środa, 24 grudnia 2014

Rozdział XXIX

"I tylko przyjdź. Dotknij mnie czule i przytul tak, abym zapomniała o wszystkim."
William Szekspir

Najwyraźniej nie tylko ja jestem zadowolona z przybycia Corlissa. Dzieci przy najbliższej możliwej okazji rzucają mu się na szyję z radością, obdarowując milionem uścisków. Krzyczą, że tęskniły, streszczają historię dzisiejszego dnia. Widząc ich szczęście, mam wrażenie, że tworzymy jedną wielką rodzinę. Już nic nie może nas rozdzielić. Odruchowo chwytam rękę mężczyzny i przyglądam się tej magicznej scenie. Nie obchodzi mnie nawet jego nowa towarzyszka. Czuję się kochana, prawdziwie kochana, wbrew współcześnie przyjętemu modelowi miłości, więc nie zaprzątam sobie głowy różnorakimi odmianami zazdrości. 
Niemal całe południe Gratiam wraz z Deedee opowiadają Corlissowi i obcej kobiecie, Sylvii (jak się później dowiaduję, jednej z członkiń ruchu oporu), wszystko, co zdarzyło się podczas nieobecności mężczyzny. Rzecz jasna, omijają najdrastyczniejsze szczegóły, za co dziękuję im w głębi serca. Wątpię, by ktokolwiek pragnął wracać do włamania czy ciągłej tułaczki w poszukiwaniu dachu nad głową. Zamiast tego maluchy przytaczają niemal każdą zapamiętaną rozmowę, która nie dotyczyłaby śmierci, wojny czy cierpienia. O dziwo podobnych historii przez ostatnie pięć miesięcy nazbierało się nazbyt wiele. W konsekwencji po godzinie przysłuchiwania się wywodom najmłodszych członków gromady pękamy ze śmiechu.
Mimo względnie wesołej atmosfery, wciąż nie mogę zapomnieć o Heather i dzieciakach. Pragnę ufać, że wszyscy są cali i zdrowi, że nowo przejęta klinka wcale nie okazała się zwykłą podpuchą, lecz nie potrafię odpędzić czarnych myśli. Oczyma wyobraźni widzę, jak strażnicy Coppera wpadają do środka budynku, dzięki specjalnym pistoletom zarażają Mortem wszystkich rannych, a następnie wysadzają szpital w powietrze. Podobna świadomość sprawia, że wręcz nie potrafię usiedzieć na miejscu. O bezpieczeństwie moich bliskich muszę przekonać się na własnej oczy. Wszelkie zapewnienia nie sprawią, że uwierzę.
Wraz z nadejściem zmroku udajemy się do łóżek. Nie jestem przyzwyczajona do tak pustej przestrzeni wokoło, co burzy moje poczucie bezpieczeństwa, jednak strach szybko mija dzięki obecności Corlissa. Leżymy blisko siebie, wtuleni w swoje ciała. Przypuszczam, że żadne z nas nie ma ochoty na sen, dlatego odwracam się twarzą do mężczyzny, chcąc porozmawiać z nim w cztery oczy.
– A ty? Co się z tobą działo przez ten czas? – szepczę, by nie zakłócać spokoju innych osób przebywających w pomieszczeniu. – Jak mnie znalazłeś?
– To był zupełny przypadek  – odpowiada z uśmiechem na ustach, delikatnie głaszcząc moje włosy. – Podczas jednej z akcji przywódca kazał nam włamać się do rezydencji bogaczy. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy to zrobić, ale kiedy zaczęła się krwawa jatka, postanowiłem zrezygnować. Sylvia namówiła mnie do opuszczenia domu, a później… strażnicy wdarli się do środka. Uciekliśmy, zdezerterowaliśmy jak tchórze…– wzdycha, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Później postanowiliśmy poszukać dachu nad głową i trafiliśmy tutaj.
– Postąpiłeś słusznie. Gdybyś wrócił do willi tamtego snoba, nikt nie wyszedłby stamtąd wolny – oznajmiam.
– Ale honor…
– Chrzanić honor – prycham. – Przynajmniej nie zostawiłeś mnie samej z tym wszystkim. Dziękuję – mamroczę, po czym opieram głowę na piersi Corlissa i wsłuchuję się w równomierne bicie jego serca.
– A Heather i pozostałe dzieciaki? Co się z nimi dzieje? – pyta, przerywając krótkotrwałą chwilę ciszy.
– Są w klinice przejętej przez buntowników. O ile Copper jeszcze nie wysadził jej w powietrze – dodaję ze smutkiem.
– Bez obaw, Soleil. Rebelianci to nie puści marzyciele. Doskonale wiedzą, co robią. Jeśli zdecydowali się na przeniesienie chorych do tamtego szpitala, z pewnością wcześniej świetnie go zabezpieczyli.
Choć usilnie próbuję doszukać się w oczach Corlissa złudnego pocieszenia, widzę tylko i wyłącznie ogromne przekonanie o słuszności swoich słów, co uspokaja mnie na moment. Mrużę więc powieki, uciekając do krainy sennych marzeń, tym razem wyjątkowo pozbawionych koszmarów.
Przebudzenie nadchodzi jeszcze przed świtem. Nieco rozgniewana, postanawiam kontynuować drzemkę, jednak nie pozwala mi na to mały Gratiam. Chłopiec kładzie rękę na moim ramieniu i mówi tak płaczliwym głosem, że ledwo potrafię go zrozumieć.
– Chcę do mamy… – bełkocze, przecierając mokre policzki.
– Co się stało? – pytam, kładąc nogi na podłodze.
 – Stęskniłem się. Zaprowadzisz mnie do niej, proszę? Miałem zły sen…
Początkowo odbiera mi mowę. Nie mam pojęcia, jak zareagować na niecodzienne zachowanie dziecka, jak z powrotem odebrać to, co stworzył dzięki wyobraźni. Byłabym potworem, gdybym teraz wyrzuciła malca z krainy marzeń, dlatego po prostu milczę, obejmując go ramieniem.
– Boję się – szepcze tamten, nie przestając pochlipywać.
– Niepotrzebnie. – odrzekam z troskliwym uśmiechem na ustach. – Nic złego ci się nie stanie.
– Chciałbym zobaczyć Reilleya, Ruth, Siobhan… – dodaje, zupełnie ignorując moje wcześniejsze słowa.
– Obiecuję, że za niedługo się z nimi spotkasz, w porządku? – mówię. Odrzucam wszelkie zasady racjonalności. Przecież chłopiec zasługuje na spokój w sercu, przynajmniej na kilka krótkich chwil, nawet jeśli ostatecznie zburzy go szara rzeczywistość.
Malec kiwa głową w odpowiedzi, a zaraz po tym, nie pytając o zgodę, kładzie się na łóżku pomiędzy mną a Corlissem. Nie protestuję. Wiem, że potrzebuje czyjejś bliskości, dlatego okrywam go kawałkiem cienkiej tkaniny i pozwalam na kontynuację snu. Mam nadzieję, że tym razem znacznie bezpieczniejszego. Ja również zamykam oczy z zamiarem utonięcia w ramionach Morfeusza. Niestety, tysiące niedokończonych spraw nie pozwalają mi na błogi odpoczynek. Przewracam się z boku na bok, mamroczę coś pod nosem, a ostatecznie budzę Corlissa, nie chcąc spędzić tej nocy tylko i wyłącznie z ogromem destrukcyjnych myśli.
– Muszę dotrzeć do klinki, odwiedzić Heather  i resztę. Zobaczyć, czy wszystko z nimi w porządku  – stwierdzam, gdy tamten spogląda w moim kierunku.
– Nie ma mowy – rozkazuje mężczyzna, przecierając zmęczone oczy.. – Jeżeli chcesz, ja to zrobię. Ty zostaniesz na miejscu. Potrzebujesz odpoczynku.
– Nie uwierzę, jeśli nie zobaczę tego na własne oczy – mówię twardo.
– Skoro tak bardzo ci na tym zależy, nie odbiorę twojej wolnej woli… ale wtedy pójdę z tobą – dodaje. – A teraz już śpij.
– Nie – mamroczę z oburzeniem, po czym staję na zimnej posadzce i ubieram fioletową, przewiewną kurtkę.
– Gdzie ty się wybierasz? – pyta młodzieniec, coraz bardziej zniecierpliwiony.
– Nie będę czekać na dogodną okazję. Jeżeli stało się coś złego, czym prędzej tam dotrę, tym lepiej.
– Jeżeli stało się coś złego, nikomu już nie pomożesz – oznajmia Corliss, podważając moje wcześniejsze słowa.
Podświadomie wiem, że ma rację, jednak, by uspokoić własne sumienie, nie zamierzam rezygnować ze swoich planów. W końcu nienawidzę bierności w działaniu. Nie przebaczyłabym sobie, jeśli zostałabym w ciepłym i bezpiecznym łóżku, podczas gdy moi przyjaciele toczyliby bolesną walkę o przetrwanie.
                Wkładam więc na stopy czarne, zamszowe buty i jestem gotowa do wyjścia. Nie chcę zmuszać mężczyzny do wędrówki, przecież doskonale rozumiem, że potrzebuje snu, dlatego nawet nie fatyguję się, by zmusić go do wstania z posłania. Jednak zanim docieram do wyjścia, słyszę, jak cicho przeklina pod nosem.
                – Poczekaj. Nie zostawię cię samej – mówi, a ja posłusznie wypełniam jego polecenie.
                Nie mija nawet minuta, zanim staje tuż obok.
                – Na wszelki wypadek – dodaje, wciskając mi do ręki scyzoryk i pistolet.
Dziękuję mu pocałunkiem, by zaraz potem zniknąć za drzwiami.
                Na zewnątrz panuje przeraźliwie niska temperatura. Przebywając w ukryciu, nawet nie zdążyłam się zorientować, kiedy minęła jesień i rozpoczęła zima. Każdy kolejny dzień w moim mniemaniu był bardziej monotonny niż poprzedni, a życie przelatywało mi przez palce niczym piasek.
Otulam się kołnierzem kurtki, by nieco rozgrzać zziębnięte policzki, kątem oka spoglądając na Corlissa, który wyciąga dłoń w moją stronę.
– Chodźmy już – komenderuje i rusza w wyznaczonym kierunku.
Idziemy podejrzanie pustymi uliczkami - na odcinku kilkuset metrów nie spotykamy ani jednej gromady strażników. Choć powinnam być zaniepokojona, paradoksalnie czuję się coraz bardziej swobodnie.
– Myślisz, że… że wojna kiedyś się skończy? – pytam, nawet nie starając się mówić przyciszonym głosem.
– Tak. Prędzej czy później albo wszyscy zostaniemy zarażeni, albo jedna ze stron odpuści  – oznajmia, zatrzymując się na chwilę.
– Może to głupie… ale mam już dosyć ciągłego włóczenia się po opuszczonych domach, szukania bezpiecznego miejsca – wzdycham – Chciałabym wreszcie znaleźć mieszkanie na stałe, rozumiesz? Swój mały kącik na ziemi, gdzie byłabym bezpieczna i szczęśliwa. Wiem, że to chore i absurdalne, szczególnie w dzisiejszych czasach... ale chyba posiadanie marzeń nikomu jeszcze nie zaszkodziło, prawda?
– To wcale nie chore i absurdalne, Soleil. Doskonale cię rozumiem – oznajmia, przyciągając mnie do siebie i całując czule. Zapewne gdyby zignorować otaczające nas gruzy budynków, pył i porozrzucane martwe lub uszkodzone ludzkie ciała, wyglądalibyśmy jak dwójka zwyczajnych zakochanych. – Przysięgam, że za jakiś czas, kiedy ustaną walki, zbuduję dla ciebie ogromny dom.
– Nie składaj obietnic bez pokrycia, Corliss, bo jeszcze tego pożałujesz – mówię, choć nie potrafię powstrzymać uśmiechu wykwitającego na moich ustach.
– Oj tam, to przecież bardzo realne. Będziesz miała własny pokój, gdzie spędzisz każdą wolną chwilę, przestronną kuchnię, pokój dla dziecka z różowym lub niebieskim łóżeczkiem, w zależności od tego, czy urodzisz chłopca, czy dziewczynkę, z mnóstwem zabawek… – opowiada, kontynuując wędrówkę, a jego słowa niesamowicie silnie oddziałują na moją wyobraźnię.
Mimo że staram się zignorować wyolbrzymione wywody mężczyzny, nie potrafię ulec wykreowanemu przez niego szczęściu.
– I do tego duża sypialnia, łóżko z baldachimem, balkon, ogromny basen w kształcie delfina… – dodaję, dzieląc się również własnymi marzeniami. – Będziemy szczęśliwi, Corliss. Kiedyś na pewno. Zdążymy przed śmiercią.
– Obiecuję ci to, Soleil McIntosh – mówi, a ja, ni stąd, ni zowąd, wybucham płaczem.
To jedynie puste frazesy, które nic nie znaczą. Oboje doskonale zdajemy sobie sprawę z fatalnego położenia, w jakim się znaleźliśmy. Choć nasze twarze znacznie różnią się od tych umieszczonych na bilbordach, nie jesteśmy bezpieczni. Prędzej pomrzemy niż zarobimy odpowiednią ilość dekantów, by wystarczyło nam na legalny wynajem mieszkania. Niepotrzebnie odkrywaliśmy tonę uśpionych nadziei, dawniej nie przeszkadzających w normalnym funkcjonowaniu, obecnie – wzbudzających głęboką tęsknotę.
Mężczyzna początkowo spogląda na mnie z bezradnością, a następnie otacza ramieniem i przytula do siebie, szepcząc ciche słowa pocieszenia.
 – Przepraszam… nie miałem pojęcia, że moje żarty tak bardzo cię zabolą – dodaje, odgarniając zbłąkany kosmyk włosów z mojej twarzy.
– Po prostu nie chcę, żeby to były tylko żarty – mamroczę pod nosem i proszę w duchu, by nie wypuszczał mnie z objęć.
Młodzieniec, jakby czytając mi w myślach, trwa w niezmiennej pozycji, jedynie od czasu do czasu składając delikatny pocałunek na czubku mojej głowy. Zapewne, gdyby nie niepokojące dźwięki dobiegające z którejś z wąskich uliczek, podobna chwila dłużyłaby się w błogą nieskończoność. Niestety, słysząc wyraźny szelest, odskakujemy od siebie jak oparzeni. Mężczyzna wyjmuje pistolet, a ja idę za jego przykładem. Na szczęście działamy odpowiednio szybko, ponieważ nagle zza rogu wyłania się nieznana mi kobieta. Widzę, jak jej podbródek niekontrolowanie drga, a zapłakane oczy emanują wściekłością. Patrzy to na mnie, to na Corlissa, by ostatecznie krzyknąć:
– Ty sukinsynu!
– Calia – szepcze wyraźnie zaniepokojony mężczyzna, dostrzegając w rękach tamtej specjalną broń służącą do wstrzykiwania śmiercionośnej substancji. Jednym ruchem dłoni zmusza mnie do stanięcia w tyle.
– Kto to? – pytam, lecz nie otrzymuję odpowiedzi.
– Zostawiłeś Gilberta na pewną śmierć! Wolałeś ratować własny tyłek niż pomóc przyjaciołom. Jesteś zwykłym, nic niewartym tchórzem!  – wyje kobieta.
– Calia, odłóż to… wiem, że zachowałem się jak drań i zasługuję na karę… ale ty także wiesz, że nie chcesz mnie zabić, prawda?
Na dźwięk słowa „zabić” momentalnie przylegam do pleców ukochanego. Nie wyobrażam sobie, by nieznajoma mogła wystrzelić, lecz, widząc jej furię, zaczynam obawiać się najgorszego.
– Co ty możesz o mnie wiedzieć?! Kochałam go, rozumiesz?! Do szaleństwa. Planowaliśmy wspólną przyszłość w spokojnych czasach pozbawionych dyktatury Coppera. A teraz… co mi pozostało?! Nie mam już nic do stracenia i to przez ciebie, ty gnoju! Zniszczyłeś mi życie, więc teraz ja zniszczę twoje…
Widzę, jak naciska spust. Jeden moment, krótka chwila, zmieniająca wszystko o trzysta sześćdziesiąt stopni. Igła wbija się w pierś Corlissa, a ampułka, jeszcze niedawno pełna po brzegi, pustoszeje. Rzucam się w kierunku mężczyzny, próbując wyjąć ostrze z jego ciała, lecz reaguję o wiele za późno. Dostrzegam przerażenie w tych szarych oczach, które niegdyś patrzyły na mnie z troską i miłością. Teraz stopniowo gasną, z trudem radząc sobie z wszechobecnym strachem. Jest zbyt wcześnie, byśmy oboje zdali sobie sprawę z powagi sytuacji.
– Co się stało? – szepczę, próbując zrozumieć, że moje kruche szczęście właśnie znika bezpowrotnie. Oglądam jego śmierć i nie mam sił, by powstrzymać ten destrukcyjny proces.
– Nie wiem – odpowiada młodzieniec, przytulając mnie resztkami energii.
– Nie zostawiaj mnie teraz, błagam. Bądź tu. Potrzebuję cię, słyszysz? Corliss…
– Jestem, Soleil. Nigdzie się nie wybieram – mówi, lecz jego słowa stopniowo zamieniają się w niewyraźny bełkot. Nie mam pojęcia, co się dzieje. By Mortem rozprzestrzeniło się po całym organizmie, potrzeba kilku godzin. Tym razem objawy występują niespodziewanie szybko.
Mężczyzna wysuwa się z moich rąk i z hukiem upada na ziemię. Jego otumaniony wzrok błądzi po całym otoczeniu, nie zatrzymując się ani na sekundę.
– Corliss? – wymawiam imię ukochanego niemal z nabożną czcią, klękając obok jego od czasu do czasu drgającego niekontrolowanie ciała. – Słyszysz mnie, skarbie? Błagam… odezwij się… – wołam, nie zważając na zachowanie podstawowych zasad bezpieczeństwa. – To ja, twoja Soleil. Spójrz na mnie, nie bój się, kochanie – mówię coraz bardziej rozpaczliwie, ujmując jego twarz w dłonie i całując troskliwie z nadzieją, że tamten wreszcie odzyska świadomość, zupełnie tak jak w głupawych bajkach dla dzieci. Jednak nie dzieje się nic, co zyskałoby miano cudu. – Obiecałeś mi, nie pamiętasz? Miałeś przy mnie być! Mieliśmy być szczęśliwi, gdy skończy się wojna! Dlaczego mi to robisz?! Potrzebuję cię… bądź przy mnie, błagam. Kocham cię, Corliss. Nauczyłeś mnie, jak kochać, a teraz tak po prostu zamierzasz odejść?! Przytul mnie, dotknij, odezwij się! – wyję, by zaraz po tym podnieść jego rękę i przyłożyć do swojego policzka. – Widzisz? To nie takie trudne. Wystarczy odrobina energii. Przecież jeszcze niedawno potrafiłeś unieść mnie wysoko do góry. Jeszcze niedawno… – mamroczę, dopóki nie zdaję sobie sprawy z absurdalności własnych słów. A wtedy, zupełnie bezradna, pozwalam, by dłoń mężczyzny gwałtownie opadła na ziemię.
Nie mogę powstrzymać płaczu. Mam wrażenie, że pewna niespotykana siła ściska mnie za gardło, dlatego każde słowo, które wypowiadam, jest źródłem dodatkowego bólu. Jednak muszę mówić. Powtarzam puste zdania, wierząc w głębi duszy, że jedno z nich okaże się być tym kluczowym, budzącym mężczyznę do życia. Z trudem biorę w ramiona jego ciało i zaczynam nim kołysać, jakbym sama chciała zapaść w wieczny sen.  Lecz to nie śmierć go ogarnęła. To stan niemożności kontrolowania swojego umysłu, stan agonii, stan paraliżu. Corliss, jakiego kocham, został uwięziony w labiryncie miliona komórek nerwowych niezdolnych do normalnego funkcjonowania. Jego duch umarł, ale nie ciało. Świadomość, że trzymam w dłoniach zwykłą lalkę napawa mnie więc dodatkowym strachem. Niestety nie mam odwagi się wycofać. Pragnę zatrzymać przy sobie cząstkę dawnego życia, nawet jeśli tak naprawdę byłaby ona tylko iluzją.
– Nareszcie wiesz, jak się czuje – oznajmia Calia, podchodząc nieco bliżej. W jej oczach nie dostrzegam ani grama współczucia, tylko i wyłącznie zimną determinacją. – Zasłużył na to – dodaje spełnionym głosem.
Nie wytrzymuję napięcia. Drgam nerwowo, a później po prostu rzucam się na kobietę z pięściami.
– Co mu zrobiłaś?! – wrzeszczę, przyszpilając ją do ściany jednego z budynków.
Jeszcze nigdy nie miałam tak wielkiej ochoty na skrzywdzenie drugiego człowieka jak teraz. Gdybym potrafiła, z chęcią wydrapałabym jej oczy.
– To samo, co on zrobił Gilbertowi. Skazałam go na rychłą śmierć – odpowiada tamta.
Nie mogę się opanować. Mimowolnie gromadzę w sobie ogrom wściekłości, by następnie przelać ją na Calię. Niczym dzikie zwierzę, uderzam nieznajomą w twarz. Kolejne ciosy przychodzą mi już z nieco większą swobodą. Choć kobieta próbuje się wyrywać, krzyczy, bym przestała, rządzi mną zwykłe pragnienie zemsty. Dopiero, kiedy tamta zastyga w bezruchu, a ja czuję pod palcami jej krew, wracam do bycia człowiekiem.
Kładę głowę na piersi mężczyzny, ranionej przez śmiercionośną igłę, zupełnie nie zważając na wszechobecny mróz. Nie mam sił, by powstać, by wykonać pojedynczy ruch. Tępym wzrokiem wpatruję się w ciało Corlissa. Widzę, jak jego ręka nierównomiernie podnosi się do góry, a następnie opada bez żadnego konkretnego celu. Naiwna, zamykam oczy z nadzieją, że  to jedynie zły sen, że lada chwila znów obudzę się szczęśliwa, obok mojego ukochanego. Będziemy dalej snuli nierealne plany na przyszłość. A gdy wojna wreszcie dobiegnie końca, oboje znajdziemy swoje miejsce na ziemi. Tam, gdzie nie dotknie nas żaden ból, żadna choroba. 

***
Jak widzicie, smutaśny rozdział, ale generalnie jestem z niego dość zadowolona.
Z racji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia - to już jutro! I dzisiejszej Wigilii, chciałabym złożyć wam najserdeczniejsze życzenia - dużo szczęścia w nowym roku, odpoczynku, spełnienia najskrytszych marzeń, realizowania swoich pasji, weny, weny i jeszcze raz weny, powodzenia w szkołach, na uczelni czy w pracy oraz szampańskiego sylwestra! :))  
P.S. Jak zapewne się domyślacie, powoli będziemy żegnali się z Sol i Corlissem - już za jakiś czas zapraszam was na ostatni rozdział opowiadania, a następnie na epilog! :)

wtorek, 16 grudnia 2014

Rozdział XXVIII

Jam jest człowiek zły i okropny, kajam się przed wami, bo miałam nadrobić zaległości, ale szkoła mnie pochłonęła totalnie i w pełni. Jakimś cudem podczas luźnych lekcji udało mi się naskrobać ten rozdział na tyłach zeszytów. Zapraszam do czytania! Idą Święta, a wraz z nimi ogrom czasu wolnego, dlatego spodziewajcie się wkrótce komentarzy na waszych blogach. 

"Wyraźniej niż kiedykolwiek ludzkość stoi dziś na rozdrożu. Jedna droga prowadzi w rozpacz i skrajną beznadziejność, druga w totalne unicestwienie."
Woody Allen
Budzi mnie cichy płacz. Delikatny, niewinny, a przy tym tak niesamowicie przerażający, że aż boję się otworzyć oczy, by poznać jego źródło. Mam bowiem wrażenie, że dochodzi z mojego wnętrza. Nawet gdy powoli rozwieram powieki i widzę pochlipującego synka Heather, dziwne wrażenie mnie nie opuszcza. Odruchowo łapię się za swój wyraźnie zaokrąglony brzuch, w myślach błagając o ciszę, która jednak nie nadchodzi. Niemowlak, Declan, wciąż kwili, zaciska dłonie w piąstki i wymachuje nimi na wszystkie możliwe strony. Choć niechętnie, wstaję z twardego materaca, podchodzę do wiklinowego koszyka pełniącego funkcję łóżeczka i nachylam się nad dzieckiem. Nie wiem, jak się zachować, co powiedzieć. Z tak małymi istotami miałam do czynienia jedynie w pracy, lecz nawet tam nie potrafiłam zachować typowej dla wielu kobiet czułości i opiekuńczości.
– Uspokój się – mówię stanowczo, siląc się na uśmiech, lecz podobne prośby nie skutkują. Chłopiec tak czy inaczej nie rozumie moich słów.
Ze zrezygnowaniem stwierdzam, że muszę wymyślić coś innego. Nie chcę budzić Heather, która wciąż odpoczywa po wyczerpującym porodzie. Straciła dużo krwi i nie odzyskiwała przytomności przez kilka dni. Obecnie wciąż rezyduje w szpitalu, tak samo jak ja, Deedee oraz dzieci Righli. Nie mamy lepszej perspektywy. Korzystamy, póki możemy z „dachu nad głową”, choć wiem, że podobny stan rzeczy nie potrwa długo. Młodsi członkowie rodziny „zajmują zbyt wiele miejsca” zdaniem pielęgniarek, więc to tylko kwestia czasu, zanim zostaniemy wyrzuceni na zbite pyski. Również moja noga sprawuje się już całkiem nieźle. Martwię się więc jedynie o podupadły stan zdrowia przyjaciółki.
Z oddali słyszę ciche jęki chorych. Na sali leży ich około stu, nie mówiąc o osobach zarażonych Mortem, umieszczonych w specjalnej kwarantannie, gdzie czekają na nieuchronną śmierć wśród licznych trupów i padlinożerców żywiących się ich ciałami. Nawet stąd czuję nieprzyjemny zapach stęchlizny.
Muszę wreszcie przełamać swój strach i ostatecznie uspokoić malca. Nie chcę, by przeszkadzał innym cierpiącym, którzy z utęsknieniem oczekują chwili spokoju, dlatego nieśmiało wyciągam obie ręce w kierunku chłopca. Podobno kiedy byłam kilkumiesięczną dziewczynką, często zasypiałam noszona przez mamę, zadowolona i bezpieczna. Podobno kobieta śpiewała mi kołysanki. Żałuję, że nie pamiętam ani jednej z nich.
Delikatnie głaszczę rzadkie blond włosy niemowlęcia. Declan patrzy na mnie szeroko otwartymi, mokrymi od łez oczyma. Każdy ruch wykonuję niezwykle ostrożnie, by nie zrobić mu krzywdy, jakbym bała się, że jego kruche kości mogą pęknąć pod wpływem moich silnych dłoni. Kiedy wreszcie podnoszę drobne ciało noworodka, paraliżuje mnie znacznie silniejszy strach. Stoję w miejscu, całkowicie nieruchomo, a moja podświadomość uniemożliwia mi racjonalne myślenie. Oto trzymam w dłoniach nie syna Heather, lecz własnego. Ma jasnoniebieskie oczy podobne do moich i ciemną karnację po Corlissie. Jest najpiękniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziałam. I właśnie to przeraża mnie najbardziej – że mogłabym pokochać pewną osobę tak mocno, że byłabym w stanie oddać za nią życie. Teraz nie mogę się wycofać, muszę brnąć dalej w głąb tej chorej spirali miłości.
Na szczęście dziwne przewidzenie wkrótce znika i, choć wciąż jestem oszołomiona, oddycham z nieukrywaną ulgą. Ostrożnie przytulam malca do piersi i zaczynam nucić jedyną znaną mi melodię – hymn na cześć Coppera. Robię to najciszej, jak tylko potrafię, by żaden buntownik przypadkiem nie posądził mnie o zdradę. Niestety, muzyka nieoczekiwanie sprawia, że chłopiec płacze jeszcze głośniej.
Milknę więc chwilowo, by zaraz potem wykonać własną aranżację. Śpiewam nierytmicznie i nieco fałszywie, lecz, o dziwo, syn Heather staje się coraz spokojniejszy. Z czasem nawet otwiera swoją bezzębną buzię z zadowolenia. Widząc uszczęśliwione niemowlę, przychodzi mi do głowy bardzo absurdalna myśl, którą natychmiast odpędzam. Może nie byłabym aż tak złą matką?
Nie… to idiotyczne! Najpewniej dołączyłabym do grona rodzicielek, którym urząd odebrał dzieci po wstępnym badaniu. Dawniej uważałam tę procedurę za kolejną sztuczkę Coppera, jednak teraz dostrzegam jej sens. Cokolwiek podwładni dyktatora zrobią z maluchami, będzie lepsze niż pozostawienie ich na pastwę nieodpowiedzialnych i niedojrzałych kobiet. W dodatku nie dam sobie rady bez Corlissa. Pięć miesięcy rozłąki sprawia, że stopniowo przestaję wierzyć w jego powrót. Mężczyzna jawi się w moim umyśle nie jako prawdziwy człowiek, lecz jako duch, wytwór wyobraźni łapiącej się każdej deski ratunku. Tak bardzo tęsknię za jego obecnością, za szczerym uśmiechem, wiecznie nieułożonymi włosami i ciepłym tembrem głosu. Tęsknię za obejmującymi mnie dłońmi i ustami całującymi moje skronie. Tylko on potrafił sprawić, że czułam się bezpiecznie wśród tylu śmiertelnych pułapek. A teraz pozostaje mi jedynie zawodna pamięć i złudna nadzieja.
Zmęczenie wkrótce daje mi się we znaki. Gdy kątem oka spoglądam na malca, zauważam, że jego oczy są już zamknięte. Siadam więc na materacu zajętym połowicznie przez kobietę z amputowaną nogą. W końcu nie mogę sobie pozwolić na luksusy takie jak osobne łóżko. Sen nadchodzi szybciej niż zwykle, wyjątkowy, bo pozbawiony przerażających koszmarów.
Nad ranem budzą mnie głośne krzyki, dziki jazgot. Niezdarnie przecieram oczy jedną ręką, drugą zaś przytrzymuję Declana. Chłopiec najprawdopodobniej jest głodny, dlatego postanawiam zanieść go do Heather. Jednak nie uchodzę nawet kilku kroków, kiedy tamta nieoczekiwanie staje tuż przede mną.
– Czyś ty zwariowała?! – wybucha, natychmiastowo biorąc syna w objęcia. – Umierałam ze strachu…
– Przepraszam… płakał, nie chciałam by cię obudził – tłumaczę się nieporadnie. Nawet nie przyszło mi na myśl, że przyjaciółka odbierze moje zachowanie w tak negatywny sposób.
– Cieszę się, że jest cały – kobieta mamrocze pod nosem, jednocześnie czule całując głowę niemowlęcia.
Ja tymczasem rozglądam się po całej sali. Pielęgniarki biegają jak oszalałe i pomagają wstać chorym. Nie wiem, co jest przyczyną tego niecodziennego zachowania, dopóki nie zauważam, jak wywlekają rannych z budynku. Nie rozumiem, dlaczego to robią, skoro wyjście na zewnątrz wiąże się z gwarantowaną śmiercią.
– Co się tutaj dzieje? – pytam z przestrachem.
– Rebelianci przejęli klinikę w północnej części Sartonii. Ewakuujemy się tam – oznajmia kobieta ze stoickim spokojem, zupełnie jakby nie zwracała uwagi na panujący wokół chaos.
– Chyba nie wierzysz, że to się uda?! – prycham, jednak, widząc zakłopotaną minę kobiety, dodaję: – Proszę, opamiętaj się… co z tego, że jeszcze nie wzeszło słońce?! I tak zostaniemy zauważeni. Nie mam zamiaru się na to godzi…
Nawet nie zdążam dokończyć zdania, kiedy czyjaś silna ręka popycha mnie w kierunku drzwi.
– Zostaw! – krzyczę, próbując wyrwać się z żelaznego uścisku pielęgniarza.
– Proszę nie stawiać oporu! – argumentuje tamten. – Rozkaz to rozkaz, a zgodnie z nim musi pani teraz opuścić szpital.
– Nie masz prawa! – wybucham.
– Uspokój się, oni nie zrobią ci krzywdy! – niespodziewanie wtrąca się Heather.
Wbrew prośbom przyjaciółki, nie poddaję się. Ostatecznie wygrywam przepychankę i odzyskuję kontrolę nad własnym ciałem.
– Jeśli wolisz, zostań tutaj i czekaj na śmierć – mówi twardo wyraźnie zdenerwowany mężczyzna.
– W porządku. Życzę powodzenia  – szepczę ironicznie w ramach pożegnania.
Gdy wreszcie podnoszę się z zimnej posadzki, ze zdziwieniem zdaję sobie sprawę, że Heather postanowiła posłuchać rad pielęgniarza, nie moich. Widzę jak zmierza do wyjścia, a wraz z nią Deedee oraz dzieci Righli.
– Stójcie! – wołam.
– Soleil, zrób ze swoim życiem, co dusza zapragnie. Ja swoje zamierzam zachować – odrzeka kobieta, nie zatrzymując się ani na krok.
– Znam Coppera osobiście i doskonale wiem, do czego jest zdolny. Strażnicy nie oszczędzą rannych. Będą bezlitośni. Rozstrzelają ich jak kaczki, a potem… potem tamci obudzą się w więzieniu i już nigdy nie opuszczą jego murów. Chyba nie zamierzasz dołączyć do tego grona i w dodatku wciągać w to dzieci? – usilnie próbuję namówić ją do zmiany decyzji.
Na próżno. Moja przyjaciółka najwyraźniej wciąż wierzy w dobroduszność dyktatora, którą wmawiano nam od wczesnego dzieciństwa. Ja jednak nie mam zamiaru nabrać się na jego sztuczki. Przecież obecnie wszelkie prawa są łamane. Wbrew pozorom, gdy służbista-potwór zobaczy kulejące dziecko, nie pobiegnie mu z pomocą, wręcz przeciwnie – potraktuje jako łatwy cel.
Najchętniej zatrzymałabym Heather siłą. Niestety, nie mogę pozbawić jej wolnej woli. Pozostaje mi tylko patrzeć, jak odchodzi, i modlić się w duchu, by moje przypuszczenia okazały się fałszem.
Mija dobre parę minut, zanim odwracam wzrok od drewnianych drzwi. Sala stopniowo pustoszeje, z czasem nie zostaje już nikt z wyjątkiem niedobitków niezdolnych do wstania z łóżka. Siadam więc na podłodze i kładę głowę na kolanach, próbując przywołać sen. W jednej chwili straciłam pozostałe osoby, na których mi zależało. Jeśli przeżyję, będę istniała tylko i wyłącznie dla zarodka rozwijającego się w moim brzuchu. Chyba tylko dzięki niemu nie popędziłam wprost w ramiona śmierci.
Nieoczekiwanie do moich uszu dociera cichy stukot butów o podłoże. Początkowo uznaję to zjawisko za zwykłe przewidzenie, jednak gdy miesza się ono z głosami Deedee i Gratiamia, mimowolnie podnoszę głowę.
– Co się stało? – pytam z przestrachem, lecz odruchowo uśmiecham się na widok twarzy maluchów.
– Wierzymy ci, Sol, ufamy bardziej niż Heather. W końcu znamy cię dłużej niż ją i wiemy, przez co przeszłaś, dlatego postanowiliśmy do ciebie dołączyć!
Patrzę na te dwie istoty z niedowierzaniem i podziwem jednocześnie. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego niespodziewanie zmieniły decyzję, skoro do niedawna uważały kobietę za wzór do naśladowania, lecz postanawiam nie zastanawiać się dłużej nad ich intencjami.
– Możemy zostać tu na jakiś czas, w porządku? Zjemy coś, a wieczorem poszukamy nowego „mieszkania” – proponuję.
Dzieci posłusznie kiwają głowami. Ich wybór sprawia mi ogromną radość. Choć przez wiele lat uznawałam samotność za najwyższe dobro, obecnie nie wyobrażam sobie życia na własną rękę. Zrozumiałam, że przetrwanie jest możliwe tylko we wspólnocie. W przeciwnym wypadku nie ma ono najmniejszego sensu.
Całe popołudnie spędzamy na przegrzebywaniu szpitala w celu znalezienia prowiantu. Niestety, pielęgniarki zabrały dosłownie wszystko, pozostawiając jedynie zepsute i niedojedzone konserwy.
– Chyba nie mamy innego wyjścia – wzdycha Deedee, trzymając w dłoniach otwartą puszkę fasolek. – Jeśli zamkniemy oczy, nawet pleśń może wydać się smaczna.
– Nie będę tego jadł. Nie jestem aż tak głodny – stwierdza chłopiec i z obrażoną miną siada na jednym z brudnych materacy.
– Nie marudź, tylko bierz swoją porcję – rozkazuję, rzucając w jego kierunku puszkę pełną zgniłego mięsa.
– Jesteście okropne! – woła tamten, lecz posłusznie bierze do ust kawałek potrawy.
Choć krzywi się nieznacznie, w końcu przełyka pierwszy kęs. Dziewczynka bije brawo.
– Teraz nasza kolej – oznajmiam, uśmiechając się smutno do mojej towarzyszki.
„Aromatyczne polędwiczki w sosie pomidorowym” przypominają bardziej krwiste odchody niż coś zdatnego do spożycia. Jednak czuję się przyparta do muru. Mój żołądek daje o sobie znać przynajmniej co kilka sekund, dlatego postanawiam ostatecznie zaspokoić jego potrzeby. Zgodnie z radą Deedee mrużę powieki i zabieram się za konsumpcję posiłku. Tylko dzięki zakryciu ust dłońmi nie wypluwam wędliny. Mogę więc z czystym sumieniem stwierdzić, że to najgorsze danie, jakie kiedykolwiek jadłam.
Gdy mamy już za sobą ostatni kęs, wszyscy kładziemy się na podłodze z nieznośnym bólem brzucha. W tle nieustannie słyszymy głośne wybuchy, które już nie robią na nas większego wrażenia. Tylko świadomość, że jeden z nich prawdopodobnie wiąże się z unicestwieniem klinki leczenia bólu, gdzie obecnie przebywa Heather wraz z dziećmi, napawa mnie strachem. Wątpię, by wywinęła się z rąk bezlitosnych strażników. Jednocześnie wciąż uważam, że podjęłam dobrą decyzję, odrywając się od grupy. Przynajmniej dopóki drzwi budynku nie otwierają się ponownie.
Kątem oka dostrzegam przerażenie wymalowane na twarzy Deedee. Boję się odwrócić głowę w kierunku dziewczynki, by posłać jej przynajmniej jeden pocieszający uśmiech. Niestety tym razem mam pewność, że do wnętrza szpitala nie wszedł nikt znajomy. Uparcie zaciskam dłonie w pięści, próbując odpędzić strach, choć w mojej głowie wciąż kotłuje się jednoznaczna myśl: jesteśmy martwi. Słyszę kroki dwójki ludzi. Zbliżają się. Wyobrażam sobie, jak jeden z nich wyjmuje broń, by nas unieruchomić, a następnie zabrać do więziennej furgonetki. Brawo, Copper. Wreszcie dopiąłeś swego.
– Soleil? – odzywa się Corliss, wytwór wyobraźni najprawdopodobniej ostrzegający mnie przed nadchodzącą klęską.
 Gdyby mężczyzna tutaj był, pomógłby mi w podjęciu słusznej decyzji, a ta historia miałaby zupełnie inne zakończenie.
– Sol, to ty? – mówi ponownie cichy głos, niezgrabnie mieszając się z rzeczywistością.
Dopiero czyjś dotyk sprawia, że budzę się z dziwnego letargu. Dotyk, za którym tak bardzo tęskniłam.
Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Nie wiem, co robić, mówić, jak się zachować. Po prostu milczę i chłonę widok mężczyzny.
– Ty żyjesz! – woła tamten, przytulając mnie do siebie.
Jest zaniedbany, ma rozległą ranę na czole i rozcięty policzek, a wzrok nieco zabłąkany, otępiały. Lecz to nadal ten sam człowiek. Całuję jego czoło, usta, skronie z niesamowitą zachłannością, ale i czułością, jakbym bała się, że zaraz zniknie, po prostu rozpłynie się w powietrzu.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo tęskniłam – szepczę, patrząc mu w oczy.
Nasze twarze dzieli zaledwie kilka centymetrów, dzięki czemu mogę dokładnie przyjrzeć się jego delikatnym rysom, łagodnemu uśmiechowi i ciepłemu, kochającemu spojrzeniu.
– Bałam się, że już cię nigdy nie zobaczę… że cię zabrali… nie rozmawialiśmy od kilku miesięcy… zbyt długo… dlatego obiecaj, że mnie nie zostawisz, dobrze? Corliss, musisz mi to obiecać… – mamroczę, nieskładnie dobierając słowa.
Próbuję przekazać mu ogrom uczuć w kilku zdaniach. Na marne. Po tym jak zdaję sobie sprawę, że sama nie do końca radzę sobie z emocjami, milknę. Pozwalam, by ręce mężczyzny mnie objęły, dały wyczekiwane bezpieczeństwo. Opieram głowę na jego ramieniu i trwam w nieskończonej, wręcz błogosławionej ciszy. Odsuwam się jednak momentalnie, gdy zauważam, że jedna dłoń Corlissa spoczywa na moim lekko zaokrąglonym brzuchu. Powinnam była mu powiedzieć w odpowiednim czasie…
– Przepraszam – dodaję, zakłopotana.
– Za co, skarbie? – odpowiada tamten i, zupełnie niezrażony, głaszcze mnie po zaczerwienionym ze wstydu policzku.
– Za głupotę i nieodpowiedzialność.
– Chyba zwariowałaś – oznajmia ze śmiechem. – Będziesz wspaniałą mamą.
– A ty wspaniałym tatą – dopowiadam.
– Będziemy wspaniałą rodziną  – mówi.
I najprawdopodobniej po raz pierwszy w życiu jestem w stanie w to uwierzyć. Mimo otaczającego nas widma śmierci, udaje mi się dostrzec moje małe szczęście. Tak niesamowicie ulotne, krótkotrwałe. Paradoksalnie dzięki wojnie nauczyłam się ufać podobnym chwilom, pokładać w nich całe zapasy nadziei. W końcu tylko one pozostaną, gdy zniknie wszystko, co kocham.