"Jedynym bólem jaki przeraża mnie w śmierci, jest to, że można umrzeć nie z miłości."
Gabriel García Márquez
Pamiętam
ten dzień tak, jakby to było wczoraj. Nic dziwnego, że wspomnienie o śmierci
rodzicielki wciąż nawiedza mnie w snach. Nawet po tak wielu latach nie potrafię
odpędzić bolesnych myśli. Zamykam oczy i w przeciągu kilku minut niezmiennie
widzę identyczny obraz.
Doskonale
wiedziałam, co miało za chwilę nastąpić, lecz jakby wbrew wszystkiemu nie
chciałam w to uwierzyć. Mama świętowała swoje trzydzieste urodziny. Tym razem
jednak nikt nie miał okazji wręczyć jej prezentu. Ona i tata rozwiedli się po
dwóch miesiącach. Można powiedzieć, że małżeństwo było tylko zwykłą formalnością, złem koniecznym,
za to dzieci stały się gwarancją przetrwania gatunku, przez co niektóre kobiety
opiekowały się ośmiorgiem, czasem nawet dziesięciorgiem. Ja, jako jedna z
nielicznych, byłam jedynaczką.
Siedziałam na krześle obok cioci Marlene. To
ona po śmierci mojej rodzicielki miała się mną zająć. Jej długie blond włosy
sięgały pasa, a oczy sprawiały wrażenie ogromnych. Zostało jej jeszcze sześć
lat życia.
Obie
byłyśmy ubrane w czarne, eleganckie sukienki. Mama natomiast przez kilkanaście
minut głaskała mnie po policzkach, jakby ucząc się na pamięć zarysu mojej
twarzy. Pragnęła, by ten obraz pozostał w jej umyśle, gdy nadejdzie śmierć. Nie
płakała. Przypuszczałam, że nie bała się bólu. Po prostu nie chciała zostawiać
mnie samej. Powtarzała, że dam sobie radę, w co nie wierzyłam nawet przez
sekundę. Wiedziałam, że nigdy nie zaufam Marlene na tyle, by powierzyć jej
swoje sekrety, że prędzej czy później wyląduję na ulicy i jedynym, co pomoże mi
się ogrzać, będzie wspomnienie o życiu rodzicielki. Mimo wszystko milczałam jak
grób. Cisza była piękna, lecz krótkotrwała. Zaledwie kilka minut dzieliło nas
od północy.
Kocham cię, szepnęłam i
przytuliłam mocno wychudzone ciało kobiety, które zawsze uważałam za najsilniejsze.
Nie chciałam jej puścić, nawet gdy zaczęła się przeraźliwie trząść, jakby
dostała ataku padaczki. Marlene jednak odciągnęła mnie od niej gwałtownym
ruchem. Zdałam sobie sprawę, że
zapomniałam, jakiego koloru były oczy mamy.
Gdy
Margaret McIntosh zastygła w bezruchu, niewyobrażalnie blada, zaczęłam się bać.
Wcześniej pozostawał we mnie cień nadziei, że jakimś cudem uda jej się przejść
przez granicę i pozostać przy życiu. Teraz byłam jednocześnie zaskoczona,
przerażona i smutna. Żałowałam, że nie potrafiłam uśmierzyć jej bólu. Pragnęłam
odejść, zamknąć się w swoim pokoju i udawać, że nic się nie zmieniło. Byłam
zbyt otępiała, by uwolnić łzy. Wstałam z krzesła i chwiejnym krokiem pobiegłam
w stronę kuchni, lecz ciocia mnie zatrzymała. Powiedziała, że nie chce zostać z
tym wszystkim sama. Zamknęła moją maleńką dłoń w swojej dużej ręce.
Zrozumiałam.
Mama po prostu odeszła,
zostawiając wszystko, co dawniej było jej całym światem. Pożegnała się. Nie
miała innego wyboru. Jak każdy człowiek przechadzała się ścieżkami życia, by
następnie poznać krainę wieczności. Wiedziałam, że przez najbliższe kilka lat
będę budziła się z przekonaniem, że ona śpi w sąsiednim pokoju czy też czeka na
mnie z gotowym śniadaniem. A później powrócę do rzeczywistości i ogarnie mnie
wewnętrzna pustka. Stopniowo będę traciła kolejne bliskie mi osoby, aż w końcu
zostanę sama jak palec, bez nadziei, w oczekiwaniu na koniec.
Czuwałyśmy
do rana. Żadna z nas nie zmrużyła oka nawet na chwilę. Wpatrywałyśmy się w
sylwetkę blondynki. Jej włosy, ułożone w wysoki kok, poszarzały. Zastanawiałam
się, czy to przez światło wschodzącego słońca, czy raczej przez mój umysł
przepełniony negatywnymi myślami. Okrywająca
ją biała sukienka jeszcze bardziej uświadamiała mi fakt, że wszystko stało się
zbyt szybko. Naprzeciwko mnie stała drewniana trumna. Marlene jednak nie była w
stanie przenieść do niej martwego ciała.
Poczułam,
jak wzrastało we mnie coś niepowtarzalnego. Bunt przed czymś, czego nie mogłam
zmienić. Obrzydzenie do miłości, która, prędzej czy później, kończyła się
cierpieniem. Wiedziałam, że samotność nie mogła przynieść mi szczęścia, lecz
ochraniała mnie przed bolesnym zderzeniem z prawdą.
Mamy trzydzieści lat na miłość,
szczęście, smutek, cierpienie, radość. Mamy trzydzieści lat na życie. Ani
chwili dłużej, ani chwili krócej. Nawet najtragiczniejszy wypadek nie jest w
stanie nas uśmiercić. Żyjemy w bólu, nieświadomości, balansując na cienkiej
granicy pomiędzy życiem a śmiercią,
której nie możemy przekroczyć. Jesteśmy niezniszczalni do trzydziestych
urodzin. Ten krótki okres potrafi czasem ciągnąć się w nieskończoność.
Szczególnie wtedy, gdy jesteśmy świadomi, że znaleźliśmy się na tym świecie
tylko po to, by umrzeć.
Sen o
przeszłości po raz kolejny wyrywa mnie z drzemki. Oddycham głęboko, jakby po
długim biegu. Całe szczęście moi współlokatorzy, Corliss i Georgia, śpią jak
susły. Pracujemy razem w klinice leczenia bólu w Bittlemberg, małym państwie leżącym na terenie dawnej
Ameryki Południowej. Mimo że nie jesteśmy bezrobotni, brakuje nam pieniędzy na
utrzymanie domu. Spadki po mamie i cioci wystarczyły tylko na cztery lata.
Dzielenie się funduszami i mieszkanie w jednym pokoju w niewielkim motelu jest
zdecydowanie tańsze.
Po III
Wojnie Światowej rozpoczął się podział narodów na coraz mniejsze części. Ludzie
tęsknili za swoim miejscem na ziemi, za kulturą, dlatego też domagali się
niezależności. Niestety młodzi zarządcy nie radzili sobie ze swoimi
obowiązkami, wprowadzali niekorzystne ustawy, przez co wyodrębniły się dwie
grupy społeczne: bogaci i biedni. Jedni odgrodzili się od drugich mentalnym
murem, zupełnie jakby każdy należał do innego gatunku. System edukacji również
uległ znaczącym zmianom. Istnieją teraz tylko trzy rodzaje szkół: podstawowa,
rozpoczynająca się od szóstego roku życia, a kończąca na trzynastym; średnia –
trwająca cztery lata - oraz płatny college. Większość ludzi zalicza jedynie dwa
pierwsze etapy. Później nadchodzi pora na znalezienie pracy. Najbardziej
opłacalne jest zatrudnienie w prywatnej firmie rozwożącej żywność czy też inne
artykuły. Niestety tylko nielicznym udaje się otrzymać tę posadę. Dla mniej
majętnych źródłem zarobku staje się opieka nad chorymi w klinikach leczenia
bólu, dawnych szpitalach.
Jedynym
człowiekiem, który przekroczył trzydziestoletnią granicę, jest Ulysses Copper,
stulatek i jednocześnie najbogatszy człowieka na całym globie, znany ze
skąpstwa i ekscentrycznych pomysłów. Nikt nie wie, jakim cudem zdołał oszukać
śmierć. Niektórzy twierdzą, że to kwestia przypadku, inni, że zafundował sobie
kosztowną operację i odwrócił działanie bomby atomowej. Przeczuwam jednak, że
to przez swoją decyzję stał się tak wielkim złoczyńcą. Długowieczność to zwykły
chwyt marketingowy. Początkowo jesteśmy zadowoleni ze swojego zakupu, jednak
gdy poznamy jego pozytywne i negatywne strony, rozczarowujemy się i mamy ochotę
wyrzucić dany produkt przez okno. Życia jednak nie pozbędziemy się tak łatwo.
Ono będzie podążało za nami jak złowieszczy duch, dopóki samo nie zechce
odejść.
Leżymy
na twardych materacach, rozrzuceni po całym pokoju. Do ścian pomieszczenia
przyklejono tapetę w kwiaty, częściowo zdartą przez poprzednich lokatorów. Wystarczy jeden krok, by usłyszeć skrzypienie
podłogi. Nade mną wisi lampa z wypaloną żarówką. Jest mi zimno. Od czasu do
czasu dodatkowo czuję wiatr przedzierający się przez nieszczelne okna. Na
suficie odbijają się szumiące drzewa oświetlone przez latarnie. Wiem, że nie
mogę dłużej leżeć bezczynnie. Wstaję i kieruję się w stronę wyjścia.
Momentalnie drętwieję w zetknięciu z tak niską temperaturą, lecz nie mam
zamiaru wracać. Po ulicy jak zwykle spaceruje wielu ludzi. Nie chcę już dłużej
na nich patrzeć, choć nie są niczemu winni. Mam jednak pretensje do osób, które
wkroczyły w paradę matce naturze. Zrzucili ją z tronu, choć nie mieli pojęcia o
podstawowych prawach rządzących światem. Przecież oni też mieli dzieci.
Wiedzieli, że skażą je na ogromny ból, skrócą ich życie. Mimo to nie zawahali
się przed naciśnięciem przycisku aktywującego bombę. Udowodnili, że są w stanie
zniszczyć wszystko, na co niektórzy pracowali przez wiele lat. Pokazali, że
potrafią być źli do szpiku kości.
Boję
się, że w każdym, nawet najbardziej niewinnym człowieku tkwi siła zdolna
popchnąć go do tak podłych czynów. Wypłynie na wierzch w chwilach słabości,
wykorzystując brak racjonalnego myślenia. Stanie się cichym głosem w głowie
powtarzającym, że to tylko zwykła zabawa pomagająca w rozładowaniu emocji.
Później jednak przyjdą nieuchronne konsekwencje, których uniknięcie będzie
porównywalne z niemożliwym.
Nagle
zauważam kobietę wybiegającą na ulicę z głośnym krzykiem. Rudowłosa pędzi
prosto przed siebie, nie zważając na jadące samochody. W pewnym momencie jeden
z pojazdów uderza w jej ciało z ogromną siłą. Drobna postać upada na ziemię.
Zaczynam
się bać i, mimo długiego stażu w klinice, przez jakiś czas stoję otępiała,
analizując zachowanie poszkodowanej. Nie rozumiem, co skłoniło ją do takiego
czynu. Ludzie różnie reagują na śmierć bliskich osób, lecz nigdy tak
gwałtownie. Co prawda każdy zdaje sobie sprawę z ulotności życia, jednak jego
koniec zawsze wiąże się z ogromnym zaskoczeniem.
Przypominam sobie szkolne czasy,
kilkuletnie dziewczynki siedzące na ławce ustawionej naprzeciwko dużego okna,
przez które w godzinach popołudniowych wpadało rażące światło słońca. Ich włosy
splecione w dwa warkoczyki, ładnie wyprasowane sukienki w szkocką kratkę i
uśmiech pełen nadziei. Pamiętam, jak plotkowały o Copperze. Snuły różnorakie
wnioski i wymyślały często niestworzone historie.
Czasem
marzę, by powrócić do tamtych lat, znów stać się kimś tak beztroskim i
szczęśliwym, jednak po dłuższej refleksji zdaję sobie sprawę, że nawet moje
dzieciństwo było przepełnione myślami o końcu. Ten wątek przewijał się przez
każdą rozmowę, westchnienie, spojrzenie niewinnych oczu.
Wszystko
jest tylko nieudaną próbą ucieczki od rzeczywistości. Mogę rozglądać się po
kątach, lecz każdy z nich zdążył już przesiąknąć prawdą.
Wchodzę
z powrotem do pokoju, by obudzić Corlissa. Szturcham go w ramię. Mężczyzna
reaguje dopiero po kilku sekundach.
– Wstawaj, jakaś kobieta wpadła
pod auto. Powinniśmy jej pomóc – szepczę. Nie chcę denerwować śpiącej Georgii.
Wiem, jak każdej nocy modli się o zmrużenie oczu. Zwykle ucieka nawet przed
własnym cieniem. Teraz wygląda na spokojną. Corliss mówił, że ostatni raz
widział ją pogrążoną w błogostanie w klinice, po jej nieudanej próbie
samobójczej. Tyle tylko, że wtedy nie panowała nad swoim ciałem. Skoczyła z
mostu. Przez jeden krótki moment uwierzyła, że ma kontrolę nad całym światem.
Jeden krótki moment diametralnie zmienił jej życie.
–Co? –
dopytuje się Corliss.
Przeciera
oczy rękami. Nie za bardzo zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół.
–
Zobaczysz.
Nie mam
zamiaru tłumaczyć wszystkiego po raz kolejny. Ciągnę go za rękę. Jestem silna
jak na dwudziestotrzyletnią, chudą kobietę. Po chwili oboje opuszczamy
zdemolowany pokój. Zbiegamy na dół po drewnianych schodach. Droga dłuży się w
nieskończoność. W końcu wychodzimy na zewnątrz.
Kierowca
samochodu, który potrącił rudowłosą dziewczynę, stoi teraz nad nią i opatruje
jedną z jej ran swoją bluzą.
– Nie mogłem
nic zrobić, ona… po prostu wybiegła – mruczy pod nosem. Jego słowa są skierowane do niewidzialnego adresata.
–
Proszę ją zabrać do kliniki – rozkazuję.
Nieznajomy
mężczyzna kiwa głową. Jest roztrzęsiony. Przypatruję się jego drżącym dłoniom.
Nie wydaje mi się, by był w stanie wykonać moje polecenie, dlatego Corliss
pomaga mu przenieść kobietę do pojazdu, po czym sam siada za kierownicą. Zapala
silnik. Nie wiedziałam, że potrafi prowadzić. Jak widać z pozoru zbędne umiejętności
przydają się w nagłych wypadkach. Ja i obcy człowiek zajmujemy miejsca z tyłu,
po obu stronach poszkodowanej.
Jedziemy
w milczeniu. Do moich uszu dociera jedynie cichy odgłos radia, zachrypnięty
głos spikera. W szybie samochodu dostrzegam własne odbicie. Duże, niebieskie
oczy, szczupłą twarz i rozczochrane blond włosy sięgające ramion.
Do
czego jesteśmy zdolni? Czy to właśnie nasze emocje kierują nami jak
marionetkami? Wystarczy chwila euforii, rozpacz, złość, by zatracić się w
korytarzach umysłu. Po przekroczeniu pewnej granicy nasza reputacja czy
moralność stają się nieważne. Jesteśmy zwierzętami mającymi jedynie instynkt,
bestiami pozbawionymi uczuć.
Moje
refleksje przerywa głos Ulyssesa Coppera dobiegający z głośników. Jego postać
nie zwiastuje niczego dobrego. Momentalnie drętwieję w oczekiwaniu na werdykt.
Corliss pogłaśnia radio. Sama nie wiem, dlaczego tak nagle zaczęłam się bać.
Przecież to, co usłyszę, nie zmieni mojego życia, jedynie utwierdzi mnie w przekonaniu o głupocie świata.
Mylę
się. Słowa stulatka przechodzą moje najśmielsze oczekiwania. Copper uruchomił
machinę, której zatrzymanie będzie porównywalne z niemożliwym.
***
Rozdział zbetowany przez Flightless
No to pierwsza notka :) Liczę na wasze szczerze opinie. Zapraszam do zadawania pytań bohaterom oraz głosowania w ankiecie.
Życzę wesołych świąt!