"Wystarczy tak mało, niedostrzegalny powiew wiatru, by sprawy lekko się przesunęły i to, za co jeszcze przed chwilą człowiek gotów był oddać życie, nagle ukazuje się jako pozbawiony treści bezsens."
Milan Kundera
CORLISS
Kiedy Calia
pojawiła się na horyzoncie, doskonale zdawałem sobie sprawę, że prędzej czy
później nadejdą kłopoty. Niestety nie przypuszczałem, że owo spotkanie wywróci
moje życie do góry nogami. Wtedy pragnąłem przede wszystkim ochronić ukochaną
kobietę. Widząc ją po kilku miesiącach rozłąki, tym dobitniej zrozumiałem, że
jeszcze nigdy nie darzyłem żadnej innej osoby tak niezwykłym uczuciem. Nie potrzebowałem niczego więcej z wyjątkiem
jej obecności. Gdy miałem Soleil na wyciągnięcie ręki, pragnąłem jedynie
pieścić jej ciało, całować i tulić do siebie. Dlatego paraliż spowodowany przez
truciznę zabolał nie tyle w sensie fizycznym, co psychicznym. Nie wiem, co
znajdowało się w ampułce, lecz najprawdopodobniej nie imitowało Mortem, raczej uwięziło mnie pod własną
skórą na bliżej nieokreślony czas. Kto wie, czy nie na zawsze. W ostatnich
chwilach błogiej nieświadomości, zupełnie zdezorientowany, potrafiłem jedynie
objąć kobietę i zapewnić ją o swojej miłości. Zaraz potem straciłem kontrolę. Upadłem
na ziemię i z przestrachem zrozumiałem, że nie jestem w stanie wykonać
pojedynczego ruchu. Za wszelką cenę napinałem wszystkie mięśnie, lecz
pozostałem bezbronny wobec niepozornej substancji zdolnej w jednej sekundzie zabić
wszystkie moje nadzieje i plany. W końcu
znajdowałem się w stanie znacznie gorszym o śmierci.
Widzę jej łzy.
Słyszę, jak rozpaczliwie wyje, wymawia moje imię, robi wszystko, bym znów
wrócił do pełni sił, choć podświadomie wiem, że tylko cud odda mi dawne życie.
W chwili obecnej jedyne, czego chcę, to móc ją pocieszyć, powiedzieć, że
wszystko jeszcze się ułoży, że powinna przestać płakać. Zamiast tego z moich
ust wypływa niewyraźny bełkot. Patrzę,
jak Soleil nieruchomieje, próbując doszukać się sensu w podobnym mamrotaniu. Na
daremno. Znów dostrzegam smutek i głęboką rozpacz w jej jasnoniebieskich
oczach, znak, że dała za wygraną. Czuję, że swoimi delikatnymi dłońmi dotyka
mojej twarzy, z czułością głaszcze policzki, by ostatecznie złożyć pocałunek na
skroniach. Pragnę go odwzajemnić. Nie potrafię. Cholera, znów nie potrafię.
Calia ulatnia
się zaraz po odzyskaniu przytomności. Nieustannie wściekła, jedynie spogląda w
moją stronę, by następnie wstać i zniknąć tuż za rogiem.
Nie mam pojęcia,
ile czasu mija, zanim dociera do nas Sylvia wraz z dziećmi. Najprawdopodobniej
Gratiam podsłuchał moją nocną rozmowę z Sol, dlatego doskonale wiedział, dokąd
pójść.
– Co się tu stało?
– pyta przyjaciółka, klękając na ziemi.
Niestety nie
uzyskuje odpowiedzi.
Moja ukochana
na widok znajomych osób zaczyna coraz głośniej szlochać. Przez sekundę mam
wrażenie, że nie potrafi wykonać żadnej innej czynności, że jakimś cudem
choroba dotknęła także ją. Całe szczęście po chwili odzywa się tym samym,
zduszonym głosem:
– Nie chciałam,
by stała mu się krzywda… to wszystko moja wina! Nie powinnam była prosić, żeby
ze mną szedł. Ja… ja przepraszam! Błagam, zrób coś… ja nie chcę, żeby on
umierał! Nie chcę żyć ani chwili bez niego!
Kobieta z
całych sił zatyka uszy dłońmi, zupełnie jakby pragnęła całkowicie odizolować
się od świata. Cierpienie ukochanej boli mnie znacznie bardziej niż własne. W
dodatku nienawidzę siebie, ponieważ przyglądam się temu, jak wyje z rozpaczy, a
jednocześnie pozostaję bierny w działaniu. Jeżeli tak ma wyglądać reszta mojego
życia, wolałbym, żeby skończyło się znacznie wcześniej niż powinno. Nie chcę
widzieć rozczarowania Soleil. Przecież obiecałem jej prawdziwe szczęście, a nie
opiekę nad niedomagającym paralitykiem. Mieliśmy znaleźć nasze miejsce na
ziemi, stworzyć wspaniałą rodzinę… podczas gdy teraz nawet nie będzie mi dane
wziąć synka lub córeczki na ręce. Czuję,
jak wściekłość i rozpacz mieszają się wewnątrz mnie. Pragnę dać im ujście w
postaci krzyku lub łez. Niestety, spod moich powiek wypływają tylko pojedyncze
krople, a z ust kolejny bełkot przypominający wycie dzikiego zwierzęcia.
Widzę, jak
Sylvia nieśmiało przytula moją ukochaną.
– Ciii… on…
wyjdzie z tego – szepcze kłamliwe słowa pocieszenia, na co tamta odpowiada
nowym atakiem histerii.
Wyrywa się w
niepohamowanej furii, zaczyna kopać kobietę, wymachiwać pięściami. Na szczęście
moja przyjaciółka reaguje dostatecznie szybko, łapie ją za nadgarstki i
przyciąga do siebie, całkowicie ignorując wszelkie protesty.
– Zaopiekuję
się nim –mówi Soleil, wciąż nie przestając szlochać. – Zrobię wszystko, żeby
poczuł się lepiej… przysięgam.
Chyba zwariowałaś! Powinnaś żyć, póki masz
na to czas, a nie opiekować się kimś, kogo istnienie zostało z góry skazane na
porażkę. Nie chcę być zależny od kogokolwiek, a tym bardziej od ciebie!
Zasłużyłaś na coś więcej… a teraz? Osoba, która podawała się za moją
przyjaciółkę odebrała mi wszystko, co posiadałem. A przecież jeszcze niedawno
śmialiśmy się z tych samych żartów, byliśmy nierozłączni – ja, ona i Gilbert. Nie
przypuszczałem, że jeden akt tchórzostwa zmieni tak wiele. Nigdy nawet nie
przyszło mi do głowy, że Calia będzie w stanie mnie skrzywdzić, a co dopiero w
ten sposób. I choć staram się nie czuć do niej nienawiści, patrząc, jak
płaczesz, pragnę, by cierpiała. Przeraźliwie cierpiała. By rwała włosy z głowy,
wiła na podłodze z bólu, krzyczała z bezradności. W końcu przestało mnie
obchodzić zachowanie własnego człowieczeństwa. Zostałem potworem nie tylko w głębi
duszy, ale i na zewnątrz. Wcale się tego nie wstydzę.
– Musimy go
zabrać w jakieś bezpieczne miejsce – komenderuje Sylvia, podnosząc moje nogi.
Soleil, kiedy
wreszcie odzyskuje panowanie nad sobą, razem z Gratiamem i Deedee bierze mnie
pod ramię i podnosi. Widzę, że wszystkim jest niesamowicie ciężko, lecz mimo to
idą do przodu. Od czasu do czasu potykają się o leżące na ziemi kamienie, by
ostatecznie zatrzymać przy jednej z zachowanych w idealnym stanie kamienic.
– Zapukaj do
środka – prosi Sylvia, zwracając się do najmłodszego członka naszego grona.
– Nie ryzykujmy
– wtrąca się Deedee. – Kto wie, czy nie natrafimy na jakiegoś strażnika.
– Sugerujesz,
że znów mamy tułać się po kątach? – wybucha kobieta, jednak robi to
najwyraźniej pod wpływem emocji, ponieważ chwilę później przystaje na
propozycję dziewczynki.
Zatrzymujemy
się w różnych opuszczonych domach, niczym nie różniących się od reszty.
Zmieniamy miejsca zamieszkania co kilka dni, by nie wzbudzać większych
podejrzeń. Przez cały ten czas leżę bez ruchu na brudnych materacach, a jedynym
oknem na świat jest dla mnie stare radio, które Gratiam znalazł blisko
sartońskiego wysypiska śmieci. Soleil również przypomina sparaliżowaną. Bez
przerwy wpatruje się w sufit, nic przy tym nie mówiąc. Sama odmawia jedzenia
posiłków, a wstaje tylko i wyłącznie, by mnie nakarmić lub umyć. Czuję potworne
upokorzenie. Nie potrafię nawet kontrolować
potrzeb fizjologicznych. Moje odchody musi sprzątać ktoś w pełni sił,
zupełnie jakbym był psem czy innym zwierzęciem.
Nienawidzę własnego
życia bardziej niż czegokolwiek, bardziej niż Coppera. Informacja o jego
śmierci nie robi więc na mnie większego wrażenia. Sylvia, Deedee czy nawet
Gratiam, gdy tylko słyszą w radiu, że sławetny dyktator został zamordowany
przez grupę buntowników, skaczą z radości. Cieszą się, dostrzegają w jednym zabójstwie
nadzieję na lepsze jutro. Ale dla mnie i Sol nie ma już jutra. Żyjemy
pozbawieni marzeń, bez konkretnego celu i chyba po raz pierwszy od dłuższego
czasu z utęsknieniem czekamy na trzydzieste urodziny.
– Będziemy…
nie, jesteśmy wolni! – woła Sylvia, biorąc w ramiona chłopca i kręcąc się wokół
własnej osi.
Podczas gdy
moja ukochana zaniedbuje opiekę nad dziećmi, druga z kobiet należących do
naszego grona przejmuje pałeczkę. Boli mnie, że nawet te małe istoty, dawniej
potrafiące przywrócić jej utracony humor, teraz stały się niesamowicie
obojętne, zupełnie jakby przestały istnieć lub egzystowały w innym wymiarze.
Sylvia natomiast przez kilka tygodni naprawdę przywiązuje się do maluchów. By
zagospodarować nadmiar wolnego czasu, wymyśla dla nich różnorakie zabawy, rozmawia,
opowiada historie i bajki. Zachwyty dzieci nie mają końca. Lgną do niej jak
rzepy, spędzając każdą chwilę na podobnych rozrywkach. Dzięki temu w murach
ponurego pokoju często rozbrzmiewa radosny śmiech maluchów.
– Wrócimy do
domu? – pyta Gratiam z entuzjazmem w głosie.
– Zabiorę was,
gdziekolwiek zechcecie! Może w góry? Albo nad morze? Umiecie pływać? Jeśli nie,
to was nauczę, przysięgam! – oznajmia, wciąż nie przestając się śmiać.
Deedee również
wygląda na wniebowziętą. Podnosi ręce wysoko i zaczyna tańczyć. Po chwili wchodzi
na stolik, by zaraz potem niespodziewanie z niego zeskoczyć. Loki dziewczynki
opadają na jej twarz. Nawet nie zdążyłem zauważyć, kiedy dojrzała i stała się
prawie dorosła. Przecież współcześnie osoby w jej wieku zakładają rodziny.
Świat pędzi razem z czasem i nikt, żadna siła, żadna rewolucja nie są w stanie
powstrzymać tego niszczycielskiego procesu.
Kiedy moment zbiorowego
szczęścia dobiega końca, Sylvia mimowolnie spogląda w moim kierunku. Siedzę tuż
obok Soleil. Oboje całkowicie ignorujemy zadowolenie pozostałych. Może z pewnej
perspektywy nasze zachowanie wygląda na egoistyczne, lecz po prostu nie
dostrzegamy w śmierci Coppera powodów do radości. Morderstwo tego bydlaka nie
wróci mi zdrowia. Wszystko będzie takie samo, jak dawniej – pozbawione sensu.
– Sol, ciesz
się razem z nami! – mówi przyjaciółka, klękając obok kobiety.
Tamta nie
odpowiada, choć Sylvia stara się zmusić ją do powstania. Na daremno. Moja
ukochana ucieka na drugi koniec pokoju, przykładając obie dłonie do ściany,
zupełnie jakby pragnęła uratować ją przed zburzeniem.
– Musisz zacząć
żyć teraźniejszością. Rozpamiętywanie dawnych czasów nie przyniesie ci żadnych
korzyści – argumentuje była członkini ruchu oporu.
Niestety nie
zapowiada się na to, by Soleil skorzystała przynajmniej z jednej z rad. Widzę,
jak jej podbródek niekontrolowanie drga. Lada moment wybuchnie płaczem, lecz
zanim to następuje, cedzi przez zaciśnięte zęby:
– Nie znasz
mnie. Nie masz pojęcia, jak się czuję, co przeżywam, więc daj mi święty spokój,
jeśli łaska.
– Nie licz, że
tak to zostawię. Powinnaś pogodzić się ze śmiercią Corlissa, nie istnieje inne rozwiązanie
– oznajmia Sylvia, podchodząc nieśmiało do kobiety, jakby nie chciała jej
spłoszyć.
–
Ze śmiercią?! Co ty wygadujesz?! – krzyczy.
Zaakcentowane
słowo działa na Soleil jak płachta na byka. W jej oczach nie dostrzegam już
dawnej bezradności i smutku, lecz wszechogarniającą wściekłością. Chyba tylko
cud powstrzymuje ją od rzucenia się z pięściami na swoją „przeciwniczkę”.
–
On nie umarł, słyszysz?! NIE UMARŁ. Oddycha. Otwiera oczy. Bełkocze...
–
To roślinka – przerywa jej Sylvia. – Możesz się dalej łudzić, ale to tak czy
inaczej na nic. On już nigdy nie stanie na nogi, nie będzie normalny, nigdy cię
nie pocałuje, nie przytuli, nie powie, że cię kocha. Skoro masz zamiar nadal
się nad nim użalać, to droga wolna. Ale tutaj chodzi o ciebie. Wkrótce
zostaniesz matką. Weź się w garść, jeżeli pragniesz zapewnić swojemu dziecku
szczęśliwe dzieciństwo…
Jednak
kobieta przestaje słuchać dalszych wywodów mojej przyjaciółki. Wychodzi na
zewnątrz, przy okazji trzaskając drzwiami. Nie rozumiem jej wzburzenia.
Przecież Sylvia powiedziała całą prawdę, choć niewątpliwie brutalną. Określiła
moją egzystencję bardzo akuratnym słowem. Roślinka.
Mimo że należy o nią dbać i poświęcać jej dużą ilość czasu, jest tylko
bezwartościowym organizmem pełniącym funkcję ozdobną. Istnieją rzeczy znacznie
ważniejsze - Sol powinna więc zadbać o siebie i dziecko, a pogrążenie w
niekończącej się żałobie z pewnością jej w tym nie pomoże.
Reszta
dnia mija mi przy akompaniamencie głosów i śpiewu nowych triumfatorów.
Najprawdopodobniej przechadzają się ulicami miasta, chcąc obwieścić całemu
światu swój sukces. Wołają: „śmierć Copperowi! Chwała rebeliantom!”. Choć próbuję
zrozumieć ich tok myślenia, w głębi duszy czuję, że daremnie się łudzą. Z
pewnością nową głową państwa zostanie ktoś równie okrutny. Wątpię, by bogacze tak łatwo dali za wygraną.
Upust emocjom, które gromadzę w środku, daje
mi dopiero obecność Soleil. Kobieta wraca późno w nocy. Nie mówi, gdzie była. Nikt
też nie pyta, zwłaszcza, że dzieci już dawno pogrążyły się w błogim,
bezpiecznym śnie.
– Żałosne –
szepcze, kręcąc głową z niedowierzaniem. Stoi przy oknie i opiera dłonie o
parapet. – Jeśli uważają, że zamordowanie jednego ważnego człowieka zmieni cały
system, to jeszcze się zaskoczą.
Zaraz po tym kładzie
się na materacu, najwyraźniej zbyt zmęczona i zirytowana, by wspominać o
dzisiejszej awanturze.
Wszechobecna
radość gaśnie wraz z nadejściem lutego, kiedy to na jaw wychodzi prawda o
zbrodniczej działalności Coppera. W tym samym czasie decydujemy się na powrót
do domu Righli. Sylvia pożycza samochód od jednego ze znajomych, dzięki czemu
na miejsce możemy dotrzeć w znacznie łatwiejszy sposób. Po drodze mijamy
szpital, rzecz jasna zburzony, gdzie dawniej przebywała Heather wraz z dziećmi.
Widzę po wyrazie twarzy Soleil, że budynek przywodzi jej na myśl bardzo bolesne
wspomnienia. Słyszałem, jak żałowała, że zdecydowała się na podróż do klinki.
Gdyby podjęła inną decyzję, z pewnością byłbym obecnie w pełni sił. Jednak nie
mam do niej żadnych pretensji. Paraliż mojego ciała to wina tylko i wyłącznie
Calii. Pojawiła się w złym miejscu, o niewłaściwym czasie.
Ponadto
zastanawiam się, czy Heather zdążyła uciec, zanim z budowli pozostały same
gruzy. Najprawdopodobniej nie miała zbyt wiele casu, lecz, kto wie, może
wykazała się wyjątkową czujnością. Jeszcze za życia Righla często powtarzała,
że jej przyjaciółka to prawdziwy skarb ruchu oporu. Jak na kobietę odznaczała
się niesamowitą sprawnością i wytrzymałością fizyczną. Mam nadzieję, że podobne
cechy zastosowała w praktyce, przezwyciężając śmiertelne zagrożenie.
– Słyszeliście
najnowsze wieści? – pyta Sylvia, przerywając panującą od dłuższego czasu ciszę.
Ona i Soleil są
w nie najlepszych stosunkach, wolne chwile spędzają na wzajemnych sprzeczkach i
przekomarzaniu się. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mimo wszystko nie mają
zamiaru rezygnować z dalszej współpracy. Łączą swoje siły, by przetrwać. Życie
we wspólnocie tak czy inaczej jest lepsze niż monotonne egzystowanie w
pojedynkę, nawet jeśli wiąże się ono z nieustannym zdenerwowaniem i ciągłymi
kłótniami.
– Cały sekret długowieczności
Coppera okazał się jedną wielką ściemą – oznajmia moja przyjaciółka.
Choć już dawno
straciłem nadzieję na to, że naukowcy wreszcie opracują skuteczną szczepionkę,
dzięki której nasze życie nie kończyłoby się po trzydziestce, dopiero słowa
Sylvii gaszą ostatni płomień niekończącego się oczekiwania na nierealne.
– To znaczy? – pyta
Soleil.
– Pamiętasz tę
aferę z dziećmi zabieranymi przez urząd? Rzecz jasna, ich matki nadawały się do
swoich ról… po prostu Ulysses chciał pozbyć się każdego z genem odpowiedzialnym
za odporność, za rzekomą nieśmiertelność. Zabierał niemowlaki, głodził je,
dopóki nie wyzionęły ducha. Okropność…
Kobieta,
widząc, że moja ukochana odruchowo łapie się za zaokrąglony brzuch, szybko
rezygnuje z dalszych wywodów, najprawdopodobniej nie chcąc jej dłużej
niepokoić. Mimo to sprawia, że czuję do dyktatora jeszcze większe obrzydzenie. Śmierć
bydlaka nagle nabiera głębokiego znaczenia. Dostał to, na co zasłużył, a dzień
jego zabójstwa dał wszystkim ogromną nadzieję.
Mimo że w
samochodzie znów zapada cisza, Soleil nie przestaje głaskać warstw skóry, pod
którymi ukryte jest maleństwo. Ciekawi mnie, czy wyczuwa jego ruchy. Może
dziecko właśnie zaczęło kopać? Niestety ja nigdy nie poznam prawdy na ten
temat. Nie potrafię nawet kontrolować własnych kończyn. Nawet jeśli będę próbował,
mój potomek nie zazna pełni ojcowskiej miłości. A na potwierdzenie własnych przewidywań nie muszę czekać zbyt
długo.
Aiden
przychodzi na świat pierwszego marca dwa tysiące dwieście trzydziestego
szóstego roku. Ma prawidłową wagę, szare oczy i niezwykle jasne włosy. Deedee
uważa, że bardziej przypomina mnie niż Sol ze względu na ogromny, „kulfoniasty”
nos. Ale to tylko jej dziwny punkt widzenia. Tak naprawdę w życiu nie widziałem
tak pięknego noworodka.
Poród dla mojej
ukochanej był niesamowicie wyczerpujący. W środku nocy odeszły jej wody i dostała
pierwszych skurczów. Kiedy zobaczyłem, co się święci, zacząłem przeraźliwie wyć.
Na szczęście mój bełkot zdążył w miarę szybko obudzić Sylvię. Kobieta wbiegła
do sypialni i momentalnie przeniosła mnie na podłogę. Nie widziałem więc zbyt wiele, leżąc tak nisko, zupełnie
unieruchomiony. Słyszałem tylko, jak Soleil krzyczała. Nie mogłem znieść
wrzasków wypływających z jej ust, jednak nie potrafiłem im zaradzić. Resztkami
sił pozwalałem, by z całych sił ściskała moją dłoń. Poskutkowało. Dwie godziny
później Sylvia zawołała z radością:
– To chłopczyk!
Teraz rozpiera
mnie duma. Mam syna, o którym podświadomie zawsze marzyłem. Śmieję się w głębi
duszy, ponieważ, choć nasz świat otacza wieczne widmo śmierci, wreszcie
zrozumiałem, dlaczego się tu znalazłem. Z pewnością przeżyję jeszcze nie jedno
rozczarowanie, mimo to wiem, że otrzymałem długo wyczekiwany prezent.
Rzeczywistość niestety znacznie odbiega od moich idealnych wyobrażeń. Nie
posiadam ogromnego domku z ogrodem, nie czuję się w pełni bezpiecznie ze
względu na podupadły stan zdrowia, ale dzięki jednej kruchej chwili dostrzegam
prawdziwe szczęście. Ulotne, lecz będące skarbem, pozwalające na moment
zapomnieć o nieuchronnym końcu. Bo tylko pojedyncze mgnienia związane z brakiem
ciągłego zamartwiania się przyszłością i przeszłością dają mi swobodnie
oddychać.
Ale nawet to
świadczy o moim egoizmie. Gdybym naprawdę pragnął szczęścia dla własnego syna,
nie pozwoliłbym mu przyjść na świat. Ochroniłbym go przed całym bólem, jakiego
doświadczyłem. Być może Aiden poczekałby w kolejce na lepszego ojca, który
całymi wieczorami grałby z nim w piłkę, zabierał nad jezioro czy rozmawiał o
męskich sprawach niedostępnych dla kobiet. Jednak już od pierwszych chwil życia
moje maleństwo musi walczyć. Walczyć, bo lada moment nadejdzie bezlitosna
śmierć. Najpierw zabierze mnie, później Soleil.
A później pozostanie tylko ta kłopotliwa samotność.
***
Jak widzicie, Corliss wcale nie umarł :)) Rozdział bardziej opisowy, mam nadzieję, że się wam spodoba. Życzę wszystkiego najlepszego w domu roku, a już teraz zapraszam was na nowego bloga: