie się sami! – krzyczę.
Zdrowy rozsądek daje mi znać o swoim istnieniu na wszelkie możliwe sposoby. Macham do dzieciaków, po czym znikam za drzwiami. Wewnątrz jak zwykle panuje nienaganny porządek. Righla ubiera na ramiona cienki sweter. Najwyraźniej szykuje się do wyjścia.
                – Jadę do Sartonii na zakupy – informuje mnie.
                Kiwam głową, jakby na potwierdzenie jej słów, kiedy w mojej głowie rodzi się nowa myśl. Mam zamiar niezwłocznie wprowadzić ją w życie.
               –  Może mogłabym ci pomóc? Tak wiele dla nas robisz…
                – Przestań, Soleil. Nie wszyscy bogacze muszą być tacy skąpi. Naprawdę dam sobie radę, nie musisz się o mnie martwić. Poza tym… powinnaś jeszcze odpoczywać – mówi. W jej głosie słychać wyraźny rozkaz. Podnosi swoją torbę i dotyka ręką klamki. Powstrzymuję ją w ostatnim momencie.
                – Dzięki tobie czuję się już zdecydowanie lepiej. Chodzę bez najmniejszych problemów.
                – Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? – pyta, spoglądając na mnie z uwagą.
                Odsuwam się momentalnie, zupełnie jakby kobieta potrafiła przejrzeć moje myśli.
                – Po prostu nie mogę ciągle na tobie polegać – odpowiadam.
Nie jestem w stanie wyjawić jej prawdy dotyczącej mojego stosunku do Mortem. Nie chcę, by ktoś zaczął przekonywać mnie do zmiany decyzji, ponieważ wtedy może udowodnić mi, że nie mam racji. A wysłuchiwanie wykładów dotyczących wspaniałości życia nie należy do przyjemnych.
– Pragnę tylko wyjść na spacer. Nic więcej. Proszę, moja obecność nie zrobi ci żadnej różnicy  – próbuję ją namówić.
                – Niech będzie. Uparte z ciebie stworzenie – mówi, kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem.
Ostatecznie ulega moim namowom. W głębi duszy jestem jej niezmiernie wdzięczna, jednak staram się tego nie okazywać. Nareszcie będę miała okazję, by przyjrzeć się z bliska laboratorium Coppera. Wiem, że gdy już podejmę decyzję, nie będę mogła jej zmienić. Wybiorę kontrolę nad śmiercią zamiast życia. Przecież marzę o tym od zawsze. Pragnę uniknąć cierpienia i wszystkiego, co z nim związane. Znajduję się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Moje istnienie to jedno wielkie nieporozumienie. Może wszyscy mają mnie za tchórza. Może naprawdę nim jestem, jednak zaszłam już zbyt daleko, by się wycofać. Na tym etapie szastają mną miliony wątpliwości. Zobaczyłam czyjeś szczęście, szczery uśmiech i prawdziwą radość. Dla wielu to  wystarczający dowód na potwierdzenie wartości życia. Dla mnie – marny argument.
                Odkładam kubek z wciąż gorącą kawą na stół, a następnie w błyskawicznym tempie docieram do łazienki. Z zaskoczeniem stwierdzam, że mój zegarek po prostu rozpłynął się w powietrzu. Nie potrafię go znaleźć.  Przecież nie mogłam zgubić rzeczy, z którą nie rozstaję się ani na krok. Ta świadomość rozwściecza mnie do granic możliwości. Jeszcze raz otwieram drzwiczki półki, jakby jakimś cudem moja własność nagle się tam pojawiła. Nie widzę jednak niczego z wyjątkiem kilku tubek i flakoników wypełnionych różnorakimi kosmetykami.
                Pogrążona w chorej nieświadomości i szale, zaczynam zrzucać wszystko na podłogę. Mam wrażenie, że teraz, gdy nie liczę czasu, ten ucieka z nieprawdopodobną prędkością. Nie potrafię go kontrolować. W mojej głowie nawiedza mnie śmierć. Jest bliżej niż zwykle. Wita się ze mną, oplata moje drżące ciało swoimi zimnymi ramionami. Mówi: „Chodź, ze mną będziesz bezpieczna”. Jej głos nie znosi sprzeciwu. Jestem przerażona, lecz nie mogę się ruszyć. To mój koniec. Ona ciągnie mnie za rękę. Teraz widzę jej twarz. To zwykły cień, mrok, ziejąca pustką dziura. Ubrana w czarny płaszcz sięgający ziemi, śmieje się szyderczo. Dźwięk jej głosu sprawia, że przechodzą mnie ciarki. Upadam na podłogę, chcąc ją powstrzymać. Śmierć podnosi mnie gwałtownym ruchem. „Spójrz mi w oczy” – rozkazuje. Robię to z nieukrywanym obrzydzeniem. Pragnę ją zapytać, dokąd mnie zabiera, jednak w tym momencie drzwi łazienki gwałtownie się otwierają.
– Soleil! Co się tu dzieje?! – pyta zdezorientowany Corliss.
Emocje, które tak długo tłamsiłam w sobie, grając twardą i opanowaną, w końcu wybuchły. Teraz leżę na podłodze wśród odłamków szkła i rozrzuconych dookoła kosmetyków. Śmierć na szczęście zniknęła, jednak pozostawiła po sobie nieodwracalny ślad. Nadal nie potrafię otrząsnąć się po jej niezapowiedzianej wizycie. Wstaję i nieporadnie rzucam się na chłopaka z pięściami. Od czasu pamiętnego pocałunku unikam go na wszelkie możliwe sposoby, jednak zachowuję pozory normalności. Dzięki temu nikt nie się domyśla, że nasze relacje uległy pewnym zmianom. Tym razem jednak nie jestem w stanie nad sobą panować.
– Oddaj mi zegarek! Wiem, że go masz! Oddaj! – wrzeszczę, nie zważając na zdezorientowany wzrok mojego przyjaciela.
Próbuje mnie powstrzymać przed kolejnymi uderzeniami. Udaje mu się dopiero po jakimś czasie. Łapie mnie za nadgarstki i trzyma je tak mocno, że jego paznokcie zostawiają na nich odciski w kształcie półksiężyców.
– Niczego nie zabrałem. Jeśli chcesz, mogę wypytać o to dzieciaki Righli. Uspokój się, dobrze? – stara się mówić opanowanym tonem, jednak średnio mu to wychodzi.
 Jest zaskoczony moim niecodziennym zachowaniem. Przypuszczam, że teraz bardziej niż zwykle przypominam jego siostrę.
 – Uspokój się. To tylko nic nieznaczący zegarek. Możesz bez niego żyć, rozumiesz? Już jest dobrze. – Wolno uwalnia moje ręce z uścisku, wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku. Oddycham głęboko, jakby po długim biegu.
Omijam Corlissa i wybiegam na zewnątrz. Zastaję tam ten sam niezmienny widok. Dzieci dalej nie widzą świata poza ich gumową piłką.
– Oddajcie mi mój zegarek! – krzyczę.
Dopiero teraz ich maleńkie oczy zwracają się w moją stronę. Nagle jedna dziewczynka, Tela, sięga do kieszeni swoich spodni i wyjmuje z nich przedmiot, którego tak zawzięcie szukam. Oddaje mi go z wyraźnym poczuciem winy.
– Przepraszam, bawiłam się tylko – mruczy pod nosem, skłaniając głowę.
Jasne włosy małej zupełnie przysłaniają jej twarz. Najprawdopodobniej żałuje swojego postępowania.  Potrafi przyznać się do błędu. W odróżnieniu ode mnie rozumie, że cały świat bez prawdy popadłby w ruinę. Przecież wszystko, co wyimaginowane, prędzej czy później się skończy.
Dociera do mnie, że właśnie zachowałam się jak wariatka. Moja twarz w przeciągu sekundy czerwienieje ze wstydu. Jestem uwikłana w wyścig, którego nie mogę wygrać. Mimo tej świadomości wciąż gnam do przodu. Z pożądaniem przyglądam się nagrodzie. To ona dodaje mi złudnej nadziei. Nie umiem się zatrzymać, a czas jest zawsze o dwa kroki przede mną. Wiem, że nigdy go nie wyprzedzę.
– Nic… nic nie szkodzi – szepczę.
Kucam, by móc spojrzeć jej w oczy. Uśmiecham się. Chcę być źródłem pocieszenia. Niepotrzebnie wybuchłam w ten sposób. Przestałam kontrolować swoje emocje. Byłam zaślepiona przez gniew. Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia. Myśląc w ten sposób, musiałabym wybaczyć ludzkości nawet największe zbrodnie.
– Nie powinnam była na ciebie krzyczeć – dodaję.
Dziewczynka jeszcze przez jakiś czas lustruje mnie wzrokiem, po czym oplata moją szyję swoimi drobnymi rączkami. Jestem zaskoczona jej reakcją. Tela zachowuje się tak, jakbym była jej najlepszą przyjaciółką, choć jeszcze wcześniej chciałam bez końca na nią krzyczeć. Obwiniałam kogoś tak kruchego i bezbronnego. Kogoś, kto nie ma pojęcia o istnieniu zła.
– Każdemu się zdarza. Nie przejmuj się – mruczy pod nosem, głaszcząc moje włosy.
W podobny sposób często zachowywała się mama. Dla niej nie musiałam być silna. Wystarczyło, że w chwilach, gdy smutek dopadał mnie bez konkretnego powodu, przychodziłam do niej, siadałam na kanapie i wsłuchiwałam się w ciszę. Czasem z zaskoczeniem stwierdzałam, że to właśnie milczenie leczyło najgorsze rany. A ona, jak gdyby nigdy nic, po prostu była. Jej obecność stała się dla mnie największym pocieszeniem. Choć jestem już nieco starsza, a od śmierci Margaret McIntosh minęło kilkanaście lat, nadal za nią tęsknię. W głębi duszy „ja" to wciąż małe dziecko, które musiało zbyt wcześnie stawić czoła rzeczywistości.
– Dobrze – mówię zdecydowanie.
Dzięki zachowaniu Teli mogłam się uspokoić. Wstaję i idę w kierunku samochodu. Wsiadam do środka.
– Przepraszam, że musiałaś czekać – informuję Righlę, która ze zniecierpliwieniem wystukuje palcami nierówny rytm na kierownicy.
– Co to miało znaczyć? – pyta, spoglądając na mnie znacząco.
Wiem, że jest zła. Nic w tym dziwnego. Przecież chwilę wcześniej bezceremonialnie nawrzeszczałam na jej córkę. Nie wiem pojęcia, jak mogłabym się usprawiedliwić.
– Gorszy dzień. Naprawdę przepraszam – odpowiadam bardzo zdawkowo.
Chcę, by wreszcie odwróciła wzrok. Jej spojrzenie wzbudza we mnie niesamowite wyrzuty sumienia. Wbrew pozorom to właśnie one są największą karą, są prywatną zemstą naszego umysłu.
Kobieta nie mówi nic więcej. Sama nie wiem, czy przypadkiem nie wolałabym, żeby dalej na mnie krzyczała. Cisza z czasem staje się uciążliwa. Przez nią mimowolnie zaczynam snuć różnorakie domysły na temat myśli Righli. Zapewniła mi mieszkanie na kilkanaście dni, a ja wciąż nie potrafię się jej odwdzięczyć. Wszystko, czego dotknę, rozpada się na moich oczach. Nawet kiedy postępuję ostrożnie z własnym życiem, popadam w jeszcze większą paranoję. Nie umiem się pozbyć strachu towarzyszącego mi na każdym kroku. Niczym wariatka wyczekuję śmierci. Boję się, że ta dopadnie mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Jestem przecież chodzącą bombą zegarową.
– Mamo! – słyszę cichy  głos dobiegający z zewnątrz i miarowe uderzanie o szybę samochodu. – Mogę też pojechać?
Kobieta wzdycha ciężko, jednak mimo to kiwa głową. Ostatecznie na „małą” wycieczkę zabierają się z nami najmłodsze dzieciaki Righli oraz Corliss i Georgia.
Sartonia to jedno z największych miast na całym kontynencie, jeśli nie na świecie. Można tam znaleźć dziesiątki różnorakich sklepów, firm i zakładów, w tym siedzibę Coppera. Mimo wszystko mało kto decyduje się na mieszkanie w centrum tej metropolii.
Droga zajmuje nam nieco ponad godzinę. Jedziemy w bardzo szybkim tempie. Kiedy docieramy na miejsce, witają nas rzędy olbrzymich budynków. Swoją potęgą pokazują nam, że nie mamy żadnej władzy. Jesteśmy tylko marnymi, nic niewartymi pionkami w rękach bogaczy, którzy mogą nami manipulować na wszelkie możliwe sposoby. Ta świadomość wzbudza we mnie obrzydzenie. Nie potrafię się sprzeciwić ich rządom. Muszę robić wszystko, by przetrwać. Przecież poniekąd moje częste przemiany to skutek żałosnej próby dopasowania się do środowiska.
Righla w pewnym momencie gwałtownie naciska na hamulec. Chce zaparkować. Nie ukrywam, że do mistrza w prowadzeniu samochodu jej jeszcze daleko. Moje ciało odruchowo pochyla się do przodu. W głębi duszy zaczynam dziękować wynalazcy pasów bezpieczeństwa. Nie chciałabym wylądować w klinice i stracić kolejnych dni na bezczynnym leżeniu.
Słyszę cichy huk dobiegający z tyłu pojazdu. Automatycznie odwracam się w stronę źródła dźwięku. Zauważam, że kilka czasopism wcześniej leżących na klapie przykrywającej bagażnik wylądowało na kolanach Georgii. Ignoruję to i wracam do swojej wcześniejszej pozycji. Nie mija jednak zbyt wiele czasu, zanim moja rudowłosa przyjaciółka wydobywa z siebie głos.
– Co to jest Mortem? – pyta cicho.                                                         
Początkowo mam wrażenie, że się przesłyszałam. Jednak kiedy spoglądam na nią kątem oka, zaczynam rozumieć, że moja słodka tajemnica wreszcie ujrzała światło dzienne.
Mogliśmy chronić ją przed światem, bo żyjąc w nieświadomości, była względnie bezpieczna. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę jednego: odebraliśmy jej możliwość samoobrony. To przez nas stała się bezradna, narażona na różnorakie ataki, których nie potrafiła zrozumieć. Prawda mimo wszystko znalazła wyjście z tej kłopotliwej sytuacji. Ominęła wszelkie bariery i wydostała się na powierzchnię, zaskakując nas swoją przebiegłością i sprytem. Niedościgniona, nie do pokonania. W głębi duszy czuję do niej tylko obrzydzenie. Uczyniła cały świat gorszym, zrzucając z ludzkich oczu różowe okulary. Zabójczyni marzeń zabiła także moją nadzieję. Żałuję, że podjęłam próbę oszukania jej. Zadarłam z kimś znacznie silniejszym i mądrzejszym ode mnie. Przecież mogłam przemówić Corlissowi do rozsądku, a nie godzić się na jego idiotyczne gierki, jednak nawet ja przez moment uwierzyłam, że się uda. Sama doskonale wiem, do czego prowadzi ciągła troska o lepsze jutro. Teraz jest już za późno na jakiekolwiek zmiany. Pozostaje mi tylko wyjaśnić wszystko delikatnie, a jednocześnie rzeczowo.
Nie ukrywam swojego zdenerwowania. W końcu gdyby moja przyjaciółka znała prawdę od samego początku, przyjęłaby ją z mniejszym zaskoczeniem. Teraz jedynie patrzy to na mnie, to na swojego brata z czystą wściekłością i rozczarowaniem. Wiem, że straciła do nas resztkę zaufania, które i tak zbudowała z ogromnym trudem.
– Dlaczego milczeliście? – pyta.
 Ulysses Copper nadrukowany na okładce czasopisma szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Litery w krwistym kolorze układają się w nagłówek: „Lekarstwo na życie poszerza zasięg swojego działania. Bakteria odkryta przez najstarszego człowieka świata uśmierciła już dwadzieścia tysięcy osób przed trzydziestym rokiem życia”. Ta informacja budzi we mnie sprzeczne emocje. Z jednej strony czuję ulgę – moje marzenie o wiecznym odpoczynku wreszcie może się spełnić, z drugiej – strach. Kto wie, do czego dojdzie, jeśli z czasem każdy zachoruje. Najprawdopodobniej nasza felerna cywilizacja ustąpi miejsca nowemu, pustemu światowi. Wszystko się skończy, szybko i bezboleśnie. Przecież egzystencja człowieka na ziemi to tylko kropla w morzu wieczności. Równie dobrze ludzie mogliby nigdy nie istnieć.
– Chcieliśmy cię chronić – szepcze Corliss, zdołowany nieudanymi próbami odebrania jej gazety.
– Chronić? – przedrzeźnia go.
 Jej twarz jest teraz czerwona jak burak. Jeszcze nigdy nie widziałam jej w tak opłakanym stanie. Bywała zrozpaczona i przerażona, ale nie wściekła.
– I to nazywacie chronieniem? Okłamywanie mnie na wszelkie możliwe sposoby? Jeśli tak, to gratuluję. Przez cały czas słyszę tylko: „Uważaj, bo Georgia się załamie, to będzie dla niej zbyt wielki cios”. Wydaje wam się, że ta ciągła izolacja w czymś mi pomogła? Robicie mi przez to krzywdę! Nie mogę nigdzie wychodzić, bo jeszcze ktoś mnie zrani, nie mogę mieć do czynienia z pacjentami, bo zacznę płakać. Owszem, czasem wybucham, ale przez waszą nadmierną troskę nie jestem przygotowana na walkę z problemami. Rozumiem, że robicie to z miłości, jednak nawet ja pragnę żyć własnym życiem!  – mówi zdecydowanie, lecz jej głos co chwilę się załamuje.
Nic dziwnego, że ma pretensje zarówno do Corlissa, jak i do mnie. Oboje zawiniliśmy.
– A to. – Wskazuje palcem na gazetę, a jej ręce drżą niepohamowanie. – Naprawdę byliście aż tak naiwni? Wydawało wam się, że zdołacie to ukryć? Teraz już nie czuję się bezpiecznie, sama nie wiem, co jeszcze przede mną ukrywacie…
– Georgia, posłuchaj… – przerywa jej chłopak, jednak ona nie daje mu dojść do słowa.
– Tym razem to wy posłuchajcie mnie – warczy. – Jesteście dla mnie jedyną rodziną, jednak musicie zrozumieć, że ograniczacie moją wolność. Choć raz dajcie mi pobyć samej – oznajmia, po czym bezceremonialnie wychodzi z samochodu, trzaskając przy tym drzwiami.
Nie czeka na naszą decyzję. Zresztą każdy wie, że nie zdołamy jej zatrzymać. Widzę, jak odchodzi na trzęsących się nogach. Przy którymś kroku niezdarnie upada na ziemię, jednak po chwili się podnosi. Nie pasuje do tego bezlitosnego świata, który z łatwością zniszczy ją po raz kolejny, mimo to nie protestuję. Obraz malujący się przed moimi oczami jest jak gama odcieni szarego z kolorową kropką na środku, zupełnie oderwaną od reszty.
Siedzimy w pojeździe, niezdolni do wykonania jakiegokolwiek ruchu, zbyt zaskoczeni jej nagłym wybuchem złości. Po raz pierwszy dajemy jej czas do namysłu.
Z czasem mijają kolejne sekundy ciągnące się w nieskończoność. Wreszcie wszyscy wychodzimy z samochodu, by Righla wraz ze swoimi dziećmi mogła zrobić potrzebne zakupy.
 Czuję się tak, ja kby w moim życiu zabrakło czegoś niezbędnego. Ciągle mam wrażenie, że gdy odwrócę się do tyłu, ona wciąż tam będzie. Jej obecność jest dla mnie tak oczywista jak fakt, że Ziemia to trzecia planeta od Słońca.
– Soleil, chyba powinniśmy jej poszukać – mówi wreszcie Corliss niecodziennym, nieco wystraszonym głosem po upływie dłuższego czasu.
– Cierpliwości – syczę niepewnie.
Chcę go odwlec od podjęcia zbyt pochopnej decyzji, jednak z niepokojem spoglądam na zegarek. Wyszła czterdzieści pięć minut temu.
– Martwię się – dodaje.
Po dłuższym zastanowieniu nie muszę odpowiadać. Jedynie zaczynam biec w kierunku miasta. 

***
Rozdział taki sobie, przejściowy. Przepraszam za zaległości na waszych blogach, ale ostatnio jestem dość nieogarnięta. Zaczęło się liceum i z trudem próbuję się wczuć w tę nową atmosferę. 
Także zachęcam do pytania mnie i bohaterów :)