niedziela, 27 lipca 2014

Rozdział XX



„Są ludzie, którym szczęście mignie tylko na moment, na moment tylko się ukaże po to tylko, by uczynić życie tym smutniejsze i okrutniejsze.”
Stanisław Dygat

CORLISS
                A przecież miało być tak pięknie. Wierzyłem, że wraz z wyciągnięciem Soleil z więzienia skończą się wszystkie problemy, że oboje będziemy szczęśliwi. Nie przewidywałem wystąpienia jakichkolwiek komplikacji. Niestety, rzeczywistość znacznie odbiega od moich wyobrażeń. Ciągłe zmęczenie, zmienianie opatrunków, karmienie jej, cierpliwe znoszenie nieustających krzyków i majaków w dzień i w nocy. Czuję, że powoli zaczynam ją tracić, jakby dawna Sol została zamknięta gdzieś w kobiecie, na którą przyszło mi codziennie patrzeć. Może i jestem egoistą, jednak nie potrafię powstrzymać niepohamowanej ulgi, gdy mam chwilę czasu na odpoczynek.
                Siedzę w jadalni, delektując się ryżem ugotowanym przez Righlę, jednocześnie słuchając beztroskich rozmów dzieci.
                – Dlaczego Reilly dostał większą porcję niż ja? – pyta wyraźnie zirytowany Golvan, po czym bez zbędnych ceregieli zamienia swój talerz z talerzem brata.
                – Ej! – krzyczy chłopiec będący ofiarą żartu, na daremno próbując odzyskać własne naczynie. – Cholernie mnie to nie śmieszy.
                – Uspokójcie się – upominam ich. – Nie jestem dziś głodny, mogę się z tobą podzielić – mówię do Reilley’ego, jednocześnie podając mu swoją porcję ryżu.
                Dalszy ciąg obiadu upływa we względnej ciszy. Do moich uszu dociera jedynie brzęk sztućców przerywany przez pojedyncze pomruki i mlaśnięcia. Ostatecznie przychodzi pora na zmywanie. Całe szczęście udaje mi się wymigać od tego obowiązku. Najstarszy potomek Righli w ramach podziękowania za zaspokojenie jego potrzeb żywieniowych postanawia przejąć moją rolę. Ja tymczasem zyskuję chwilę „wytchnienia” – mogę przynajmniej obejrzeć „pokaz mody” zorganizowany przez Siobhan i Telę.
                – Obie wyglądacie jak księżniczki – komentuję, gdy młodsza z dziewczynek próbuje przejść przez pokój w za dużych butach własnej matki. 
                – Teraz pora na ciebie, Corliss – mówią obie jednocześnie, by już po chwili wyciągnąć mnie na środek pomieszczenia.
                W towarzystwie dzieci czuję dziwną beztroskę. Poniekąd uważam się za ich przybranego ojca. Zapominam o problemach i skupiam na zapewnieniu pociechom dobrej zabawy. Biegam  wokoło i pozwalam, by te dwie małe istotki wpinały spinki w moje włosy. Wbrew własnej woli zaczynam myśleć o swoim życiu bez Soleil. Jeśli uwierzyłbym w śmierć kobiety, ból związany z jej stratą minąłby po pewnym czasie. A wtedy mógłbym nauczyć się życia w samotności, ustatkować i znaleźć własne miejsce na ziemi.
                Nie! Nie potrafię. Przecież nie zamieniłbym teraźniejszości za żadne skarby świata.
                Kiedy Tela i Siobhan kończą zabawę w fryzjera, Righla i Reilley wkładają do szafki ostatnie talerze.
                - Mam do ciebie prośbę – zwracam się do kobiety, wstając z dywany. – Zabierz mnie na spotkanie ruchu oporu.               
                – Śmieszny jesteś – odpowiada ironicznie,
                 – Przecież jeśli się ukryję, nikt mnie nie zauważy.
                – Nie.
                – Błagam! Po prostu nie zniosę dłużej dyktatury Coppera. Widziałem na własne oczy, do czego jest zdolny. Czuję się zobowiązany do obalenia jego rządów, bez względu na konsekwencje – mówię twardo.
Moje serce zostaje wypełniony żądzą zemsty. Pragnę, by Ulysses cierpiał tak bardzo, jak cierpią wszyscy więźniowie razem wzięci. Będę z radością patrzył na jego ból, nawet jeśli to nie przyczyni się do poprawy stanu zdrowia Soleil. Ucieszę się na dźwięk krzyków i jęków, nieustannych błagań stulatka.
                – Już przegraliśmy – oznajmia Righla ze smutnym uśmiechem na twarzy. – Dziś odbędzie się ostatnie zebranie. Zabierzemy materiały i rozejdziemy się w swoje strony. Nie ma sensu dalej walczyć. Chyba każdy z nas wreszcie zrozumiał, że akcje przynosiły więcej szkód niż korzyści. Wszyscy pragniemy spędzić czas z bliskimi. Poza tym nie warto denerwować Coppera. Kto wie, na co wpadnie, jeśli zobaczy, że znów działamy przeciwko niemu.
                – Jak to… chcemy się poddać?! – pytam z niedowierzaniem. – Po tylu latach?! Bez sensu. Chore. Jesteście tchórzami! – krzyczę, krzątając się po całym pokoju.
                - Corliss, ja mam szóstkę dzieci! Został mi tydzień życia. Nie zmarnuję go.
                Czuję się tak, jakby kobieta zniszczyła całą moją nadzieję. Zabiła ją i okrutnie podeptała. Wszystko, co sprawiało, że wierzyłem w lepsze jutro, legło w gruzach. W głębi serca pragnę zacząć ją szarpać, błagać, by wypluła te słowa. Przecież jeszcze musi być jakaś szansa. W końcu po każdej burzy wschodzi słońce. Zło musi się skończyć prędzej czy później, prawda?
                – Nie… muszę tam dziś jechać. Może jeszcze uda mi się ich przekonać. Zaufaj mi, Righlo. Wiem, co robię. Zaczekaj tylko, mam świetny pomysł na kamuflaż – mówię z desperacją w głosie, by już po chwili zniknąć za drzwiami łazienki.
                Wyjmuję z szuflady nożyczki i zaczynam przecinać nimi kosmyki swoich włosów. Patrzę, jak czarne pukle opadają na podłogę. Kątem oka spoglądam w lustro. Mimo że to absurdalne, zdążyłem przywiązać się do swojego wyglądu. Teraz przynajmniej nieco bardziej przypominam Soleil. Kto wie, może ta zmiana nieco ją pocieszy. Wzdycham ciężko, ignorując krzyki Righli. Następnie biorę do ręki maszynkę do golenia. Kobieta, słysząc głośny brzęk, z impetem wbiega do pomieszczenia.
                – O mój Boże! – szepcze zszokowana.
                – Nie, to tylko Corliss – żartuję, choć tak naprawdę wcale nie jest mi do śmiechu.
                – Co ty robisz?!
                – Golę się – odpowiadam z ironią.
                – To akurat zdążyłam zauważyć. Ale dlaczego?
                Zamiast kontynuować konwersację, odwracam się w jej stronę. Teraz jestem już całkowicie łysy.
                – Zmieniłem się nie do poznania, prawda?
                Righla kiwa głową w odpowiedzi.
                – To kamuflaż. Opowiadałem ci o nim. Dzięki temu nie musisz się już bać, że zostaniemy złapani – mówię entuzjastycznie niczym pięciolatek, który właśnie dostał dużego lizaka.
Sam nie wiem, dlaczego nagle naszła mnie ochota na żarty. Chyba naprawdę zaczynam wariować lub też próbuję zamaskować wcześniejszą wściekłość. Miotam się od skrajności w skrajność. Najwyraźniej w chwili obecnej zapomnienie wydaje się najbardziej racjonalnym rozwiązaniem.
                Na szczęście Righla nie znajduje już odpowiednich argumentów przeciwko mojej propozycji wyjazdu na zebranie rebeliantów, dlatego piętnaście minut później leżę w bagażniku samochody, opatulony czarną bluzą z kapturem.
                Podróż nie trwa długo, obywa się bez zbędnych postojów. Kiedy wychodzę z pojazdu, moim oczom ukazuje się ulica. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie rząd strażników maszerujących tam i z powrotem od czasu do czasu proszących poszczególnych przechodniów o pokazanie dokumentów.
                – Wejdź do środka – prosi kobieta, a ja udaję głuchego na jej błagania.
                Niczym zahipnotyzowany wpatruję się w pracowników Coppera. Nie zważam nawet na niebezpieczeństwo płynące z tak nieodpowiedzialnego zachowania. Nagle jeden z ochroniarzy, dobrze zbudowany brunet, zaczepia młodą dziewczynę. Blondynka najwyraźniej nie jest w stanie spełnić polecenia mężczyzny. Zaczyna się szarpanina. Nastolatka próbuje uciekać, jednak młodzieniec sprawia wrażenie silniejszego. Gdy udaje mu się przygwoździć ją do ściany, wyjmuje z bagnetu pistolet i strzela w tył głowy swojej ofiary. Głośny huk sprawia, że cały świat na chwilę zamiera. Z osłupieniem wpatruję się w rozległą kałużę krwi rozlaną wokół ciała nieznajomej.
                Righla mówiła prawdę. Najwyraźniej już przegraliśmy. Nie mamy szans w starciu z potężną i wyszkoloną armią Coppera. Możemy jedynie walczyć dla samej idei walki, by nie wyjść na tchórzy. Możemy zostać uznanymi za bohaterów, lecz czy warto poświęcać wszystko dla samej reputacji?
                Po kilku sekundach odzyskuję zdolność racjonalnego myślenia. Czym prędzej popycham moją współlokatorkę w stronę drzwi. Gdy wchodzę do środka, moje poczucie bezpieczeństwa znika bezpowrotnie. W końcu w każdej chwili mogę zostać pochwycony przez umięśnionego sadystę.
                – On do niej… tak po prostu.. nie wierzę – szepcze Righla, dysząc wściekle, jakby właśnie przebiegła maraton,
                – Wstawaj, idziemy. – Na daremno próbuję ciągnąć ją za sobą.
                –Jeszcze tydzień… cholerny tydzień…. chcę go przeżyć razem z rodziną, a potem… moje dzieci są zbyt niewinne… ich oczy nie powinny oglądać wojny…
                – I nie będą jej oglądać – mówię, zmuszając kobietę, by na mnie spojrzała. – Rozumiem cię. Tego samego pragnę dla Soleil. Zarówno jej, jak i twoim dzieciom nie stanie się krzywda.
                – Nie masz pewności. Rozwścieczyłeś Ulyssesa – moja współlokatorka kontynuuje, podczas gdy w jej oczach dostrzegam łzy przerażenia.
                – Copper to tylko marudny, stary dziad, któremu wydaje się, że może rządzić całym światem. Jesteśmy znacznie sprytniejsi niż on – mówię, choć tak naprawdę nie wierzę własnym słowom.
Righlę jednak zadowala podobne pocieszenie, ponieważ teraz posłusznie zaczyna iść we właściwym kierunku.
                 – Najlepiej będzie, jeśli to spalimy – oznajmia znajomy głos należący do jednego z członków ruchu oporu, Rice’a.
                To znak, że zbliżamy się do celu. Po krótkiej wędrówce wreszcie docieramy do ciemnego i zimnego pomieszczenia w surowym stanie.
                –Dzień dobry! – witam z dużą dozą entuzjazmu wszystkich przebywających w pokoju.
                 Cieszę się na widok ludzi, którzy, tak samo jak ja, płyną pod prąd. Niestety na ich twarz dostrzegam wyłącznie odrazę. Próbuję więc rozładować napiętą atmosferę, siadając obok przywódcy buntowników.
                – Co on tu robi? – pyta mężczyzna, zwracając się do Righli. – Prosiłem cię, żebyś trzymała tego gnoja z dala od całej sprawy!
                – Spokojnie, spokojnie! Niby co takiego ci zrobiłem?! – mówię, zupełnie zdezorientowany.
                –Co mi zrobiłeś? Pytasz, co mi zrobiłeś?! – Szef gwałtownie wstaje z miejsca.
                By zyskać odrobinę przewagi, wykonuję ten sam ruch.
                – Zniszczyłeś wszystko, na co pracowałem przez osiem lat swojego życia! Ty i twoje głupie pomysły. Wielki bohater ratujący swoją ukochaną, przy okazji skazujący na cierpienie jedną trzecią świata! – mężczyzna warczy ze wściekłością.
                – A wydaje ci się, że twój pieprzony ruch oporu cokolwiek zmienił? Że Copper się nim przejął?!
                – Skoro uważasz, że jest taki beznadziejny, to dlaczego do niego wstąpiłeś?
                –Bo byłem zaślepiony żądzą zemsty i wolności. Całe szczęście szybko zrozumiałem, że to bez sensu. – Moje słowa nie są do końca prawdziwe, jednak pragnę za wszelką cenę odegrać się na mężczyźnie.
                –W takim razie spadaj stąd i nie pokazuj mi się więcej na oczy! Czym prędzej, bo nie chcę skrzywdzić małego chłopczyka, jakim jesteś. Na przyszłość życzę ci szybkiej i bezbolesnej śmierci, ponieważ będzie to najlitościwszy gest ze strony Coppera, na jaki będzie go stać, gdy już cię znajdzie. A to stanie się prędzej czy później.
                Nie wytrzymuję Po prostu rzucam się na przywódcę z pięściami, biję bez opamiętania. Mężczyzna próbuje się bronić z dobrym dla niego skutkiem. Kiedy uderza mnie w szczękę, jęczę z bólu. Ktoś stara się nas rozdzielić na daremno. Rozładowujemy tylko swoje nerwy, wolno godząc się z umierającym światem. Oboje wiemy, że teraz będzie tylko gorzej. I to poniekąd z mojej winy. Pragnąłem jedynie walczyć o kogoś, kogo kocham. Czy to musiało kosztować aż tak wiele?
                Szarpanina zostaje przerwana, gdy opadamy z sił. Siedzimy w przeciwległych kątach pomieszczenia, próbując złapać oddech. Pozostali uczestnicy zebrania patrzą na nas z politowaniem. Najwyraźniej po raz pierwszy widzieli, jak ich przełożony stracił panowanie nad sobą. Są zaskoczeni, lecz nie powinni się dziwić. Każdy, nawet najodważniejszy i najmężniejszy człowiek prędzej czy później okazuje swoje prawdziwe, zwierzęce oblicze.
                – Bierzemy się do roboty – mówi mężczyzna, niezgrabnie wstając z podłogi. Wierzchem dłoni ociera krew ściekającą z jego nosa. Za wszelką cenę próbuje jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji.
                Rebelianci na dźwięk komendy gwałtownie się opamiętują. Znów wszystko jest takie, jak przedtem, jakby poprzednie wydarzenia nigdy nie miały miejsca. Członkowie organizacji podnoszą się z miejsc, zabierają ze sobą różne projekty akcji zaplanowanych na kolejne tygodnie. Akcji, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. Następnie wrzucają kartki do nagrzanego pieca. Płomienie pochłaniają papier, bezpowrotnie unicestwiając zapisane na nim słowa. Koniec końców i tak nie mieliśmy szans.
                –A co zrobimy z bronią? – pyta Heather White, jedna z nielicznych buntowniczek. Jest brunetką z zadartym nosem i bladą cerą, obecnie w siódmym miesiącu ciąży. Nie rozumiem, dlaczego, zamiast siedzieć w domu i wypoczywać, uczestniczy we spotkaniach. Może ona również pragnie walczyć o złudną nadzieję i godziwe życie, co staje się ważniejsze niż zdrowie jej dziecka?
                – Zakopiemy ją lub zostawimy na miejscu – oznajmia przywódca.
                – Nie możemy zorganizować jeszcze jednej, ostatniej akcji? – proponuje ktoś z końca sali.
                – To zbyt niebezpieczne. Po tym, co zrobił Corliss, nie powinniśmy kontynuować naszej działalności. – Słyszę odpowiedź.
                Mężczyzna najwyraźniej stara się wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia. By uniknąć ponownego wybuchu negatywnych emocji, gwałtownie wstaję i wychodzę z pokoju. Zaczynam iść w kierunku prowizorycznej łazienki. Na miejscu próbuję ochłonąć, wyrzucić z umysłu irytujący głos szefa rebeliantów. Niestety ku mojemu niezadowoleniu muszę przyznać mu rację. Zadarłem z niewłaściwą osobą. Wkrótce zostanę złapany, zamknięty w więzieniu i poddany brutalnym torturom. Będą mnie bili, dopóki nie stracę przytomności, dopóki moja krew nie ubrudzi każdej ze ścian celi. Lub, co gorsza, zostanę zmuszony do oglądania cierpienia Soleil. Usłyszę jej jęk, krzyk oraz płacz. Znienawidzę siebie za własną bezradność. Koniec nadchodzi. Boję się go znacznie bardziej niż śmierci. Przestaję zgrywać odważniaka. W chwili obecnej najchętniej uciekłbym na drugi kraniec świata. Podświadomie czuję, że w pogoni za bezpieczeństwem mógłbym nawet zostawić Sol. Instynkt przetrwania powoli przejmuje całkowitą kontrolę nad moim ciałem i umysłem.
                Wzdycham ciężko, opierając dłonie na zakurzonej, nie spełniającej swojej pierwotnej funkcji umywalce. Powinienem pożegnać się ze wszystkimi, na których mi zależy, zapewnić dzieciom właściwą opiekę i zorganizować Righli godziwy pogrzeb. Później życie będzie toczyło się dalej, tyle tylko, że bez mojego udziału. W końcu zmarnowałem już swoją ostatnią szansę.
                Pogrążony w rozmyślaniach, nie zauważam, jak do pomieszczenia wchodzi moja współlokatorka.
                –Oboje przegięliście – mówi dumnie.
                – Wiem. Po prostu nie mogłem się pohamować. To zbyt wiele jak na jeden dzień – oznajmiam, uśmiechając się przy tym smutno. – Wracajmy do domu. Muszę chwilę odpocząć.
                – Dobry pomysł. Ostatnio mam wrażenie, że czas znacznie przyspieszył – stwierdza. –Ale najpierw zrób coś ze sobą. Jesteś ubrudzony krwią. Siadaj i zamknij oczy – komenderuje, by zaraz potem wyjąć z torby butelkę wody i chusteczki.
                Posłusznie wykonuję jej polecenie. Kobieta już po chwili zaczyna delikatnie przemywać moją twarz. Jej łagodne ruchy sprawiają, że nawet nie odczuwam bólu.
                – Byłaś dobrą matką – mówię zupełnie nieprzemyślanie. Mija kilka sekund, gdy zdaję sobie sprawę z własnej głupoty. – To znaczy… jesteś – poprawiam się. Całe szczęście Righla nie wygląda na urażoną.
                – Dziękuję – mruczy pod nosem. – Szkoda, że nie mogę pełnić tej funkcji nieco dłużej.
                Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów pocieszenia, dlatego po prostu milczę. Kiedy moja współlokatorka kończy, wstaję i kieruję się ku wyjściu.
                W drodze do domu Righla przekracza wszystkie ograniczenia prędkości. Choć próbuję znaleźć wygodną pozycję, co chwilę odbijam się od ścian bagażnika. Kiedy wreszcie mogę wysiąść z pojazdu, czuję ogromną ulgę.
                – Radzę ci pójść na kurs prowadzenia samochodu, jeśli chcesz, by pasażerowie jadący z tobą byli bezpieczni – żartuję i, nie czekając na odpowiedź, znikam za drzwiami wejściowymi. Gdy docieram do sypialni, moim oczom ukazuje się sylwetka Soleil. Kobieta leży na materacu, szczelnie okryta kocem. Obok niej siedzi Tela, a na kolanach dziewczynki spoczywa zeszyt z twardą okładką.
                – Co rysujesz? – zagajam, spoglądając jej przez ramię.
                – Cii! – uspokaja mnie, przykładając palec do ust. – Śpi. – Wskazuje drugą ręką na Sol.
                – Dobrze – szepczę, choć wiem, że kobieta jedynie trwa w niezmiennej pozycji. Jeśli byłaby pogrążona we śnie, z pewnością rzucałaby się na wszystkie strony, bełkotała i szamotała. – Chyba powinnaś już wrócić do swojego pokoju. Jest późno – proponuję.
                Mała bez zbędnych ceregieli wstaje z miejsca. Tradycyjnie całuje mnie w policzek i gładzi Soleil po głowie, mówiąc przy tym „Jeśli będziesz miała siły, pobawimy się jutro, dobrze?”. Oczywiście nie słyszy odpowiedzi.
                 – Na pewno wciąż drzemie – pocieszam córkę Righli, przerywając głuchą ciszę. – Dobranoc, pchły na noc – dodaję.
                Kiedy dziewczynka dochodzi do drzwi, kładę się na materacu. Dziecko jednak nie pozwala mi ani na chwilę odpoczynku. Zatrzymuje się w pół kroku i odwraca w moją stronę.
                – Nie pomyliłeś się przypadkiem? Jesteś pewien, że to Sol? – pyta, a ja dostrzegam strach w jej drobnych oczach.
                –Idź już – zbywam Telę. Przecież nie chcę okłamywać kogoś tak niewinnego.
                Gdy w pomieszczeniu nie ma już nikogo poza mną i kobietą, pozwalam sobie na odrobinę swobody. Ziewam przeciągle i rozprostowuję kości, po czym na chwilę przykładam głowę do poduszki. Przygniatające zmęczenie sprawia, że nie mija kilka sekund, a ja leżę z zamkniętymi oczyma, pogrążony w błogim półśnie. Odzyskuję kontakt z rzeczywistością dopiero, gdy ktoś zaczyna głaskać mnie po łysej głowie zimnymi dłońmi.
                – Jak się czujesz? – pytam, siadając gwałtownie. Tęsknię za obecnością prawdziwej Soleil, dlatego pragnę cieszyć się każdym spędzonym z nią momentem. Niestety, tym razem znów zamiast odpowiedzi słyszę ciszę. Czasem jestem tak sfrustrowany, że nachodzi mnie ochota, by ją uderzyć. Może wtedy by się opamiętała.
                – Widzisz, teraz wyglądam prawie jak twój brat bliźniak – żartuję z nadzieją, że podobna uwaga wzbudzi w kobiecie jakiekolwiek emocje, choćby negatywne.
                Niespodziewanie widzę, jak jej twarz wykrzywia się w bladym uśmiechu. Nie wiem jednak, czy to nie przypadkiem zwykły skurcz mięśni. W końcu nie mogę być niczego pewien.
                – Porozmawiaj ze mną – proszę, ujmując jej dłoń. Na spełnienie tej prośby czekam kolejne kilka minut.
                – Boję się – mówi cicho po dłuższym namyśle, zaskoczona, jakby zapomniała brzmienia własnego głosu. – Dzisiaj przy mnie był. Znów mnie skrzywdził. Krzyczałam i cię wołałam, ale nie przyszedłeś. Czułam wstyd. Wstyd i ból. A później nagle rozpłynął się w powietrzu… zniknął.
                – Kto taki? – pytam. Sam nie wiem, czy powinienem się cieszyć, czy raczej płakać. Przemówiła, a jednocześnie opowiedziała mi jedną ze swoich przerażających historii. Byłem tchórzem. Tylko cudem powstrzymałem się od wybiegnięcia z pomieszczenia lub zatkania uszu.
                – Ulysses Copper… tak jak wtedy, w gabinecie.
                – Co ci zrobił? – wypytuję. Muszę poznać prawdę. Muszę znaleźć kolejną motywację do zabicia tego bydlaka.
                –On… nie wiem… nie chcę pamiętać.
                – Możesz mi zaufać. Nikomu o tym nie powiem – nalegam, czego już po chwili zaczynam żałować.
                Soleil traci panowanie nad sobą, trzęsie się w dziwnym transie. Próbuję ją uspokoić, na daremno. Kobieta z ogromną siłą uderza pięścią w ścianę, a zaraz później zaczyna drapać się wewnętrznej części przedramienia. Z czasem widzę, jak na opuszkach jej palców pojawiają się krwawe ślady.
                –Zabij mnie, zabij, błagam, zabij… tylko wtedy będę bezpieczna – wrzeszczy bez opamiętania.
                Wiem, że ma rację. Śmierć w naszej sytuacji jest jedynym wybawieniem. I, choć chciałbym zapewnić szczęście mojej ukochanej, nie byłbym w stanie podać jej Mortem, nie byłbym w stanie znieść dalszego życia bez niej.
                – Pobił mnie. Jeszcze nigdy nie czułam takiego bólu… a później… kilkakrotnie rzucał moim ciałem o ścianę, aż straciłam przytomność... później, gdy nieco się opamiętałam, robił to samo.
               Upada na ziemię, zaczynając wyć niczym dzikie zwierzę. Najprawdopodobniej stara się zagłuszyć ten przerażający ogrom cierpienia.
                Nie mam pojęcia, co robić, jak się zachować, co mówić. Nie wierzę, że ten bydlak śmiał tknąć mojej Soleil. Niewyżyty gnój! Bezczelnie skatował kogoś tak kruchego, kogoś, kto jest mi najbliższy na świecie.
                –Już dobrze, skarbie. Wszystko będzie dobrze. Zapomnij. To, co wydarzyło się dzisiaj, nie było prawdziwe. Nie wierz w to, co ci mówiono w więzieniu. Bardzo cię kocham – szepczę do ucha kobiety, za wszelką cenę powstrzymując łzy wściekłości. Jedną ręką gładzę ją po plecach. Kiedy Soleil się wzdryga, natychmiast cofam dłoń, by chwilę później spróbować ponownie.
                – Ja też chciałabym cię kochać, Corliss – mówi w przerwie między kolejnymi głębokimi wdechami. – Ale już nie potrafię.
                Kobieta kładzie głowę na moim ramieniu. Wciąż ostrożnie, z dużym dystansem. Trwamy w podobnym objęciu jeszcze przez dłuższy czas niczym dwie magicznie złączone połówki jabłka. Na nowo próbuję oswoić ją z moim dotykiem, czułym i delikatnym, nie krzywdzącym, lecz kojącym ból.Wdycham zapach jej skóry. Przecież wiem, że być może już nigdy nie będę miał okazji trzymać jej w swoich ramionach.
***
Szczerze, jestem średnio zadowolona z tego rozdziału. Choć może nie do końca z własnego stylu, lecz z treści opowiadania. Po prostu wydaje mi się, że to wszystko staje się zbyt naciągane i patetyczne. Fakt faktem, obiecałam sobie, że doprowadzę tę historię do końca, zostało mi tylko jakieś dziesięć rozdziałów, jednak nie wiem, z jakim skutkiem. Pożyjemy, zobaczymy. Proszę was wszystkich o szczere opinie. Nie obrażę się, a raczej podziękuję za wszelką krytykę – dzięki niej będę mogła co nieco pozmieniać. I dziękuję Wiktorii za dodanie rozdziału, podczas gdy mój Internet rozpoczął epizod wariowania.
EDIT: 09.08.2014

wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział XIX

Znowu wracam do żywych. Jutro nadrobię zaległości, a tymczasem mam dla was nowy rozdział. W sierpniu czeka mnie kolejny wyjazd, lecz wydaje mi się, że będę wtedy miała jako taki dostęp do internetu, więc postaram się komentować wasze rozdziały na bieżąco.

"Sza­leństwo jest je­dyną rzeczą, której można zaufać."
Marek Hłasko

SOLEIL
                Umarłam. Teraz jestem tego w stu procentach pewna. Nie wiem, dlaczego, kiedy i jak, jednak podobne okoliczności to nieistotne dodatki. Liczy się sedno, sam fakt, że moja egzystencja na ziemi dobiegła końca. Otoczona przez brak światła, czuję niewyobrażalną ulgę. Wiem, że jestem gotowa. Marzenia o końcu nie ograniczają się do moich zachcianek, są prawdziwym celem, który właśnie udało mi się osiągnąć. Już nigdy nie będę musiała zabijać. Przestanę cierpieć. Przestanę tęsknić za złudnym szczęściem. Nie pragnę niczego więcej.
                – Soleil?
                Słyszę  gruby męski głos i momentalnie wstrząsa mną niekontrolowany dreszcz. Najprawdopodobniej trafiłam do piekła, a Ulysses Copper jest ucieleśnieniem całego zła. Nie mam zamiaru oglądać jego twarzy, dlatego w głębi serca dziękuję za ciemność panującą wokół. Po chwili jednak do moich uszu znów dociera ten sam dźwięk. Wtedy zdaję sobie sprawę z własnego błędu.
                – Słyszysz mnie? – pyta pewien młodzieniec, zupełnie jakby nie chciał mnie przestraszyć.
                Nie odpowiadam, jedynie odsuwam się do tyłu. Po chwili uderzam plecami o coś twardego. Czy jako duch powinnam odczuwać podobne bodźce? A może tylko uroiłam sobie własną śmierć? Gonitwa za bezpieczeństwem niejednokrotnie pokazała mi, że nie jestem w stanie oszukać rzeczywistości, nawet jeśli będę starała się z całych sił, jednak mimo to wciąż robiłam wszystko, by ignorować ból, zniwelować cierpienie.
                – To ja, Corliss – mówi nieznajomy, a w jego głosie słyszę niepowstrzymaną radość.
                – Corliss nie żyje – oznajmiam twardo z nadzieją, że znów równie silnie uwierzę we własną śmierć. Nie chcę dłużej egzystować. Jestem niewyobrażalnie zmęczona i zniszczona. Nigdy nie będę taka, jak dawniej. Nieustający strach sprawia, że postrzegam świat zupełnie inaczej niż wszyscy. Widzę nieistniejące rzeczy, które pomagają mi w przetrwaniu kolejnych dni. Wmawiam sobie, że pacjenci to nieposkromione potwory i tylko moja ingerencja w ich życie powstrzyma serię nieszczęśliwych wypadków. Udaję, że tortury są rodzajem słusznej kary, czasem formą zabawy podwładnych dyktatora. Jako dziecko również każdego dnia moje ciało było przyozdobione nowymi siniakami. Wdawałam się w niewinne bójki, potykałam i podnosiłam. Zawsze. Szkoda tylko, że w chwili obecnej nie mam nawet sił, by wstać z podłogi.
                – Corliss nie żyje – mówię po raz kolejny, by sekundę później zatkać uszy dłońmi i powtarzać te trzy słowa coraz głośniej, dopóki nie zostanę siłą zmuszona do milczenia. Próbuję się wyrywać, lecz moje wychudzone ciało bezapelacyjnie przegrywa z silnymi mięśniami młodzieńca.
                – Cii… – szepcze. Najwyraźniej stara się zrobić wszystko, bym zamilkła. Niestety nie mogę tego zrobić. Kiedy wreszcie poukładałam sobie pewne sprawy we własnym umyśle, on bezczelnie wtargnął do środka i zaprowadził tam nieporządek. Przecież zdążyłam zapomnieć o dawnym Corlissie - mojej ostatniej desce ratunku. Tak było zdecydowanie łatwiej, nie czułam już rozdzierającej tęsknoty. Zamiast niego pojawił się okrutny strażnik, jedynie czasem pokazujący twarz człowieka.
                Próbuję odkryć, który z mężczyzn teraz zatyka moje usta swoją brudną łapą. Gdy zdaję sobie sprawę, że młodzieniec pachnie więzienną stęchlizną, nie mam już wątpliwości. Niestety nie mam też wątpliwości co do tego, że wciąż żyję. W przeciwnym wypadku uciekłabym bez najmniejszego problemu. W chwili obecnej jednak muszę zdać się na swoje umiejętności perswazji.
                – Proszę, zabierz mnie gdzieś, gdzie jest jasno. Bardzo się boję – łkam niczym mała dziewczynka, na daremno próbując zdjąć dłoń strażnika z twarzy. Wątpię, by zrozumiał choć słowo z mojego wcześniejszego bełkotu.
                – Nie musisz się bać. Jesteśmy bezpieczni, wolni. Opuściliśmy więzienie – dodaje, nieco zwalniając uścisk.
                – Jak to? – szepczę, zupełnie oszołomiona. Przecież stamtąd nie ma ucieczki. To wieczna spirala strachu i cierpienia, z której nie sposób się wyrwać. Jeśli już raz ktoś wszedł w jej środek, pozostanie tam aż do końca. To piekło. Ciemność bez światła. Smutek bez nadziei.
                Strażnik nagle wybucha irracjonalnym śmiechem, który z trudem potrafi powstrzymać. Zachowuje się, jakby znalazł najcenniejszy skarb lub odkrył długo skrywaną tajemnicę.
                – Oszukałem Coppera! Przechytrzyłem go, rozumiesz? Jestem sprytniejszy niż ten stary dziad – dodaje głosem pełnym entuzjazmu.
                Kiedy dochodzi do mnie sens słów mężczyzny, ponownie zaczynam szamotać się w ślepej furii. Wymachuję pięściami na prawo i lewo, atakując wilgotne powietrze. Chcę cofnąć się do przeszłości, sprawić, by młodzieniec zachował resztki rozumu. Niestety pozostaje mi tylko czekać na nieuchronne konsekwencje. Tak bardzo nienawidzę własnej bezradności, że, gdybym tylko mogła, zniszczyłabym siebie od środka.               
                –Zwariowałeś! Jak mogłeś…  nawet nie zdajesz sobie sprawy, z kim igrasz. On cię zgniecie niczym robala! I mnie razem z tobą. Nigdy nie wygrasz. Nigdy. Jesteśmy skazani na bolesny koniec. Zgnijemy, a on z radością będzie przyglądał się naszemu cierpieniu. Odebrało ci rozum! Dlaczego to zrobiłeś?! Przecież byłeś wolny. Poczekaj tylko parę dni… nawet nie zdążysz się zorientować, a wylądujesz w więzieniu, skatowany i całkowicie pozbawiony sił. Zginiemy w męczarniach. Zginiemy, zginiemy… - znów zaczynam powtarzać jedno słowo niczym zniszczona płyta odtwarzająca w kółko ten sam fragment piosenki. Tak naprawdę nie potrafię skupić uwagi na czymkolwiek innym. W moim umyśle nie ma miejsca na emocje. Istnieje tam jedynie strach. Strach zapierający dech w piersiach, przyspieszający bicie serca, paraliżujący zmysły.
                – Uspokój się, proszę – szepcze podwładny Coppera, na próżno próbując ujarzmić mnie łagodnym tonem głosu i pocieszającymi słowami. Dopiero gdy obejmuje moje roztrzęsione ciało, nieco się relaksuję. Opieram brodę na ramieniu mężczyzny i pozwalam, by ten głaskał mnie po łysej głowie. Czuję jego ciepły oddech na swoim policzku i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, do mojego umysłu wdziera się przerażający obraz. Jaskrawe barwy i głośne dźwięki. Krzyk. Przerażenie wymieszane z bólem i wstydem. Białe ściany gabinetu będące odskocznią od straszliwej rzeczywistości. Pojedyncze sekundy przewijające się w mojej pamięci niczym klatki filmu. Nie chcę pamiętać. Nie mogę zapomnieć.
                Gwałtownie odskakuję w bok, wrzeszcząc przy tym „Nie dotykaj mnie!”. Robię to bardzo nieporadnie. Nie mogę wstać ze względu na ogólne wyczerpanie organizmu, dlatego jedynie przesuwam się na drugi koniec pokoju. Obejmuję dłońmi kolana, próbując wytworzyć swego rodzaju kopułę bezpieczeństwa, gdy słyszę jęk zrezygnowania wypływający z ust młodzieńca.
                - Zapewne jesteś bardzo głodna – stwierdza mężczyzna, po czym wyjmuje coś z najprawdopodobniej plastikowego worka.
                Do moich uszu dociera cichy szelest. 
                - Nic wielkiego. Kanapka z soją, choć mam nadzieję, że ci zasmakuje – dodaje, by chwilę później rzucić  pożywieniem w moim kierunku.
                Po omacku próbuję je odnaleźć. Gdy osiągam upragniony cel, nie mogę się powstrzymać, choć nie ufam strażnikowi nawet w najmniejszym stopniu. Mimo że obecnie produkty spożywcze wytwarzane są przez ogromne fabryki pozyskujące wszelkie składniki w sposób sztuczny, zapach chleba sprawia, że na nowo odżywam. Zanurzam zęby w miękkiej skórce i z uciechą połykam kolejne kęsy. Jem łapczywie i szybko, jakbym bała się, że ktoś zaraz zabierze mi cały posiłek. Kolejne kawałki pieczywa piętrzą się w moich ustach, z trudem je połykam.
                – I jak? – pyta mężczyzna, lecz nie jestem w stanie mu odpowiedzieć, jedynie mruczę coś pod nosem. Kiedy znika ostatni okruszek chleba, oblizuję palce.
                Pierwsze promienie słońca wpadają do wnętrza pomieszczenia przez przestrzenie między deskami, którymi zabito okna. Nieoczekiwanie słyszę głośne pukanie do drzwi. Odruchowo odwracam głowę w stronę młodzieńca. Strażnik wygląda na zdezorientowanego.
                – Kto to? – pytam, lecz zamiast odpowiedzi podwładny Coppera przykłada palec do ust w geście nakazującym zachowanie ciszy. Bez narzekań wykonuję jego polecenie i patrzę, jak mężczyzna podnosi się z miejsca i ostrożnie otwiera drzwi. Ciche skrzypienie zostaje przerwane przez znajomy, kobiecy głos.
                – Righla? Co ty tu robisz?– mówi wyraźnie zaskoczony młodzieniec.
                – Pozwól, że to ja najpierw zadam ci kilka pytań. Wyjdźmy na korytarz. Chcę porozmawiać z tobą w cztery oczy – oznajmia ostrym tonem.  Jej wizyta najprawdopodobniej nie wróży niczego dobrego, dlatego, w celu zredukowania stresu i przygotowania się na najgorsze, zaczynam nucić pod nosem znaną kołysankę, kołysząc się przy tym w tył i w przód.
                – Zaraz wrócę. Nie ruszaj się stąd – prosi, uśmiechając się troskliwie. Z pewnością odpowiedziałabym mu tym samym, gdybym nie uważała go za człowieka, który pragnie mnie skrzywdzić przy najbliższej sposobności, dlatego oddycham z ulgą, kiedy opuszcza pomieszczenie. Niestety przez ściany słyszę każdy, nawet najcichszy szmer. Choć zatykam uszy, nie mogę uwolnić się od uciążliwych dźwięków. One wwiercają się w mój umysł, sprawiają, że nie potrafię odpocząć.
                – Coś ty sobie wyobrażał, Corliss?! Zgrywasz jakiegoś pieprzonego bohatera, nie rozumiejąc, że przez twoje chore poświęcenie ucierpi wielu niewinnych! – krzyczy kobieta.
                – Robiłem tylko to, co do mnie należało. Za żadne skarby nie zostawiłbym Soleil w tym miejscu. Po prostu musiałem zareagować.
                – Ale obiecałeś mi, nie pamiętasz? Obiecałeś, że… – głos Righli niespodziewanie się urywa. Później do moich uszu dociera tylko huk i ciche łkanie. – Moje dzieci… zostaną same… przez ciebie, ty, ty…!
                – Przepraszam. Nie miałem innego wyjścia.
                – Mogłeś zapytać mnie o zdanie. Wszystko zniszczyłeś. Wszystko. Cholera… zaraz zaczną was szukać. Copper nie odpuści. Już dzisiaj widziałam pełno straży na ulicach. Ratując Sol, popełniłeś samobójstwo, a ja nie mam sił, by utrzymywać cię przy życiu. Nie mam sił…
                Słyszę zawodzenie i płacz. Bez problemu rozpoznaję te dwa znajome dźwięki , które w więzieniu towarzyszyły mi niemal w każdej sekundzie.  Twierdzono tam, że jestem prowodyrką całego cierpienia oraz, gdyby nie moje narodzenie, ziemia byłaby o wiele lepszym miejscem. Nie popełniałabym błędów, nie zadawałabym bólu, a dzięki temu oszczędziłabym zmartwień innym ludziom. Początkowo starałam się ignorować ich słowa, lecz z czasem, gdy szeptano mi je do ucha prawie nieustannie, zrezygnowałam z nadmiernego wysiłku. Uwierzyłam, że moje życie to jedna wielka pomyłka, dlatego teraz, ze względu na cierpienie Righli, pragnę ponownie zapaść się pod ziemię i ostatecznie przestać istnieć. Zasłużyłam na najwyższy wymiar kary. Zasłużyłam na ciągłe tortury, przez co obecnie, gdy nie czuję na własnej skórze bolesnych uderzeń, moje wyrzuty sumienia osiągają apogeum. Mam ochotę wykrzyczeć słowo „przepraszam” tak głośno, by rozerwać swoje struny głosowe. Niestety zanim zdążam cokolwiek powiedzieć, z moich ust wypływają cuchnące wymiociny, pozostałości po wcześniej zjedzonej kanapce wymieszane z krwią. Kiedy próbuję wstać, upadam niefortunnie w kałużę własnych wydzielin. Jestem żałosna. Jestem ofiarą losu. Ze złością uderzam pięściami w podłogę i choć staram się włożyć w tę czynność ogrom siły, ze względu na ogólne wyczerpanie organizmu nawet nie odczuwam bólu, gdy moja ręka zderza się z posadzką.
                Cholera. Trzeba było się zabić, kiedy miałam okazję.
                Po chwili do pokoju wbiegają mężczyzna i Righla. Oboje starają się mnie podnieść i doprowadzić do zardzewiałej wanny stojącej na środku pomieszczenia.
                – Nic się nie stało. Jesteśmy przy tobie, ja i Corliss – szepcze kobieta, jednocześnie z troską poklepując mnie po plecach, podczas gdy ja od dłuższego czasu zwracam poprzedni posiłek.
                Ocieram usta wierzchem dłoni, by definitywnie zaprzeczyć jej słowom.
                – Corliss nie żyje – oznajmiam stanowczo, zupełnie jak poprzednio. – To tylko ktoś bardzo podobny do niego, nie wierz mu! Ten człowiek próbował mnie skrzywdzić! Corliss kiedyś odwiedził mnie w śnie. Byłam wtedy w więzieniu. Powiedział, że jest blisko, ale później się obudziłam i wszystko wróciło do normy. Proszę, Righlo. Zabierz mnie stąd, boję się… - mamroczę. Choć tamta mara wydawała się niesamowicie realna, nie do końca wierzyłam w jej prawdziwość. Mój przyjaciel nigdy nie wystąpiłby w stroju strażnika. Najwyraźniej tylko podświadomie próbowałam doszukać się w pracownikach Coppera odrobiny dobra, kojarząc ich z pewnymi pozytywnymi wspomnieniami.
                – A czy strażnik wiedziałby, że nie potrafisz wytrzymać dnia bez swojego zegarka, nie cierpisz herbaty, twoją ulubioną porą roku jest zima, kochasz samotne spacery i budzisz się zawsze o kilkanaście minut za wcześnie?  –  mówi młodzieniec, patrząc na mnie z rezygnacją i domieszką smutku, jakby mój widok sprawiał mu niewyobrażalny, wręcz namacalny ból. – Nie zostawiłem cię, a wizyta, o której wspominałaś, wydarzyła się na jawie. Mam na imię Corliss, ty jesteś Soleil, pamiętasz? Poznaliśmy się sześć lat temu w klinice leczenia bólu. Głodowałaś i podkradałaś jedzenie pacjentom. Wtedy zaproponowałem ci schronienie. Często się kłóciliśmy, jednak mimo to byliśmy rodziną. Ja, ty i moja siostra, Georgia. Zmarła kilka miesięcy temu. Po jej śmierci postanowiłaś popełnić samobójstwo, jednak zostałaś złapana i zamknięta w więzieniu. Możesz dalej twierdzić, że nie żyję, jednak to nie zmieni faktu, że moje słowa są prawdą. Nawet nie wiesz, jak wiele dla mnie znaczysz, dlatego proszę, uwierz mi. Cokolwiek się stanie, obiecuję, że będę przy tobie, pragnę jedynie mieć pewność, że tego chcesz.
                Poszczególne obrazy powoli wracają do mojego umysłu. Chaotyczne, niepoukładane. Pamiętam wszystko, o czym mówił mężczyzna. Niestety. Pozytywne myśli nie umożliwią mi przetrwania, wręcz przeciwnie, dlatego pragnę, by zniknęły. Pozbywam się ludzkich emocji, tęsknoty, radości. Jestem zimna i obojętna, nieczuła. I nienawidzę Corlissa, ponieważ na nowo próbuje obudzić we mnie człowieka.
                Milczę. Tak naprawdę wcale nie chcę odpowiadać. Oddałabym wszystko, by móc zapomnieć o przeszłości, stać małą, nieistotną cząstką wszechświata, tak drobną, że aż niewidoczną dla ludzkiego oka, egzystującą w teraźniejszości bez konkretnego celu. Byłabym obojętna dla wszystkich i prawdziwie wolna.
                – Zabiorę was do domu – oznajmia Righla, a jej głos przebija się przez ciszę, która wisi między nami niczym pajęczyna.
                – Damy sobie radę – stwierdza Corliss, na co kobieta odpowiada głośnym prychnięciem.
                – Skoro ja znalazłam was w ciągu kilkunastu minut, ludzie Coppera tym bardziej nie będą mieli z tym problemu.
                – Skąd wiedziałaś, gdzie się ukrywamy? – pyta wyraźnie zaciekawiony mężczyzna.
                – Wolf zadzwonił do mnie po całym incydencie. Na szczęście zdążył sprać tamtego strażnika na kwaśne jabłko, dzięki czemu nikt nie próbował wyciągnąć od niego informacji o ruchu oporu w ostatnich godzinach życia. Norman powiedział mi, że chwilowo mieszkacie w La Paz. Pojechałam tam, odszukałam jego samochód, a następnie najwyższą z kamienic.
                Corliss wzdycha ze zrezygnowaniem.
                – Sam wybrałeś takie życie. Teraz musisz ponieść konsekwencje z nim związane – oznajmia Righla bez cienia litości.
                W jej słowach próbuję dojrzeć przerażającą wizję przyszłych wydarzeń. Nieuniknionych, a jednocześnie tak niesamowicie brutalnych.
                Wyruszamy kilkanaście minut później. Zostaję zniesiona na dół przez Corlissa i, choć próbuję się wyrywać, wiem, że nie dam rady pokonać tak długiego odcinka drogi o własnych siłach. Następnie kładę się na tylnych siedzeniach samochodu kobiety i okrywam kocem, który wcześniej pełnił rolę mojego łóżka , przy okazji ocierając nim umorusaną wymiocinami twarz. Mężczyzna natomiast wchodzi do bagażnika, dzięki czemu pozostaje niewidoczny dla strażników patrolujących ulice.
                Righla próbuje zacząć rozmowę, lecz unikam odpowiedzi jak ognia, dlatego cała podróż mija nam w milczeniu. Kiedy docieramy do celu, na widok ogromnego domu, uosobienia radości i szczęścia, oddycham ze swoistego rodzaju ulgą, jednakże nie potrafię w pełni cieszyć się z powrotu. Wiem, że moje problemy nie skończą się wraz ze zmianą miejsca zamieszkania. Jestem tutaj obca, mimo że nigdzie indziej nie czuję się równie swobodnie.
                Nagle zauważam, jak otwierają się drzwi wejściowe. Wybiega przez nie mała, wesoła blondynka.
                – Mama! I Corliss! – woła, jednocześnie przytulając się do obojga.
                – Hej, Siobhan! Dobrze cię widzieć – mówi mężczyzna, odgarniając z czoła dziecka zbłąkany kosmyk włosów.  – Zobacz, kto z nami przyjechał! – dodaje, pomagając mi wysiąść z pojazdu.
                Na mój widok uśmiech szybko znika z twarzy dziewczynki i zostaje zastąpiony przez ukryty strach. Musiałam zmienić się nie do poznania, ponieważ mała wkrótce pyta, kim jestem.
                – Nie żartuj, to przecież Soleil – odpowiada Corliss, czochrając jej czuprynę.
                Siobhan najwyraźniej nie wierzy jego słowom, ponieważ dopiero po dłuższej chwili namysłu nieśmiało podajemy dłoń. Wygląda, jakby zobaczyła ducha. Obrzydliwego i strasznego ducha, który póki co mógł istnieć jedynie w jej wyobraźni.
                Nie odwzajemniam gestu dziecka. Nie chcę, by czuło się jeszcze bardziej niekomfortowo. Mężczyzna oczywiście próbuje obrócić całą sytuację w niewinny dowcip, lecz jego starania idą na marne. Nic już nie jest takie, jak dawniej. I choć potrafimy udawać, odgrywać swoje role, nie zmienimy brutalnej rzeczywistości.
                Zostaję zaprowadzona do środka i położona na wielkim łóżku należącym do Righli.
                – Musimy opatrzyć twoje rany i porządnie cię umyć – oznajmia kobieta, uśmiechając się przy tym troskliwie. – Nie bój się – dodaje, by zaraz potem zniknąć w czeluściach korytarza.
                Po upływie kilku minut wraca z reklamówką pełną lekarstw, wacików i szklanych buteleczek.
                – Obróć się na plecy – komenderuje, jednocześnie siadając na krawędzi posłania.
                Gdy posłusznie wykonuję polecenie, Righla podwija moją bluzkę, nakładając na plecy gęstą maść. Wzdrygam się, czując irracjonalny strach. Choć wiem, że nie stanie mi się nic złego, podświadomie mam ochotę wpaść w furię, zacząć uciekać, niszcząc wszystko, co napotkam na swojej drodze. Zaraz potem milion drobnych igiełek wbija się w moją skórę. Mam wrażenie, że ich ostre końce przenikają głęboko aż do poszczególnych narządów. Krzyczę, napinając mięśnie.
                – Przestań, proszę przestań! – wołam.
                Zemdlonym i otumanionym wzrokiem patrzę na sylwetkę mężczyzny, który wygląda, jakby zaraz chciał zwymiotować. Ledwo utrzymuje się na własnych nogach, wstrząsają nim dreszcze. Zastanawiam się, co było przyczyną nagłego osłabienia Corlissa. Kiedy Righla każe mu wyjść z pomieszczenia, zaczynam rozumieć. Młodzieniec uważa mnie za integralną część siebie. Widząc mój ból, nie jest w stanie uniknąć cierpienia.
                – Do jednej z ran wdało się zakażenie – oznajmia kobieta z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy. – Nie wygląda to najlepiej. Wiem, że nie powinnam ci o tym mówić, jednak wolałam być szczera. Musisz odpocząć – mówi, po czym nakłada kolejną dawkę maści.
                Wyję niczym zwierzę, dopóki nie zaczynam płakać. Z całych sił zaciskam zęby, próbując połykać łzy. Dzisiejszy dzień rozdrapał wszelkie rany i to nie tylko w sensie fizycznym.
                Po jakimś czasie moje plecy, brzuch i kończyny zostają opatrzone. Gdy nie potrafię znieść bólu, zamykam oczy, tracąc przytomność. Corliss wciąż stara się cierpieć razem ze mną, ponieważ teraz klęczy przy łóżku i ściska moją dłoń. Słyszę, jak szepcze słowa pocieszenia. Powoli obraz brutalnego strażnika zaczyna zamazywać się w moim umyśle. Tracę kontakt z rzeczywistością i nie wiem już, czyja twarz znajduje się tuż nad moją.
                Nadchodzi wieczór, kiedy powoli dochodzę do siebie. Kobieta prawdopodobnie podała mi jakieś środki uspokajające, ponieważ nie pamiętam nawet momentu, w którym zagościłam w krainie sennych koszmarów. Przecieram dłońmi ociężałe powieki, badawczo lustrując otoczenie. Nadal znajduję się w pokoju Righli, a moje ciało jest niemal w całości pokryte bandażami i opatrunkami. Nagle zauważam sylwetkę śpiącego Corlissa. Mężczyzna wciąż kurczowo zaciska palce na mojej dłoni, jakby dokuczał mu wyjątkowo nieznośny skurcz mięśni. Postanawiam nie budzić młodzieńca. Nie mam ochoty na rozmowę, a poza tym ból wciąż daje mi się we znaki. Czuję nawet, jak drobne kropelki potu osiadają na moim czole. Zimno. Zbyt zimno. Próbuję mocniej opatulić się grubym kocem w szkocką kratę, niestety przy okazji zakłócając spokój mężczyzny.
                – Już wstałaś – zauważa trafnie z zakłopotaniem na twarzy, mierzwiąc moje włosy.
                – Daj mi wody – proszę zmęczonym głosem, nie mogąc powstrzymać nagłej suchości w gardle.
                Nie muszę czekać zbyt długo. Corliss szybko zrywa się na równe nogi, wybiega z pokoju jak oparzony, a już po kilkunastu sekundach przykłada mi do ust kubek wypełniony krystaliczną cieczą. Niezdarnie pociągam łyk, oblewając przy tym pościel.
                – Masz gorączkę – stwierdza, gdy zaczyna głaskać mnie po czole. – Ale wyjdziesz z tego. Musisz. Obiecuję.