"Nie ma miłośći bez wolności. Miłość to wolność."
Anthony de Mello
Nie mam pojęcia, jak długo spałem, jednak gdy
ponownie otwieram oczy, czuję przygniatające zmęczenie. Próbuję rozejrzeć się
po pokoju pogrążonym w półmroku. Widzę te same, przybrudzone okna i pożółkłe
tapety. Nagle mój wzrok przykuwa sylwetka Righli. Kobieta leży na podłodze,
ściskając swój brzuch. Do tego mamrocze pewne niezrozumiałe wersy.
- Wszystko w porządku? – pytam, podnosząc się na
rękach. Dopiero wtedy zalewa mnie fala mdłości. Muszę ponownie opaść na sofę,
by nie zwymiotować.
- Źle się czuję – bełkocze, po czym jej ciałem
wstrząsają silne torsje. Blondynka wymiotuje na podłogę. Najwyraźniej spożycie
alkoholu w tak dużych ilościach nie kończy się dobrze. Przypuszczam, że zaraz
przyjdzie kolej na mnie. Z trudem kładę nogi na posadzce. Pomagam wstać Righli,
a chwilę później oboje idziemy w kierunku łazienki. Świat wiruje. Jedną ręką podtrzymuję kobietę,
potykając się o własne nogi, drugą dotykam ściany, ponieważ nie potrafię
utrzymać równowagi. Wiem, że wyglądam żałośnie.
Próbuję udawać silnego, walczącego o własne ideały patriotę, podczas
gdy, godząc się na idiotyczny plan Wolfa, wolę utopić swoje smutki w butelce
whiskey. Nie zasługuję na szacunek. Nie zasługuję na miejsce w ruchu oporu,
jednak jestem pewien, że wieczna bezczynność zadziała na mnie destrukcyjnie.
Zimne powietrze dostające się do wnętrza
pomieszczenia przez nieszczelne okna nieco łagodzi nudności. Próbuję złapać
oddech, opierając głowę o białe kafelki. Righla tymczasem nachyla się nad
muszlą klozetową. Wygląda jak śmierć żywcem wyjęta z mrocznych historii, które
opowiadałem siostrze w dzieciństwie. Blada, koścista, przerażona. Zaczynam
przypuszczać, że w nierealnych legendach znajduje się ziarno prawdy. Nawet
jeśli nie istnieje żadna postać ubrana w czarny płaszcz, trzymająca w rękach kosę,
zbierająca krwawe żniwo, śmierć jest cząstką każdego z nas. Czeka niczym
podstępny złodziej, by móc się ujawnić. Czuję jej oddech, zimny dotyk. Wiem, że
się zbliża.
Blondynką wstrząsa niekontrolowany szloch.
- Jeszcze nigdy nie byłam… tak bardzo przerażona –
wyznaje. – Patrzę na krajobraz za oknem i nie potrafię wyobrazić sobie jutra,
jakby świat z każdą sekundą wydawał swoje ostatnie tchnienie. To wszystko mnie
przerosło… cała sprawa z Mortem, chęć
odzyskania kontroli nad życiem… przecież każdy pogodził się już z
trzydziestoletnią granicą, podczas gdy Copper znów zaprowadził nieład i chaos.
Omamił ludzi, owinął ich sobie wokół palca – bełkocze, próbując znaleźć odpowiednie
słowa. Tak naprawdę żaden wyraz, nawet najbardziej ekspresywny, nie odda ogromu
emocji, które kłębią się w sercu kobiety.
Delikatnie, zupełnie jakbym nie chciał jej spłoszyć,
dotykam pleców Righli w geście pocieszenia. To jedyne, na co mnie stać. Trwamy
w głuchej ciszy, dopóki blondynka nie wybucha płaczem. Początkowo próbuje go
kontrolować, lecz z czasem zaczyna dusić się własnymi łzami. Wyje niczym
zwierzę prowadzone na rzeź. Wyje, bo jest prowadzona na rzeź, odkąd się
urodziła. Jak każdy człowiek. Przytulam ją. Mam pewność, że właśnie tak
powinienem się zachować.
Z konsternacji wyrywa mnie dopiero dźwięk telefonu.
Wstaję niezgrabnie, idąc w kierunku źródła dźwięku. Gdy docieram do celu, na
wyświetlaczu dostrzegam duże, czarne litery układające się w imię i nazwisko
Wolfa Normana. Ukradkiem spoglądam na zegar. Czwarta nad ranem. Niemal
machinalnie zaczynam podejrzewać, że coś jest nie tak. Wbiegam do łazienki i
podaję przedmiot Righli, która zdążyła się już nieco uspokoić. Kobieta
przykłada słuchawkę do ucha, nie zerkając na ekran telefonu.
- Halo? – mówi, próbując opanować drżenie głosu.
Nie słyszę słów Wolfa, przez co nie mogę określić
tematu ich rozmowy. Blondynka jedynie od czasu do czasu mruczy coś pod nosem.
Przyglądam się wyrazowi jej twarzy. Nie mam pewności, jednak wydaje mi się, że
jest poirytowana i zdenerwowana. Gdy odkłada telefon, patrzy na
mnie oskarżycielskim wzrokiem.
- Powinieneś mi powiedzieć o swoich planach na
przyszłość – oznajmia ze zrezygnowaniem.
Nie zawracam sobie głowy pretensjami kobiety, lecz
oddycham z ulgą. Cieszę się, że wczesny telefon Wolfa nie zwiastował żadnych
złych wiadomości.
– Zdajesz sobie sprawę, że bycie strażnikiem jest
śmiertelnie niebezpieczne? I nie mówię tutaj o możliwości odkrycia twojej
prawdziwej tożsamości. Ta praca cię zniszczy…
- Jeśli to jedyne, co mogę
zrobić dla ojczyzny, muszę się poświęcić – kłamię jak z nut. Na szczęście
Righla nie analizuje moich słów. Może jednak nauka nieszczerości nie będzie aż
tak wielkim wyzwaniem?
- Uważaj na siebie. I pamiętaj o
tym, co mi obiecałeś. Proszę. A teraz się zbieraj. Droga do Sartonii jest dość
długa, a Norman chce cię widzieć na miejscu za niecałą godzinę.
- Że co?! – wybucham, zaskoczony
ostatnim zdaniem wypowiedzianym przez blondynkę. Jedyne, o czym obecnie marzę,
to solidny wypoczynek. Spoglądam więc błagalnym wzrokiem na Righlę, która
najwyraźniej znów wczuła się w rolę przykładnej matki i pani domu zarządzającej
swoimi podopiecznymi. Zaskakujące, jak szybko zamieniła gwałtowną rozpacz w
stoicki spokój. Cieszę się jednak, że przez krótki moment chciała powierzyć mi
wszystkie swoje tajemnice, łącznie z tą najbardziej przerażającą - jej
prawdziwym obliczem – delikatnym, a jednocześnie naznaczonym zbyt wielkim,
niemożliwym do udźwignięcia, cierpieniem.
- Potrzebujesz odpowiedniego
przygotowania, by zostać strażnikiem. Czym prędzej, tym lepiej – oznajmia, choć
wygląda na średnio zadowoloną z pomysłu Normana. Mimo to posłusznie podnosi się
z podłogi i znika za drzwiami. I znów jest tak, jakby ostatnie kilka godzin nie
miało miejsca. Jedynym dowodem na to, że Righla straciła nad sobą panowanie, są
niemal zaschnięte łzy na jej policzkach. Początkowo złości mnie fałszywość
kobiety, lecz z czasem zaczynam rozumieć, że i ja wolę wierzyć w trzy magiczne
słowa, niemal świętą sentencję: „wszystko będzie dobrze”. Przecież zawsze powtarzano mi, że po każdej
burzy wschodzi słońce.
Wstaję i podchodzę do lustra, by
przyjrzeć się odbiciu swojej twarzy. Wyglądam na blisko trzydziestoletniego mężczyznę,
choć skończyłem zaledwie dwadzieścia pięć lat. Podobne wrażenie potęguje dość
długa, czarna broda. Gdy Georgia jeszcze żyła, często kazała mi golić ją dwa
razy dziennie. Uważała, że w przeciwnym wypadku zacznę przypominać Ulyssesa
Coppera.
Uśmiecham się smutno na myśl o
zmarłej siostrze. Czy poparłaby moją decyzję? Od zawsze była empatyczna i opiekuńcza. Może
zrozumiałaby, że czuję się przyparty do muru, udzieliłaby mi wielu cennych
wskazówek? Żałuję, że już nigdy nie będę w stanie zadać jej tego pytania.
„Nigdy” to przerażające słowo. Jest jak sprawdzone proroctwo otwierające nasze
oczy na przyszłość, ukazujące dawniej zakryte fragmenty układanki życia,
których nie zmienimy ani jutro, ani za miesiąc, ani za sto lat. Klamka zapadła.
Wyrok został wykonany.
Zamykam oczy, gdy Wolf włącza
światło w pomieszczeniu, do którego docieram po ekstremalnej podróży samochodem
z nie do końca trzeźwą Righlą. Znajdujemy się w pewnym opuszczonym budynku na
obrzeżach Sartonii. Przypuszczam, że to miejsce dawniej służyło za halę
sportową, o czym świadczą dwie duże bramki ustawione po przeciwległych bokach
sali, a także kolorowe linie wymalowane na podłodze. Znów wyobrażam sobie świat
niezniszczony przez Trzecią Wojnę Światową, grupkę dzieci beztrosko ganiających
za piłką. W moich uszach dźwięczy ich szczery śmiech. Wszyscy próbują za
wszelką cenę dotknąć okrągłego przedmiotu. Gdy jeden z nich upada, w przeciągu
kilku sekund podnosi się na nogi dzięki pomocy kilku przyjaciół. Współcześnie
nikt nie ma czasu na podobne przyjemności. Każdy od urodzenia jest przygotowany
do dorosłości, a mimo to popełnia niezliczone ilości błędów wynikających ze
zwykłej niedojrzałości.
- Nie siadaj! – krzyczy Norman,
gdy widzi, jak moje nogi same odmawiają posłuszeństwa.
- Dlaczego? – pytam nieco
zdezorientowany.
- Bo zaśniesz. A teraz lepiej
się orientuj! – mówi głośno. W tym samym momencie zaczyna podążać w moim
kierunku, po czym łapie mnie za szyję, próbując wskoczyć na plecy. Zaskoczony,
nie jestem w stanie utrzymać równowagi. W dodatku wciąż odczuwam nieznośny ból
głowy, dlatego zataczam się do tyłu, a w konsekwencji upadam na brudną podłogę.
- Zwariowałeś?! – warczę.
- Nie. Powiedziałem przecież,
żebyś się orientował. – odpowiada Wolf spokojnie, jakby jego zachowanie nie
stanowiło żadnego odstępstwa od normy. Wstaje, otrzepując spodnie z pyłu
pokrywającego posadzkę. - Jako strażnik będziesz musiał odpierać podobne ataki
ze strony więźniów. Wielu z nich nie potrafi wytrzymać napięcia i po prostu
rzuca się na swoich dręczycieli – wyjaśnia blondyn. Początkowo patrzę na niego
ze zdziwieniem. To dopiero pierwszy dzień treningów, a ja już czuję, że nie
podołam swojemu zadaniu. Nie potrafię krzywdzić innych bezpodstawnie. Nie mogę
od tak podnieść ręki na zupełnie niewinną osobę. Jestem człowiekiem, nie
potworem, jednak gdy Norman ponownie wykrzykuje znamienne dwa słowa, wiem, co
robić. Łapię oba nadgarstki mężczyzny i wykręcam je w przeciwne strony. Podobny
odruch przychodzi naturalnie zupełnie jak umiejętność oddychania.
- Świetnie – jęczy Wolf,
próbując podnieść się z podłogi. – Oby tak dalej.
Trening fizyczny trwa jeszcze
przez godzinę. Uczę się kilku nowych chwytów i technik obronnych. Choć jestem
dobrze zbudowany, zaczynam rozumieć, że mięśnie to nie wszystko. Muszę
wiedzieć, jak wykorzystać swoją siłę do szczególnych celów. Nikczemnych celów.
Moje sumienie daje o sobie znać za każdym razem, gdy odpieram atak Normana lub
udaję, że chcę wyrządzić mu krzywdę. Mimo że na razie odgrywamy tylko pewne
role niczym aktorzy w teatrze, wiem, że za niedługo będziemy musieli zaprezentować
się przed szerszą publicznością. Zamienimy nasze życia w brutalne
przedstawienia, a emocje w zwykłą obojętność.
- Nie dam rady – wzdycham, gdy
Wolf po raz kolejny jednym ruchem ręki sprawia, że upadam na ziemię.
- Jeżeli chcesz, możemy przejść
do kolejnej części treningu. Widzę, że dłuższe znęcanie się nad tobą nie ma
najmniejszego sensu – mówi chłopak z szyderczym uśmiechem na twarzy, po czym
szturcha mnie w ramię. – Lubię się z tobą droczyć jak za dawnych czasów.
- Zdążyłem zauważyć – próbuję
udawać zdenerwowanego, jednak mimowolnie zaczynam chichotać. Przypominam sobie,
jak dawniej często wpadaliśmy na różnorakie szalone pomysły, których realizacja
zwykle graniczyła z absurdem. Chcieliśmy obrzucić żołnierzy Coppera zgniłymi
jajami podczas jednej z defilad czy „pożyczyć” motor mojego ojca. Pamiętam
nawet, że pewnego dnia uciekliśmy z domu. Oczywiście doszliśmy tylko do
pobliskiej miejscowości, jednak w naszych dziecięcych umysłach uznaliśmy
podobne zachowanie za swoisty wyraz buntu. Wtedy nawet mówienie „nie” było
banalnie proste.
- Przepraszam, jeśli obudziłem
cię dzisiaj w nocy, jednak muszę liczyć się z uciekającym czasem. Zdążyłem już
powiadomić o twoich planach sprzymierzonego z buntownikami urzędnika. Za
niedługo dostaniesz nową kartę identyfikacyjną. Lepiej przyzwyczaj się do tego,
że każdy zacznie nazywać cię Rhenem Greese.
- Nie mogłeś wybrać bardziej
idiotycznego imienia? – Śmieję się.
- Oczywiście, że mogłem. Po
prostu nie chciałem, byś był lepszy ode mnie.
- A ty to…?
- Magner Fimreite, dla
przyjaciół: Mag. Miło mi.
Podaję rękę blondynowi w geście powitania,
nawet nie próbując powstrzymać chichotu. Na moment w ponurej sali znów błyszczy
iskierka nadziei, zupełnie jakby każdy z nas zapomniał, dlaczego się tu
znalazł. Niestety przebłyski szczęścia nie trwają zbyt długo. Chłopak szybko poważnieje,
a między nami pojawia się niewidzialna bariera, pewnego rodzaju dystans.
- Nie marnujmy kolejnych minut –
dodaje, a na jego twarzy widnieje teraz przepraszający uśmiech. Wolf
najwyraźniej chce powiedzieć, że nie powinienem się cieszyć, że poprzednia chwila była zwykłym kłamstwem. W końcu już wkrótce pogrzebię własne człowieczeństwo. Gdybym oznajmił, że
podobna perspektywa nie jest dla mnie niczym przerażającym, skłamałbym. Boję
się jak nigdy dotąd, jednak muszę podjąć ryzyko. Wiem, czym się stanę, gdy zakończę służbę dla Coppera. Wyzuty z
wszystkich emocji, nie będę potrafił kochać. Ale jednocześnie dam wolność
Soleil. Obecnie nie istnieje nic, czego pragnąłbym bardziej.
Norman sięga do swojego plecaka
i wyjmuje z niego niewielką, pomiętą kartkę.
- Czytaj na głos. I udawaj, że
wierzysz w te brednie – rozkazuje, podając mi skrawek papieru.
Spuszczam wzrok, by przyjrzeć
się notatce. Chłopak najwyraźniej pisał tekst w średnio komfortowych warunkach,
ponieważ odszyfrowanie jednego wyrazu zajmuje mi dobre kilka sekund, lecz gdy
wreszcie zaczynam składać w całość poszczególne słowa, odbiera mi mowę.
- No, dalej - komenderuje Wolf,
lecz jestem głuchy na jego prośby. Otumanionym wzrokiem wpatruję się w kartkę.
Wiem, że za chwilę popełnię najgorszą z możliwych zdrad. Oszukam samego siebie.
Czuję nieprzyjemny ścisk w żołądku. Nawiedzony przez wyrzuty sumienia, staram
się wykonać jakikolwiek ruch. Ostatecznie tylko, raz za razem, otwieram usta i
ponownie je zamykam.
- Ja, Rhen Greese –
zaczynam wreszcie po długiej chwili milczenia. W moim głosie słychać wyraźne
drżenie. - Wierny towarzysz i poddany najłaskawszego władcy, Ulyssesa Coppera,
przysięgam służyć ojczyźnie i wypełniać powierzone mi zadanie dla dobra całego
narodu. Ślubuję uczciwość i sprawiedliwość wobec rządzących, nawet w obliczu
cierpienia, a także całkowite oddanie głowie państwa od narodzin aż do chwili
śmierci.
Kończę monolog z obrzydzeniem
wymalowanym na twarzy. Słowa przysięgi budzą we mnie uśpiony wulkan nienawiści.
Znów myślę o tym, jak bardzo pragnę zadać cierpienie Copperowi. Jestem
ogarnięty rządzą zemsty. Moja siostra nie zasłużyła na śmierć! Nie zasłużyła na
tak wyraźny brak szacunku! A podwładni Ulyssesa potraktowali ją jak śmiecia.
Każdy z nich, niezależnie od wieku, charakteru czy poglądów, powinien zostać
ukarany, całkowicie pozbawiony szczęścia.
- Copper i łaskawość?! – mówię
kpiąco, po czym wybucham histerycznym śmiechem. – Chyba prędzej Słońce zacznie
krążyć wokół Ziemi niż on stanie się łaskawy. Żartujesz sobie, prawda? Nie będę
musiał powtarzać tych cholernych bredni po raz drugi?
- Przykro mi – odpowiada Norman,
wzruszając ramionami. Najwyraźniej zdążył już przywyknąć do moich ataków
agresji.
- Mi też jest przykro - warczę, po czym wychodzę z sali, głośno
trzaskając drzwiami, zupełnie jakbym nie przejmował się tym, że przebywam w
budynku nielegalnie. Muszę ochłonąć. Muszę uporządkować wszystkie myśli. Muszę
mieć więcej czasu na podjęcie decyzji. Muszę się zastanowić. I zrobiłbym to,
gdyby nie świadomość, że z każdą sekundą skazuję Soleil na jeszcze większe cierpienie.
Siadam na posadzce i
wdycham przez nos zimne powietrze. Gdy udaje mi się opanować drżenie dłoni,
rozwijam kartkę z tekstem przysięgi i podejmuję ostatnią próbę walki. Staram
się całkowicie wyłączyć umysł, udawać, że wypowiadam puste, nic nieznaczące
słowa, zupełnie jakbym mówił w obcym języku. Przykładam rękę do serca i
rozpoczynam przemowę. W myślach powtarzam imię Soleil niczym niemą modlitwę
dającą mi siłę na każdy kolejny wers.
Jak ja nie lubię tego typu rozdziałów xD Ten jest zwykłą, bardzo krótką przejściówką, ale musiałam go zamieścić. Nie mniej jednak pisanie tej notki było ogromnym wyzwaniem. W związku z waszymi komentarzami (wiem, jestem leniwa i odpowiedziałam tylko na część), postaram się zmieniać narrację, zwłaszcza, że obecnie nie wiadomo, co dzieje się z Soleil.
Nawet nie zauważyłam, że minął rok, odkąd zaczęłam prowadzić tego bloga. Chyba jeszcze niczego tak długo nie pisałam.
Poza tym... wiem, że mam gigantyczne zaległości. Całe szczęście obecnie w szkole mogę pozwolić sobie na odrobinę relaksu, więc powinnam wkrótce wszystko nadrobić.
Pozdrawiam cieplutko :*