niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział XXIII

"Być człowiekiem, to czuć, kładąc swoją cegłę, że bierze się udział w budowaniu świata."
Antoine de Saint-Exupery


CORLISS
      Następnego dnia nawet nie wstała z łóżka, jakby wieści, które jej przyniosłem, całkowicie zburzyły wszystko, co zdążyła zbudować po wyjściu z więzienia. Próbowałem zacząć normalną, codzienną rozmowę, lecz Soleil wolała udawać, że nie słyszy pojedynczego słowa. Po prostu wlepiła wzrok w bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni. Z trudem zmusiłem ją do włożenia ubrań czy zjedzenia śniadania, czując przygniatające wyrzuty sumienia. Wiedziałem, że nie powinienem zostawiać kobiety w tak fatalnym stanie. Z drugiej strony tylko walka o wolność mogła przynieść efektywną poprawę jej zdrowia psychicznego. Wątpiłem, by przebywanie w ciemnej piwnicy i nieustająca walka o przetrwanie dobrze na nią wpływały. Jednak gdyby grupie buntowników udało się raz na zawsze zniweczyć plany Coppera, strach dobiegłby końca.
Niestety, jej zachowanie nie uległo poprawie mimo upływu kolejnych dni. Wciąż unikała mojego spojrzenia czy rozmów. Po prostu na nowo zamknęła się w sobie. Miałem nadzieję, że po trzech tygodniach, w dniu wyjazdu, coś się zmieni. Na próżno. Koszmary senne i obrazy z przeszłości dręczyły ją jeszcze dotkliwiej. Uparte, nie chciały odejść, choć wielokrotnie zapewniałem kobietę, że są jedynie wytworem jej zmęczonego umysłu. 
Kolejnym problemem, z jakim przyszło mi się zmierzyć, było to, co zaszło między nami tamtej nocy. Doskonale zdawałem sobie sprawę z konsekwencji, w głębi serca ufając, że zdołamy ich uniknąć. Niestety, tak czy inaczej, osiągnąłem szczyt głupoty i nieodpowiedzialności. Powinienem się powstrzymać! Nadchodziła wojna. Jeśli Sol zaszłaby w ciążę, nie miałaby żadnych szans na cieszenie się wolnością. Strażnicy dopadliby ją w mgnieniu oka, zbyt słabą, nieprzygotowaną na kolejne ucieczki. Jednak gdy zrozumiałem, że nie dotknę, nie pocałuję, nie obejmę jej przez najbliższe miesiące, przegrałem z już kiełkującą tęsknotą i pożądaniem.
      Zapinam zamek swojej walizki, kiedy Heather, ostatnio będąca w domu Righli stałym bywalcem, krząta się po korytarzu.
     – Zabrałeś żel pod prysznic? – pyta, stając nade mną jak cień.
     – Tak. W dodatku nie mam pięciu lat, potrafię sam się spakować – upominam ją. – I nie jadę na wakacje, tylko na szkolenie. Ostatecznie i tak będę musiał pożegnać się z rarytasami takimi jak prysznic.
     – Mój Boże, nie chciałabym cię wtedy wąchać. – Śmieje się, lecz szybko poważnieje, jakby uzmysłowiła sobie, że nie powinna żartować z istotnych spraw.
      Jednak nie uważam jej zachowania za wyraz niedojrzałości. Sam również z trudem odnajduję się w tym chaosie. Misja związana z zabiciem Ulyssesa jest po prostu niezmiernie odległa, tak nierealna, że aż nie potrafię w nią uwierzyć.
      – Pożegnałeś się już z Soleil? – Moja przyjaciółka kontynuuje wywiad.
      – Wolałbym tego nie robić – mruczę pod nosem.
      Wiem, że oglądanie kobiety doprowadziłoby mnie do zmiany decyzji. Nie mógłbym znieść myśli, że zostawię ją samą, zdaną na pastwę losu i ewentualną opiekę Heather. Choć idę na wojnę przede wszystkim, by zapewnić jej spokój, poniekąd zachowuję się jak typowy egoista. Opuszczę Sol, kiedy najbardziej będzie potrzebowała mojej pomocy. Jeżeli tylko potrafiłbym znaleźć się w dwóch miejscach na raz, z pewnością towarzyszyłbym jej w każdej sekundzie. Niestety, świat rzadko bywa skory do spełniania ludzkich marzeń. Muszę dokonać wyboru. Ostatecznie pragnienie zemsty, wymierzenia sprawiedliwości i odzyskania straconych chwil dla Soleil przeważa szalę.
       – Nie wybaczyłaby ci, gdybyś ot tak wyjechał.
      – Prawdopodobnie. Jednak jeśli pokusiłbym się o pożegnanie, zatrzymałaby mnie w domu.
      Moja przyjaciółka kiwa głową na znak zrozumienia.
       – W takim razie biegnij do dzieci. Z pewnością za tobą zatęsknią.
       Zgadzam się z nią w stu procentach. Przez ostatnie miesiące bardzo zżyłem się z tymi małymi istotami emanującymi radością, beztroskimi, patrzącymi na świat przez różowe okulary. Niejednokrotnie dziwiłem się, że mimo wszystkich okropności, które je spotkały, potrafiły dostrzec w drugim człowieku ogrom dobra. Poniekąd byłem im wdzięczny za tak cenną lekcję bezinteresownej miłości. Nauczyły mnie również korzystania z każdej sekundy, nieliczenia czasu. W końcu wizja nieuchronnej śmierci nie może nikomu przeszkodzić w ogólnym przeżywaniu szczęścia, prawda?
       Idę w kierunku pokoju dziennego, skąd dobiegają przyciszone głosy dzieci. Żadne z nich jeszcze nie do końca otrząsnęło się ze śmierci matki, osoby mądrej i nieskazitelnej, gotowej przychylić nieba swoim bliskim. Jej strata wypaliła ogromną dziurę w młodzieńczej psychice, na siłę robiąc z malców dorosłych ludzi. Muszą przetrwać, poradzić sobie z pustką, wykonywać czynności polegające na kontrolowaniu własnych emocji.       W przeciwnym wypadku nigdy nie pozbędą się paraliżującego bólu.
        – Zobacz, co ci na rysowałam! – szczebiocze Tela, podchodząc do mnie z dużą, kolorową kartką papieru w ręku. – To nasza rodzina – tłumaczy. – Z prawej jest mama, ty i Sol, później ja, Ruth, Deedee, Siobhan, Golvan, Reilly i Gratiam. Wiem, że nikt z nas nie ma zielonych włosów, ale nie potrafiłam znaleźć innej kredki.
         – To naprawdę bardzo ładne, dziękuję. Pewnie kiedyś zostaniesz sławną artystką, świetnie sobie radzisz – chwalę ją, wierząc w głębi serca, że w przyszłości podobne hobby również pozwoli jej na swego rodzaju ucieczkę od rzeczywistości. Tymczasem podziwiam dziewczynkę za tak codzienne zachowanie w obliczu żałoby. Może mała nawet nie zdaje sobie sprawy, że śmierć wiąże się z całkowitym i wiecznym brakiem danej osoby. Może jeszcze nie rozumie, że mama już nigdy nie przeczyta jej bajki na dobranoc.
        – Teraz będziesz o nas pamiętał – mówi z dumą i podaje mi swoją pracę.
         Wkrótce pozostałe dzieci szykują się do pożegnania. Obdarowują mnie różnorakimi drobnymi upominkami, które jakoś będę musiał upchać do i tak już bardzo przepełnionej torby. Nie wiem, czy wrócę, dlatego chcę zabrać ze sobą cząstkę domu. Nie mogę zapomnieć, dokąd należę. Na końcu szeregu stoi Deedee, którą poniekąd traktuję jak własną córkę. Dziewczynka obejmuje moje ciało drobnymi rączkami i uśmiecha się smutno.
        – Na jak długo wyjeżdżasz? – pyta.
       – Nie mam pojęcia. Ale liczę, że nie potrwa to długo.
       – Będziesz bezpieczny?
      Choć chciałbym, nie mogę jej okłamać. Mała jest bardzo inteligentna, bez trudu wyczułaby fałsz w moim głosie. Z drugiej strony boję się, że informacja, jaką ją obarczę, całkowicie zburzy wewnętrzny spokój dziecka.
       – Nie. Nikt już nie będzie– szepczę, gryząc się w język o wiele za późno.
       Na szczęście pozostałe osoby zgromadzone w pomieszczeniu nie mogą słyszeć moich słów ze względu na ogólny jazgot. Jedynie Deedee stała się ich ofiarą. Teraz patrzy na mnie z przerażeniem, stojąc bez ruchu niczym słup soli. To dla niej zbyt wiele. Powinienem się powstrzymać przed wypowiedzeniem ostatniego zdania. Choć wojna tak czy inaczej wpłynie na jej życie, może z pomocą przyjaciół nie odczuje walk aż tak dotkliwie. Jednak teraz, kiedy zasiałem w umyśle dziewczynki ziarno niepewności, tamta zacznie dopatrywać się niebezpieczeństwa w każdym szczególe.
         – Co to znaczy? – pyta ze strachem.
        –Że Copper jest wściekły, a za jakiś czas zdenerwuje się jeszcze bardziej.
        – Ale dlaczego chcesz się w to mieszać?
       – Ponieważ tylko takie działanie pozwoli na zbudowanie lepszej przyszłości.
       – Tak ci się wydaje – dodaje, zupełnie zrezygnowana. – Skąd pewność, że wygracie? A jeśli nie, to co wtedy? Pomyśl o Soleil. Nie da sobie rady bez ciebie.
        Deedee użyła właśnie jednego z silniejszych argumentów. Mimowolnie widzę przed oczyma minę kobiety, kiedy dowiaduje się o moim zniknięciu. Najprawdopodobniej wpadnie w szał, może nawet mnie znienawidzi. Jeśli przeżyję, nie będę miał do kogo wracać. Powinienem przynajmniej się pożegnać, wytłumaczyć jej wszystko na spokojnie. Powiedzieć, że, choć zachowuję się jak typowy egoista, wciąż mi na niej zależy.
       Czasem odwaga bywa zabójcza.
       – Zastanów się, czy na pewno tego chcesz.
        – Już podjąłem decyzję. Nie potrafię dłużej siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak rozpętuje się piekło. Pragnę mieć jakikolwiek wpływ na nadchodzące wydarzenia.
       – W takim razie uważaj na siebie. I obiecaj, że wrócisz – mówi, znów mnie przytulając.
       Głaszczę ją po głowie w opiekuńczym geście, jednocześnie wierutnie kłamiąc.
      – Obiecuję.
        Deedee wyrosła już z nierealnych bajek, lecz mimo to ufam, że uwierzyła mojej przysiędze. Sprawia wrażenie dorosłej osoby, choć wciąż wygląda bardzo niepozornie. Nawet nie zdążyłem zauważyć, kiedy zaszła w niej tak diametralna zmiana. Jej słowa przywodzą mi na myśl wywody pewnego starego mędrca, który dzięki swojemu doświadczeniu życiowemu bezbłędnie przewiduje przyszłość.
Wychodzę z pomieszczenia, by następnie z ciężkim sercem skierować się do piwnicy. Czeka mnie najtrudniejsze z dotychczasowych pożegnań, dlatego nieustannie waham się między podjęciem wyzwania a kapitulacją. Kiedy wreszcie staję przed wejściem do pomieszczenia, słyszę cichy szmer. Muszę nadstawić ucha, by zdać sobie sprawę, że Sol płacze. Najprawdopodobniej próbuje stłumić szloch, przyciskając do twarzy poduszkę. Nie mogę tego zrobić. Nie mogę pogłębić jej rozpaczy. Ostatecznie rezygnuję. Wracam do Heather starającej się wcisnąć do mojej torby kilka kanapek.
        – Nie chcę, żebyś zgłodniał – mówi, widząc, że patrzę na nią karcąco.
       – Nie przejmuj się mną. Zadbaj raczej o siebie i maluchy. Proszę, miej też na względzie Soleil.
        – O to nie musisz się martwić – dodaje z uśmiechem. – Chyba powinieneś już iść – oznajmia po chwili, wskazując głową w kierunku samochodu stojącego przed domem.
       – Dziękuję za wszystko. Nie dałbym sobie rady bez twojej pomocy.
        Kobieta przytula mnie na pożegnanie.
        Następnie podnoszę walizkę i znikam za drzwiami. Ciepłe powietrze owiewa moją twarz. Choć zdążyłem przyzwyczaić się do podobnego klimatu, muszę przyznać, że wysoka temperatura chwilami bywa męcząca.
        Gdy docieram do pojazdu, wita mnie nieznajomy mężczyzna. Ma długą brodę, ciemną karnację i czarne włosy.
       – Dzień dobry, panie Devon. Nazywam się Teodros Bauge. Jak pewnie się pan domyśla, zawiozę pana do siedziby Szkarłatnej Gwardii. W naszej bazie panują surowe zasady, dzięki którym zachowujemy anonimowość. Złamanie choć jednej grozi wyrzuceniem z organizacji. Chyba nie muszę opowiadać o konsekwencjach zdrady, prawda?
       – Prawda – odpowiadam natychmiastowo, próbując ignorować jego podejrzliwe spojrzenie.
       – Dobrze. Z racji obecności nadajników w telefonach komórkowych za chwilę przeszukam pańską torbę. To standardowa procedura, proszę się nie opierać.
      – W porządku – mówię, nie mogąc przyzwyczaić się do urzędowego tonu Teodrosa.
       Jego przemowa przywodzi mi na myśl informacje przekazywane przez automatyczną sekretarkę. Choć opowiada o dość istotnych sprawach, z trudem powstrzymuję się przed przeciągłym ziewnięciem.
– Oczywiście nie będzie pan zupełnie odcięty od kontaktu z bliskimi. Nasi technicy wynaleźli urządzenie służące do komunikacji, którego podwładni Coppera nie zdołają wytropić. Jednak prosimy o rozsądne korzystanie z niego. By przygotować pana do przetrwania w ekstremalnych warunkach, pożegna się pan z wygodami takimi jak osobny pokój czy codzienny prysznic. Pobudka każdego ranka zaplanowana jest na godzinę piątą trzydzieści. Następnie rozpoczną się treningi fizyczne i ćwiczenia psychiczne przerywane posiłkami. O reszcie obowiązków dowie się pan na miejscu. Teraz proszę o podanie mi pańskiej walizki.
        Oddycham z ulgą, kiedy mężczyzna kończy wykład, a jednocześnie przekazuję mu własną torbę. Patrzę, jak Bauge z nieprzeciętną uwagą rozpina suwak i przegrzebuje moje rzeczy w poszukiwaniu komórki, którą, rzecz jasna, zostawiłem w domu. Kończąc, nawet nie stara się doprowadzić obecnie niepoukładanych ubrań do pierwotnego stanu.
       – Ze względu na pańską pozycję społeczną, otrzymałem rozkaz, by na czas podróży zamknąć pana w bagażniku. Proszę więc o wyjście z pojazdu i skierowanie się do odpowiedniego miejsca.
       -To raczej nie będzie potrzebne. Wielokrotnie prowadziłem samochód i oprócz kilku komplikacji nie zostałem rozpoznany.
       - Rozkaz to rozkaz, panie Devon. A takowych należy słuchać – oznajmia surowo, nawet nie obdarowując mnie pojedynczym spojrzeniem.
        Szczerze mówiąc, nie mam zamiaru kontynuować sprzeczki i tworzyć niepotrzebnych problemów, dlatego, bez dłuższej dyskusji, wychodzę z auta, wrzucam na tylne siedzenie swoją torbę, a następnie chowam się w przestrzeni bagażnika. Kiedy czuję, jak moje ciało zaczyna niekontrolowanie drżeć, wiem, że Teodros uruchomił silnik. W głębi serca liczę, że jest dobrym kierowcą i przestrzega przepisów ruchu drogowego. W miarę jak bezwiednie poddaję się wszelkim zakrętom, z ulgą stwierdzam, że prowadzi całkiem nieźle. W czasie podróży próbuję nie myśleć o Soleil. Stchórzyłem. Wolałem znajdywać kolejne wymówki, by tylko uniknąć spojrzenia w jej oczy. Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym wyjeździe. Może bałem się, że, jeśli spędzę z kobietą zbyt wiele czasu, nie będę chciał bez niej żyć. Przegram z tęsknotą i zostanę w domu, nie mając większego wpływu na dalsze losy świata. Żałośnie pragnę zabawić się w bohatera. Zupełnie jakby opinia buntownika numer jeden mogła zapewnić mi wieczne szczęście. Nagle zaczynam żałować swojego wyboru. Tak naprawdę nie posiadam nadludzkiej siły. Jedna dodatkowa para rąk do pomocy niczego nie zmieni. Gdybym zrezygnował, wróciłbym do mieszkania Righli, przeprosił Sol za własną niedojrzałość i odnalazł wewnętrzny spokój mimo wojny szalejącej na ulicach. Kto wie, może oboje zostalibyśmy złapani, lecz przynajmniej byłbym w stanie wykorzystać resztki energii na ratunek dla mojej ukochanej. Obecnie pozostała mi tylko cicha modlitwa.
Coraz głębiej zapadam się w nienawiści do samego siebie. Ostatnie wydarzenia, a szczególnie zabawa w strażnika, sprawiły, że stałem się kimś innym. Poznałem strach od środka, a instynkt przetrwania pokazał ostre kły, sprawiając, że skupiłem swoje myśli wyłącznie na własnej osobie. Nie jestem już zdolny do tak ogromnego poświęcenia.
W końcu docieramy na miejsce. Teodros otwiera bagażnik, a ja zostaję oślepiony przez jasne światło słońca. Wychodzę, rozprostowując obolałe kości. Po chwili mężczyzna podaje mi walizkę i, nie obdarzając mnie pojedynczym spojrzeniem, idzie przed siebie.
Zaprowadzę pana do dormitorium, gdzie będzie pan miał czas na rozpakowanie się – mówi, przechodząc przez próg niewielkiej, wyglądającej bardzo niepozornie, chatki.
W środku witają nas odpadający tynk oraz zakurzone firanki zdobiące powybijane okna. Oczywiście to tylko „ładne” opakowanie dla niezwykle rozbudowanej kryjówki. Bauge szybko omija labirynt połamanych mebli. Kiedy przesuwa jedną z szaf, odsłania dość szeroki otwór dodatkowo zasłonięty drewnianą płytą – wejście do zakazanej siedziby rebeliantów. Choć byłem tu już dwa tygodnie temu, dopiero teraz czuję tajemniczą atmosferę budynku. Wcześniej zbytnio zirytowałem się nieustanną gadaniną rzekomego strażnika, który zresztą dostał burę od przywódców za przyprowadzanie do bazy nieznajomego. Podobno chłopak nie miał jeszcze odpowiednich kwalifikacji, jednak, gdy ktoś wyższy rangą zobaczył moją twarz, całe zdenerwowanie ustąpiło miejsca dumie.
Już stąpając po wąskich stopniach schodów, słyszę donośne głosy buntowników. Zapewne kierują się do stołówki na obiad. Gdy idziemy labiryntem ciemnych korytarzy, mijamy poszczególne osoby uważnie lustrujące moją twarz. Przez ich obecność czuję się nieswojo, dlatego oddycham z ulgą, docierając do sypialni.
Pomieszczenie nie wygląda zbyt przyjaźnie. W powietrzu unosi się zapach stęchlizny i potu, a ściany pokryte grubą warstwą pleśni są wręcz przytłaczające. Na środku i w każdym kącie umieszczono bardzo blisko siebie dwupiętrowe prycze. Teodros zatrzymuje się nagle, wskazując jedną z nich.
To twoje łóżko. Za godzinę bądź gotowy na trening – mówi, nagle zwracając się do mnie na „ty”.
Najwyraźniej znajoma baza dodaje mu pewności siebie. Będąc na swoim terytorium, zaczyna dowolnie rozkazywać.
Mógłbym do kogoś zadzwonić? – pytam w ostatnim momencie, zanim mężczyzna wychodzi z pokoju.
A co, już stęskniłeś się za domem? Biedaczyna. Nie wiem, jak wytrzymasz te następne miesiące – kpi.
Po prostu nie zdążyłem pożegnać się z jedną osobą – nalegam, mimo zdenerwowania aroganckim zachowaniem Bauge’a.
Staram się zacisnąć pięści i powstrzymać złość, kiedy tamten odchodzi z głośnym śmiechem. Już teraz przeczuwam, że kolejne tygodnie będą dla mnie prawdziwą szkołą życia oraz nauką uciszania swojej wybuchowej natury. Ze zrezygnowaniem siadam na brudnym materacu, załamując ręce. Wyrzuty sumienia znów dają mi się we znaki, więc, by za wszelką cenę je zagłuszyć, ruszam na poszukiwanie łazienki. Bardzo szybko znajduję szeroką salę z szeregiem pryszniców i dwoma osobnymi pomieszczeniami pełniącymi funkcję ubikacji. Bez wahania zdejmuję ubranie, zważając na fakt, że pozostali członkowie stowarzyszenia w chwili obecnej przebywają w jadalni, i poddaję się gorącym strumieniom wody. Choć krystaliczna ciecz dotkliwie parzy moją skórę, nie uciekam. W końcu tylko cierpienie fizyczne może na krótką chwilę zniszczyć poczucie winy.
Zapewne gdyby nie głośny jazgot dobiegający z pokoju obok, jeszcze długo trwałbym w identycznej pozycji. Muszę jednak stawić czoła wyzwaniu. Nie przyjechałem tutaj, by użalać się nad sobą, lecz walczyć, dlatego posłusznie doprowadzam się do porządku i wracam do dormitorium.
O! Nowa twarzyczka!– krzyczy niespodziewanie pewna nieznajoma kobieta.
Nie do końca nowa – odzywa się ktoś z końca sali. – To Corliss Devon.
O mój drogi Boże! – woła tamta, nagle rzucając mi się na szyję. – Gdybym była nastolatką, wytapetowałabym sobie pokój twoimi zdjęciami! A bez włosów na głowie wyglądasz jeszcze bardziej buntowniczo!
Calia! – syczy czarnoskóry mężczyzna, próbując opamiętać moją nachalną adoratorkę. – Odsuń się, bo go wystraszysz.
No przepraszam serdecznie! Poniosło mnie odrobinkę. Poza tym nie powinieneś się mnie bać, Corl. Rzadko gryzę.
- Mam nadzieję – mówię, uważnie przyglądając się członkini ruchu oporu.
Ciemne, kręcone włosy łagodnie opadają na jej twarz, podkreślając głęboką czerń oczu. Kobieta jest niesamowicie niska, przez co, kiedy ją obserwuję, muszę nieustannie patrzeć w dół.
Miło cię poznać – oznajmia człowiek, który poniekąd uratował mnie od dziwnego zachowania Calii. – Mam na imię Gilbert.
Corliss. – Podaje mu rękę.
Co sądzisz o naszej bazie? – pyta, siadając na łóżku i obejmując ramieniem kobietę.
Wcześniej nawet nie przyszło mi do głowy, że mogą być parą lub przynajmniej dobrymi przyjaciółmi.
Jest świetnie usytuowana – stwierdzam zgodnie z prawdą, jednocześnie ukrywając swoje największe obawy.
Martwię się, że już nigdy nie wrócę do domu, że misja jedynie pogorszy i tak fatalną sytuację. Nie chcę ginąć w tych obskurnych murach jako przegrany. W chwili śmierci pragnę być z tymi, których kocham. I w głębi serca liczę, że zasłużę na ten przywilej.
– Z czasem do niej przywykniesz – mówi mężczyzna, jakby czytał mi w myślach. – Członkowie Gwardii to jedna wielka rodzina. Wspólnie płaczemy, śmiejemy się, jemy, śpimy i, rzecz jasna, umieramy – próbuje zażartować, lecz póki co czuję się wyłącznie zniesmaczony jego czarnym humorem. – Przepraszam – poważnieje, widząc moją skwaszoną minę. – Widać nie tylko umysł Calii jest dziwnie nieporadny.
Nic nie szkodzi – dodaję, starając się wybrnąć obronną ręką z tej niezręcznej sytuacji. – Ostatecznie i tak masz rację.
­ - Niestety. Czasem odnoszę wrażenie, że Copper to rozjuszony byk, a my pełnimy funkcję torradorów trzymających czerwoną płachtę – stwierdza, na co kobieta wybucha głośnym chichotem, podczas gdy ja powoli zaczynam myśleć, że jestem jedyną normalną osobą w tym towarzystwie.
Mimowolnie uciekam myślami do domu. Ciekawe, czy dzieciaki już zjadły obiad. Chyba czują się na tyle dobrze, by wrócić do codziennych zabaw. Oby Heather dobrze poradziła sobie z nowymi obowiązkami. Gdyby nie jej pomoc, z pewnością nie wytrzymałbym ciągłej presji...
Chaos powstały w mojej głowie zostaje przerwany przez donośny męski głos dobiegający z rozwieszonych na ścianie kolumn: „Najbliższy trening rozpocznie się za pięć minut”. Prawie wszystkie osoby zgromadzone w pomieszczeniu reagują na komunikat jak zahipnotyzowane. Odruchowo wstają z miejsc i kierują się ku wyjściu. Początkowo wydaje mi się, że powinienem zrobić to samo, lecz ostatecznie czekam na dalsze instrukcje.
- Rusz tyłek, Corliss. Nikt nie będzie na ciebie czekał przez wieki. Kto ostatni, ten przegrywa! - mówi Calia i, łapiąc moją rękę, zmusza mnie do wstania.
Oboje biegniemy przez labirynt korytarzy, mijając różnorakie sale. Kiedy wreszcie docieramy do celu, nie potrafię złapać oddechu. Kobieta również się zmęczyła, opiera dłonie o uda i ciężko dyszy. Dopiero po odzyskaniu sił idziemy do drzwi. Zanim jednak przekraczamy próg sali, zostaję zaczepiony przez pewnego rosłego mężczyznę, który wręcza mi strój do ćwiczeń. Czarny t-shirt, kurtka w tym samym kolorze z czerwonymi obszyciami oraz ciemne spodnie. Po otrzymaniu ubrań wreszcie udaje mi się dostać do środka.
Sala treningowa robi piorunujące wrażenie. Na białych ścianach i suficie rozwieszono podłużne, połyskujące lampy, natomiast na całej jej długości ustawiono różnorakie urządzenia zwiększające siłę mięśni oraz maty w kolorze słomy, a w kącie pomieszczenia – prostokątne szatnie. Wybieram jedną z nich, by móc w spokoju włożyć na siebie nowy kostium. Gdy kończę, pozostali członkowie Gwardii stoją już obok siebie w zwartym szeregu. Dołączam do nich najszybciej, jak tylko potrafię, aby mojego spóźnienia nie zauważył żaden z przywódców. Układam ręce wzdłuż ciała i idę kilka kroków do tyłu, chcąc znaleźć się na równi z osobą po prawej oraz lewej stronie. Ostatecznie i tak dostaję burę od łysego trenera, który oskarża mnie o brak wyprostowanej postawy.
- Witamy na popołudniowych ćwiczeniach. Dzisiaj skupimy się przede wszystkim na pracy nóg. Cormack, Ulrich, Novak, Dormiss i Doubtack pójdą z Teodrosem – oznajmia, a ja w głębi duszy cieszę się, że ominie mnie kolejne spotkanie z tym gburem. - Kreed, Devon, Casheer, Stanley i Voltan z Arvidem – mówi, wskazując na jasnowłosego, wysokiego mężczyznę.
Słysząc własne nazwisko, czuję nieuzasadnioną dumę. Bycie członkiem tej społeczności łechce moje ego. Niestety wiem, że puste słowa jeszcze nic nie znaczą. Nie mam pojęcia, jak się zachowam, gdy wojna obejmie zasięgiem resztę świata. Może zupełnie stracę odwagę, może ucieknę od przykrych konsekwencji, całkowicie poddając się instynktowi przetrwania, a marzenia o waleczności i bohaterstwie odejdą w niepamięć.
Zajęcia rozpoczynają się zaraz po rozdzieleniu pozostałych osób do grup. Po długiej rozgrzewce Arvid instruuje nas, jak powinniśmy wykonać poszczególne uderzenia i obezwładnić przeciwnika, jednocześnie nie mając szczególnie silnych rąk. Początkowo pozostali członkowie drużyny blondyna radzą sobie znacznie lepiej ode mnie. Z pewnością podobne ćwiczenia wykonywali już wielokrotnie, dlatego ja popełniam znacznie więcej błędów niż oni. Dopiero pod koniec treningu powoli wychodzę na prowadzenie, udaje mi się nawet zadać kilka silnych ciosów. Żelowy manekin imitujący człowieka gwałtownie odchyla się do tyłu. Zadowolony, opieram się plecami o ścianę, by wyrównać oddech i zyskać nieco energii.
- Dobra robota – mówi mój mentor, klepiąc mnie po ramieniu. - Jeszcze dużo pracy przed tobą, ale jak na pierwszy raz było całkiem nieźle. A teraz wszyscy marsz pod prysznic, bo cuchniecie na kilometr. Korzystajcie, póki możecie!
- Cóż za pocieszenie – szepcze Calia w drodze do łazienki.
Jest w tej samej grupie, co ja (o ironio!), choć obecnie przygniatające zmęczenie sprawia, że nie mam ochoty jej dogryzać. Kobieta dzierży w dłoniach niewielką kosmetyczkę i pidżamę. Rzecz jasna, w siedzibie Gwardii zabrakło miejsca na oddzielenie toalet damskich od męskich, dlatego zostaliśmy skazani na swoją nieustającą obecność. Całe szczęście szybko dołącza do nas Gilbert, który nieco rozładowuje napiętą atmosferę.
- I jak? Żyjecie?
           - Ledwo. Ale żałuj, że nie widziałeś Corla w akcji! Te drapieżne ruchy... niczym pantera!
           Odruchowo wybucham śmiechem, słysząc wypowiedź Calii. Zastanawiam się, jakim cudem mężczyzna z nią wytrzymuje, jednocześnie pozostając przy zdrowych zmysłach.
           - Uważaj, co mówisz, bo jeszcze będę zazdrosny – oznajmia żartobliwie, zupełnie jakby nie zauważył jej absurdalnego zachowania.
- Przecież wiesz, że nie zostawiłabym cię nawet dla samego Adonisa, skarbie. - Całuje go w policzek.
Widząc miłość tych dwojga, mimowolnie przypominam sobie o Soleil. Choć staram się to ignorować, myśli o ukochanej nieustannie zaprzątają mi głowę. Sprawiają, że nie potrafię skupić się na czymkolwiek innym. Nawet czas, jaki spędzam na wzięciu prysznica, zjedzeniu kolacji czy zasypianiu nie zmniejsza ich intensywności. Nie mogę się od nich uwolnić również w ciągu nocy. Śniąc, widzę, że została złapana przez strażników. Dwaj masywni mężczyźni knebluję jej ręce oraz nogi. Nagle jeden bierze pustą butelkę po whiskey wcześniej stojącą na stole i uderza nią w głowę kobiety. Patrzę, jak odłamki szkła topią się w jej jeszcze długich włosach.
- Corliss! - krzyczy z przerażeniem.
Najprawdopodobniej przeczuwa, że to dopiero początek tortur. Pragnę wyciągnąć rękę w jej kierunku, lecz moje starania kończą się fiaskiem. Jestem poniekąd unieruchomiony, sparaliżowany. Zauważam także, że obaj podwładni Coppera są pijani w trupa. Niespodziewanie wpadają na kolejny, jeszcze bardziej chory pomysł. Nie mija chwila, a dzierżą w dłoniach czerwone cegły. Obaj śmieją się niczym opasłe świnie, kiedy Sol próbuje błagać ich o litość. Na daremno. Nadchodzi pierwszy cios. Słyszę tylko głośny pisk i przerywany płacz. Kobieta dusi się krwią wypływającą z jej własnych ust, nieustannie wołając moje imię.
- Ratuj mnie! - wrzeszczy, nachalnie wdychając powietrze.
Po chwili także oczy ukochanej zachodzą szkarłatną substancją. Robię wszystko, co w mojej mocy, by tylko ją uwolnić, jednak wciąż stoję w miejscu, nie umiem nawet uciekać. Budzę się, gdy zamiast czaszki Soleil zostaje krwawa miazga.
Dotykam dłońmi twarzy, chcąc upewnić się, że powróciłem do rzeczywistości. Muskając swoje policzki, zauważam, że są pokryte zaschniętymi łzami. I wiem już, że brutalny sen skutecznie odpędził zmęczenie. Nie wytrzymam tutaj ani chwili, jeśli wcześniej nie skontaktuję się z kobietą. Wstaję na równe nogi i, nie zważając na późną porę, pędzę korytarzami w poszukiwaniu telefonu. Do celu docieram po kilku minutach bezsensownego błądzenia. Drżącymi dłońmi wybieram numer domowy Righlii i czekam, aż ktokolwiek się odezwie.
- Pomocy! - Słyszę znajomy, kobiecy głos.
- Co się dzieje, skarbie? - pytam troskliwie, przerażony jej gwałtownym odzewem.
Choć przypuszczam, że zwykle nie radzi sobie z kolejnym atakiem strachu, tak czy inaczej zaczynam się martwić.
- Będą tu lada chwila. Czuję to. Boję się. Nie mam siły się bronić...
- Spokojnie. To tylko twoja wyobraźnia, kochanie. Zapal światło, weź kilka głębokich wdechów i porozmawiaj ze mną – szepczę.
Wyrzuty sumienia uderzają w samo sedno z nieprawdopodobną siłą. Oddałbym wszystko, by móc znaleźć się obok kobiety, pocieszyć ją, pocałować czy przytulić. Wtedy zniknęłoby całe przerażenie, podczas gdy skazałem się na samotność. Nawet nie przypuszczałem, że przez kilka lat zdążyłem uzależnić się od mojej ukochanej, jakby jej obecność była tlenem niezbędnym do oddychania.
Wlepiam otępiały wzrok w ledwo żarzącą się żarówkę oświetlającą pomieszczenie, jednocześnie czekając na kolejne słowa Sol.
- Dlaczego uciekłeś bez pożegnania? - pyta, lecz w jej głosie nie wyczuwam złości, raczej rozczarowanie.
- Stchórzyłem – przyznaję szczerze.
- Nigdy ci tego nie wybaczę – mówi.
Słowa kobiety są ostre niczym miecz, brutalnie wbijają się w moje gardło i serce, uniemożliwiając dalszą rozmowę. Próbuję wydusić z siebie jedno zdanie przeprosin, na próżno. Nienawidzę własnej bezradności i braku odwagi. Mam ochotę rozerwać swój umysł na strzępy, by nie odczuwać już tak potężnego cierpienia.
Kiedy wreszcie częściowo dochodzę do siebie, coś szczególnie przykuwa moją uwagę. Jeszcze chwilę przedtem słyszałem cichy oddech ukochanej. Teraz w słuchawce dudni jedynie ogłupiająca cisza.
- Sol, skarbie? - zagajam, lecz nikt nie odpowiada.
- Gdybyś naprawdę ją kochał, pozwoliłbyś jej odpocząć – mruczy Teodros, trzymając w dłoni odłączony kabel telefonu i śmiejąc się kpiąco.

***
Wiem, że rozdział jest dziwny. Nie przepadam za pisaniem z perspektywy Corlissa, a z notki nie jestem ani trochę zadowolona. Poza tym chciałabym życzyć studentom udanego ostatniego miesiąca wakacji, a uczniom - radosnego powrotu do szkoły (choć wątpię, że to w ogóle możliwe).

piątek, 22 sierpnia 2014

Rozdział XXII

"[...] idź wyprostowany wśród tych co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch, ocalałeś nie po to aby żyć [...] Bądź wierny. Idź."
Zbigniew Herbert


SOLEIL
                - Posłuchajcie! Mam wam coś ważnego do przekazania! - mówi służbista, gdy wreszcie udaje mu się dostać do wnętrza pomieszczenia. 
               Jeszcze mocniej przylegam do ciała Corlissa. Strach powoli zamyka mi usta. Dławię się nim, nachalnie próbując połykać powietrze. Nie chcę wracać do więzienia, epicentrum moich nocnych koszmarów. Od początku wiedziałam, że plan przyjaciela był jedynie głupim aktem desperacji. Jednak, wbrew pozorom, przez ułamek sekundy wierzyłam, że mogę być wolna. Trzymałam się każdego płomienia nadziei jak tonący brzytwy. Ostatecznie i tak utonęłam.
                Nagle łapska strażnika chwytają mnie za ramiona, nie potrafię wykonać żadnego ruchu. Niczym woskowa rzeźba trwam w niezmiennej pozycji. Nie uciekam, nie protestuję, po prostu wolno godzę się z myślą o własnej przegranej. Nieznajomy krzyczy do mnie pewne słowa, lecz nie skupiam się na nich, tracąc świadomość. Później nachalnie trzęsie moimi barkami, jakby chciał, bym poświęciła mu odrobinę uwagi. Na szczęście szybko zauważa, że jeszcze nie odzyskałam kontaktu z rzeczywistością, dlatego puszcza mnie i przenosi wzrok na mojego towarzysza. 
                – Opuście budynek i idźcie do schronu, a nic złego wam się nie stanie! – woła, próbując zaskarbić sobie łaskawość nieufnego Corlissa.
                – Nie powinnyśmy ci wierzyć. Niby skąd możemy wiedzieć, że za drzwiami nie czeka banda strażników, którzy aż zacierają ręce, by nas aresztować?
                – Ponieważ chcę wysadzić tę bandę strażników w powietrze – odpowiada coraz bardziej zniecierpliwiony mężczyzna.
                Nie mam pojęcia dlaczego, jednak coś sprawia, że uznaję jego słowa za prawdziwe. Świdrujące i zagubione spojrzenie nieznajomego nie pasuje do wizerunku twardego strażnika. Ten człowiek najprawdopodobniej nie potrafiłby podnieść na mnie ręki.
                – Rozumiem, chcesz chronić siebie i dziewczynę, jednak wszystko, co robię jest dobre – mruczy pod nosem, uważnie lustrując nasze twarze.
                Nagle unosi wysoko głowę i sięga do kieszeni. Wygląda, jakby właśnie wpadł na pewien genialny pomysł. Po chwili widzę, że bazgrze coś niezdarnie na krwistoczerwonej karteczce, którą następnie podaje mojemu przyjacielowi.
                – Jeśli wciąż nie zdołałem cię przekonać, przyjdź do naszej siedziby dzisiaj o ósmej wieczorem, Corliss. Adres znajdziesz na odwrocie ulotki.
                – Skąd znasz moje imię? – pyta mężczyzna z niedowierzaniem, lecz mimo wątpliwości przyjmuje kawałek papieru i ogląda go z uwagą.
                Kątem oka dostrzegam czarne pismo pokrywające szkarłatną powierzchnię: „Walczymy do ostatniej kropli krwi i jeszcze dłużej”. Uśmiecham się pod nosem z nadzieją, że ktoś stoi po mojej stronie, gotowy cierpieć za wyznawane wartości. A jednak wbrew pozorom świat nie jest pełen samych zwyrodnialców.
                – Stałeś się legendą. Twoja twarz widnieje na wszystkich billboardach na całym kontynencie. Copper uznaje cię za wroga publicznego numer jeden. To cud, że jeszcze nie siedzisz w więzieniu…
                – I dalej uważasz pójście do schronu za znakomity pomysł? – mówi Corliss, nieustannie gotowy do ataku.
                Najwyraźniej jego zaufanie do ludzi rozpłynęło się w powietrzu wraz z moim zniknięciem. Dawniej z pewnością oddałby nieznajomemu ostatnią kromkę chleba, obecnie każdej napotkanej osobie strzeliłby w głowę. Przez to walczę z nawracającymi wyrzutami sumienia. Gdybym nie postawiła tak drastycznych kroków, on pozostałby tym samym, pozytywnie nastawionym do życia człowiekiem. Jednak nie powinnam płakać nad rozlanym mlekiem. Oboje i tak jesteśmy już tylko skrawkami ludzi, cieniami ubranymi w skórę bez szans na lepsze jutro.
                „Strażnik”, nieco zmieszany, nieśmiało kiwa głową, nadal próbując przekonać nas do swoich racji. Szczerze mówiąc, o stokroć wolałabym skończyć jako ranna w wyniku eksplozji bomby niż uwięziona pod ciągłą kontrolą podwładnych Ulyssesa. Ale to nie do mnie należy decyzja. Corliss postanawia nie czekać ani chwili dłużej. Idzie w stronę wyjścia prowadzony przez nieznajomego. Choć protestuję, on używa bardzo sensownych argumentów, dzięki którym ostatecznie ruszam w dalszą drogę.
                – Za kilkanaście minut ludzie Coppera mają zbiórkę przed wejściem do tego budynku. Wystarczy, że zachowamy spokój, a dotrzemy do celu niezauważeni. Grunt to nie wzbudzać zainteresowania przechodniów – powtarza, gdy przechodzimy przez duże drzwi.
                – Święta prawda! – stwierdza nieznajomy, bez zbędnych ceregieli i obaw wychodząc na pogrążoną w chaosie ulicę.
                Niestety, ta sztuka przychodzi mi z dużo większym trudem. Chwieję się na chudych nogach, za wszelką cenę próbując utrzymać wcześniej utraconą równowagę. Niezdarnie wpadam na mojego przyjaciela, jednocześnie prosząc go o pomoc. W jednej sekundzie widzę ogromne zbiorowisko osób. Panikuję. Zaczynam wierzyć, że oczy wszystkich są wlepione we mnie, że zaraz ktoś krzyknie: „to zdrajczyni!” i zakończy tę, z góry skazaną na porażkę, walkę o wolność.
                –Bez nerwów, spójrzcie tylko na tamte plakaty. W rzeczywistości wyglądacie zupełnie inaczej. Ja potrzebowałem dłuższego czasu, by zdać sobie sprawę, z jak ważnymi osobistościami rozmawiam – mówi mężczyzna, używając konspiracyjnego szeptu.
                Wbrew jego zapewnieniom, kiedy dostrzegam billboard z moim wizerunkiem na pierwszym planie, histeryzuję jeszcze bardziej. Podbiegam do Corlissa i przylegam do niego ciałem, zamykając oczy. Wiem, że już nigdy nie będę w stanie podjąć walki z własnym strachem. Zawsze ucieknę, skapituluję jak ostatni tchórz, zbyt słaba do wykonania jednego kroku naprzód.
                – Jeszcze kilka metrów, dasz radę – oznajmia mój przyjaciel, choć tak naprawdę nie ma bladego pojęcia, dokąd zmierzamy.
                Mimo to każe mi iść. Z jego pomocą zyskuję nową dawkę energii, dzięki której docieram aż do schronu.
                Pomieszczenie nie wygląda zbyt wdzięcznie. Z pewnością od czasów ostatniej wojny pozostawało puste. Szare ściany, odpadający tynk, smród zgnilizny, potu zdenerwowanych ludzi siedzących na prowizorycznych ławkach. Większość z nich przypomina bezdomnych. Zresztą ściągnięcie tutaj nieco bogatszych obywateli groziłoby niepowodzeniem całej akcji. Biedacy raczej nie kłopoczą się usługiwaniem władzy, tylko wypełniają suche rozkazy. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że któryś z nich rozpozna mnie i Corlissa. Skuszony sutą nagrodą, postanowi zabawić się w kapusia.
                – Załóż kaptur – szepcze mężczyzna, jakby czytał mi w myślach.
                Posłusznie wykonuję jego polecenie. Nakrycie głowy sprawia, że czuję się odrobinę bezpieczniej, jednak spojrzenia innych wciąż wiercą mi dziurę w mózgu.
                –Możesz im powiedzieć, żeby przestali się patrzeć? – proszę cicho, kładąc swoją dłoń na ręce mojego przyjaciela.
                –Też bym tego chciał…
                Nie słyszę już jego kolejny słów. Głośny wybuch zagłusza wszystko wokół, nie potrafię skupić myśli. Nieznajomy nie kłamał, teraz jestem tego w stu procentach pewna.
                Hałas wprawia mnie i pozostałe osoby zgromadzone w schronie w niewątpliwe osłupienie. Widzę, że Corliss również trzęsie się ze strachu. Początkowo ziemia drży niczym oszalała, jakby lada chwila miała się rozstąpić. Na szczęście drgania z czasem łagodnieją. Ja natomiast wciąż nie umiem otrząsnąć się z wcześniejszego szoku. Leżę na wilgotnej podłodze w pozycji embrionalnej, zatykając uszy. Kiedy mężczyzna potrząsa moimi ramionami, jeszcze mocniej napinam mięśnie, uciekając od rzeczywistości. W środku przeraźliwie krzyczę. Mija kilka minut, zanim odzyskuję pełnię świadomości.
                – Co jej się stało? – Słyszę głos wystraszonego „służbisty”.
                – Jest chora – oznajmia mój przyjaciel. – Bez obaw, wszystko zaraz wróci do normy.
                – Ale to normalne, że…
                – Nie, to nienormalne! Powiedziałem, że jest chora – warczy zdenerwowany Corliss.
                Najwyraźniej jego cierpliwość uległa wyczerpaniu, szczególnie przez zmęczenie opieką nade mną. Choć próbuję zachowywać się jak na dorosłego człowieka przystało, zbyt często wpadam w panikę, tracąc kontrolę nad własnym umysłem. Potrzebuję niańki niczym małe dziecko. I tylko dzięki obecności mojego przyjaciela chwilami pozostaję przy zdrowych zmysłach.
                –Czy to już koniec wybuchów? – pytam nieśmiało, podnosząc się do pozycji siedzącej.
                – Ty żyjesz! – odzywa się nieznajomy, po czym ni stąd ni zowąd łapie mnie za ramiona.
                Reakcja Corlissa jest niemal natychmiastowa.
                – Gdzie z łapami?! – krzyczy, rzucając się na rzekomego strażnika. – O ile mi wiadomo od przeszło stu lat nie umieramy przed trzydziestką, a ona raczej wygląda na młodszą, prawda?
                W głębi serca dziękuję mu za powstrzymanie działań tego obcego człowieka. Mimo że najprawdopodobniej nie miał wobec mnie złych intencji, przez moment poczułam się zagrożona. Naturalnie na dotyk obcego człowieka odskoczyłam do tyłu, tylko cudem nie wydobywając z siebie ani jednego dźwięku.
                – Niezupełnie. Przecież po wynalezieniu Mortem granica uległa zatarciu. – Mężczyzna kontynuuje swój nudny wywód.
                Dopiero teraz przyglądam się mu nieco uważniej. Orli nos, garbate plecy i ruda czupryna sprawiają, że przypomina chłopca na posyłki, którym najwyraźniej jest. Zapewne starsi rangą zlecili mu tak niewdzięczne zadanie, jednocześnie nie pozwalając na oglądanie ulicy w trakcie wybuchu, czym nieznajomy wydawał się niesamowicie zawiedziony.
                – Nie obchodzi mnie pieprzone Mortem! Chcę tylko, byś na przyszłość trzymał się od niej z daleka, zrozumiano? – warczy ze wściekłością.
                Strażnik, widocznie przerażony zachowaniem Corlissa, postanawia się wycofać. Posłusznie kiwa głową, po czym dokładnie lustruje muskulaturę swojego przeciwnika, rozumiejąc, że nie miałby najmniejszych szans w ostatecznym pojedynku.
                Reszta osób obecna w pomieszczeniu wydaje się zupełnie niezainteresowana tą niewinną sprzeczką. Wszyscy rozglądają się dookoła, szukając pocieszenia w obcych twarzach. Smutnych i zmizerniałych twarzach, twarzach lśniących ze strachu. Początkowo nie jestem w stanie zrozumieć tak nagłej zmiany. Choć wytężam wzrok, nie zauważam ani cienia uśmiechu, który mógłby zdobić czyjeś oblicze. I wtedy prawda uderza mnie z nieprawdopodobną siłą. Łączę wcześniejszy wybuch z cierpieniem i przerażeniem, w myślach wracając do jednej ze szkolnych lekcji historii. Mimo upływu lat wciąż pamiętam słowa mojej nauczycielki: „Może na razie cieszycie się względnym spokojem, jednak bądźcie pewni, że podobny stan rzeczy nie potrwa zbyt długo. Ludzie to niezmiernie znudzone istoty, przejedzą się nawet dobrobytem, a wtedy szukają wymówki do przerwania codziennej rutyny, najczęściej uciekając w zadawanie bólu swoim bliźnim”. Dawniej uznawałam jej wypowiedź za zwykłą farsę. Jak bardzo byłam naiwna! Wierzyłam w powszechne dobro i zwycięstwo moralności. Nie przyszło mi do głowy, że jako dwudziestotrzylatka przyjrzę się okrucieństwu w pełnej okazałości. A tylko wojna przedstawia je we wszystkich odcieniach czerni i czerwieni.
                Wychodzimy na zewnątrz tak szybko, jak to tylko możliwe. Corliss trzyma mnie za rękę, gdy wędrujemy przez ulice pogrążone w chaosie. Ludzie krzyczą i biegają wokoło. Dostrzegam młodą kobietę wołającą swoje dzieci i kilkunastoletniego chłopca z obszerną raną na nodze. Choć oboje mają na sobie drogie ubrania, należą do bogatych warstw społecznych i najpewniej uwielbiają Coppera, widok ich cierpienia pobudza moje sumienia. To nie oni katowali mnie w więzieniu, zmuszali do aplikowania Mortem. Wbrew pozorom wcale nie zasłużyli na karę.
                Mijamy także płonące domy, dawniej – bezpieczne schronienia, dziś – utracone dobytki. Myślę o osobach, które po ciężkim dniu pracy nie będą miały dokąd wracać. Staną przed wejściem do swoich mieszkań, śmiertelnie rozczarowane. Buntownicy przyczynili się do zabicia czyichś wspomnień, rodzinnych fotografii, zabawek z dzieciństwa. Nie przypuszczałam, że bomba wyrządzi aż tak wiele szkód.
                – Czy tego właśnie chcieliśmy? – pytam, omijając płonący kontener na śmieci. Mimowolnie krztuszę się dymem docierającym do mojego gardła, co znacznie utrudnia oddychanie.
                – Nie wiem. Nie. Tak… - jąka się mężczyzna. – Chyba nie osiągniemy upragnionego celu drogą pokojową. A walka w obronie własnych wartości zawsze wiąże się z ofiarami – odpowiada, lecz wyczuwam niewątpliwe wahanie w jego głosie.
                Najwidoczniej nawet on, pozornie niewzruszony, przestraszył się na widok tylu nieprzytomnych ciał. Ciał, które w innych okolicznościach uznałabym za niebezpieczne. Ciał strażników. Ogarnia mnie strach na myśl, że któryś z nich mógłby się nagle obudzić. Wiem, że to absurdalne, ale nie potrafię dłużej ignorować krzyków własnego umysłu. Ponadto tak brutalny obraz przypomina mi o pracy morderczyni. Znów widzę zabitych z mojej winy, bezbronnych ludzi. Wyrzuty sumienia wypływają na powierzchnię, atakując ze zdwojoną siłą. Jestem bezradna wobec tak potężnych ciosów. Na szczęście w bardzo szybkim tempie docieram do samochodu, nie wzbudzając żadnej sensacji wśród tłumu. W zaciszu pojazdu mogę na nowo kontrolować swoje galopujące myśli.
                – Dokąd teraz? – pytam.             
                – Przed siebie – odpowiada mój przyjaciel.
                Początkowo mam ochotę wytknąć mu brak zdolności organizacyjnych, jednak szybko zdaję sobie sprawę, że przed kilkoma miesiącami funkcjonowałam w identyczny sposób. Po prostu nie widziałam sensu w dalszej wędrówce, niekończącej się podróży donikąd. Postanawiam więc nie protestować i posłusznie czekać na decyzję Corlissa, lecz zanim tamten dokonuje ostatecznego wyboru, głucha cisza zostaje przerwana przez dźwięk telefonu Righli. Jestem nieco zdziwiona jego obecnością w torbie mężczyzny, ale postanawiam nie tworzyć niepotrzebnych problemów. Odruchowo biorę do ręki komórkę i naciskam przycisk zielonej słuchawki.
                – Byli u nas dosłownie przed chwilą! – krzyczy pewna kobieta.
                Nie poznaję jej głosu.
                – Weszli do wszystkich pokoi, zajrzeli do szaf, wyrzucili z nich ubrania, zupełnie jakby ktoś mógł zmieścić się na jednej z półek! Przewrócili piwnicę i strych do góry nogami. Stłukli zdjęcie rodzinne stojące na etażerce…
                – Kim jesteś? – pytam niepewnie, przerywając monolog kobiety.          
                Próbuję przyswoić ogrom informacji docierających do moich uszu. Na ekranie telefonu wciąż wyświetla się napis „dom”, a nieznajoma wypłakująca żale do słuchawki definitywnie nie brzmi jak Righla.
                Kątem oka widzę nieme błagania Corlissa o to, bym podała mu komórkę.
                – Nie żartuj sobie! To przecież ja, Heather – mówi, najwyraźniej zbyt przejęta wydarzeniem sprzed kilku chwil, by zauważyć, że konwersuje z obcym rozmówcą.
                W tym momencie mężczyzna wyrywa mi urządzenie z ręki.
                 – Przepraszam, Soleil postanowiła odebrać. Mów, co się stało – błaga.
                 W miarę, jak nieznajoma ponownie opowiada całą historię, mina mojego przyjaciela stopniowo rzednie. Teraz przypomina on zombie z szeroko otwartymi oczyma. Patrzy na bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni. Jestem oszołomiona, przez co początkowo nie proszę nawet o szczegółowe wyjaśnienie wszelkich niejasnych sytuacji. Po prostu cierpliwie czekam, aż Corliss odłoży słuchawkę.              
                – Co przede mną ukrywasz? – pytam wtedy głosem pełnym wyrzutu.
                – To długa historia – odpowiada wymijająco. – Musimy jechać do Righli, zdarzył się nagły wypadek.
                – Wiem, że strażnicy nas szukali. Ale kim była osoba, z którą rozmawiałeś?
                Wreszcie zdaję sobie sprawę, że mam dość niepewności. Przecież nigdy nie przejdę do porządku dziennego, jeśli ktoś będzie kontrolował postrzeganą przeze mnie rzeczywistość. Choć już nie gniję w więzieniu, nie potrafię w pełni cieszyć się wolnością.
                 – Przyjaciółką.
                – Długo się znacie? – kontynuuję temat, czując nieprzyjemne ukłucie w okolicach serca.
                W innych okolicznościach nazwałabym je zazdrością, lecz w tym przypadku od razu wykluczam podobną ewentualność. Mężczyzna posiada pełne prawo do spotykania się z kimkolwiek chce i nie powinnam wchodzić mu w drogę. Mimo wszystko obawiam się, że niejaka Heather mogłaby zająć moje miejsce. A ja potrzebuję prywatnego anioła stróża zapewniającego mi godne przeżycie, motywującego podczas trudnych chwil, podnoszącego, gdy upadam. Wiem, że w przeciwnym razie nie przetrwałabym ani jednego dnia.
                – W miarę. Odkąd wstąpiłem do ruchu oporu – oznajmia, choć widzę, że jest bardzo zmęczony moimi pytaniami.
                Nagle przez jego twarz przebiega cień figlarnego, nieuzasadnionego uśmiechu.
                – Nie bądź zazdrosna, Soleil.
                – Co, proszę?! – mówię, nie ukrywając zdenerwowania.
                Niby na jakiej podstawie wysnuł podobne wnioski?!
                – Jak sobie chcesz. – Wzrusza ramionami.
                Po chwili wreszcie uruchamia silnik i naciska pedał gazu.
                – Wróćmy może do poprzedniego tematu. Kiedy strażnicy plądrowali dom, Gratiam zaprotestował. Oczywiście nikt nie przejmował się tym, że jest jeszcze dzieckiem. W konsekwencji otrzymał „sprawiedliwą”, według Coppera, karę. Podobno katowali go tak, że teraz nie potrafi wstać z łóżka  – opowiada, momentalnie smutniejąc.
                We mnie również wzrasta nowa fala obrzydzenia. W myślach widzę okrutnie pobitego, małego chłopca posiadającego wręcz samobójczą odwagę. Wtedy zaczynam rozumieć, że zgodnie z zasadami zemsty podwładny dyktatora zasłużył na najgorszy wymiar tortur. Ignorując wyrzuty sumienia, twierdzę więc, że dzisiejsza eksplozja była znakomitym posunięciem.
                – Co się dzieje z Righlą? – kontynuuję, pragnąć zaspokoić swoją ciekawość bez względu na to, co usłyszę.
                Mężczyzna waha się, jakby chciał zataić przede mną prawdę. Po raz kolejny przypominam sobie o Georgii i o tym, jak tworzyłam coraz to nowe tajemnice, by zapewnić jej iluzję bezpieczeństwa. Obecnie znajduję się w podobnej sytuacji i niezmiernie żałuję, że dawniej byłam tak obsesyjnie zakochana w kłamstwie. Traktowałam je jak lekarstwo na wszelkie choroby świata.
                – Skończyła trzydzieści lat – informuje Corliss, a ja nie mogę powstrzymać wściekłości.
                – I nawet nie pozwoliłeś mi się z nią pożegnać!  – warczę. – Jakbyś nie zauważył, dla mnie również wiele znaczyła!
                – Bałem się, że wybuchniesz właśnie w ten sposób! – próbuje krzyczeć równie głośno jak ja.
                – Ludzie w żałobie wybuchają, to normalne!
                – Ale ty robisz to zdecydowanie zbyt często!
                – Przestań wrzeszczeć! – błagam, mając dość tej kłótni. – Traktujesz mnie jak rozkapryszonego bachora. A pragnę tylko jednego - żyć, jak zwykli ludzie. Pragnę zachowywać się jak oni. Rzygam odmiennością!
                – Przykro mi, ale nie ja doprowadziłem cię do podobnego stanu!
`              Nie odpowiadam. Jestem zła, ponieważ Corliss rozdrapał świeże blizny. Z niepokojem przyznaję, że chyba nigdy nie zapomnę o więzieniu. Obrazy z przeszłości powracają do mnie przez przypadkowe miejsca, przypadkowe słowa i przypadkowych ludzi. Choć uciekam, mój umysł wciąż tkwi w ogromnym gmachu Coppera.
                Milczę przez resztę drogi, przyglądając się krajobrazowi za szybą. Jedziemy bocznymi uliczkami, by uniknąć niespodziewanych kontroli, przez co podróż zajmuje nam o wiele więcej czasu. Zauważam, że mężczyzna co chwilę spogląda w moją stronę, próbując zacząć nowy temat. Niestety, nasza rozmowa jest sztuczna i wymuszona, dlatego szybko rezygnuje ze starań.
                Do celu docieramy po południu. W otwartych drzwiach wita nas głośny krzyk Gratiama. Nie wiem, jak zaradzić cierpieniu dziecka, jednak chcę przynajmniej dotrzymać mu towarzystwa, powiedzieć, że doskonale rozumiem, co czuje. Dlatego czym prędzej biegnę na górę. Kiedy pędzę przez korytarz, nogi odmawiają mi posłuszeństwa i padam jak długa. Na szczęście szybko znajduję w sobie siłę do powstania.
                W sypialni, na ciasnym łóżku leży chłopiec. Bez przerwy wrzeszczy, a jego skóra jest w całości pokryta czerwonymi płatami. Zastanawiam się, jakiego wymyślnego narzędzia użyto, by zadać mu tyle nieludzkiego bólu. W mgnieniu oka siadam na krawędzi posłania, chwytając drobną rączkę Gratiama. Nie zwracam nawet uwagi na ogromny bałagan panujący w całym mieszkaniu.
                – Dobrze, że już przyjechaliście – mówi Heather, zmieniając opatrunek dziecku. – Reszta rodziny już wzięła się za sprzątanie, jednak zawsze przyda się dodatkowa para rąk do pomocy.
                 – W takim razie, w czym mogę pomóc? – pytam, przyglądając się twarzy kobiety.
                Wygląda na pogodną, lecz zmartwioną i nieufną. Nic w tym dziwnego. Współcześnie wiara drugiej osobie jest wyrazem głupoty.
                – W łazience na dole znajdziesz paczkę tabletek przeciwbólowych. Przynieś ją.
                Kiwam głową, a chwilę później wykonuję dane mi polecenie. Idąc korytarzem, spotykam pociechy Righli, które, głośno szlochając, próbują sprawić, by rozrzucone przedmioty wróciły na swoje miejsca. Rzecz jasna, ze względu na ogólne wyczerpanie psychiczne, szybko opadają z sił. Powinny zająć się własną rozpaczą po śmierci matki, a nie doprowadzaniem domu do porządku. Podwładni Coppera odebrali im nawet prawo do osobistej żałoby.
                Pokoje wciąż są wypełnione obecnością Righli. Gdy mijam kuchnię i jadalnię, w nozdrzach czuję zapach tak często wypiekanych przez kobietę ciastek. Przyglądam się fotografiom walającym się po całej podłodze, widzę uśmiechnięte twarze pozujące do zdjęć, przypominam sobie o miłości, jaką moja była współlokatorka darzyła własne dzieci. Ta historia powinna mieć inne, szczęśliwsze zakończenie.
                Kiedy docieram na górę, Corliss wraz z Heather bacznie obserwują Gratiama, prowadząc przy tym smutną, lecz przyjacielską pogawędkę. Na mój widok niespodziewanie milkną, jakby robili coś zakazanego. I tak, teraz właśnie stałam się zazdrosna. Zwłaszcza, że w kwestii urody nie dorastam do pięt nowej towarzyszce mojego przyjaciela. Próbuję ignorować ich oboje. Po prostu podchodzę do chłopca i podaję mu lekarstwo, które ten posłusznie przyjmuje. Głaszcząc malca po czole, zauważam, że ma gorączkę.
                – Jest rozpalony – informuję pannę White.
                – Wiem. Trzydzieści osiem stopni. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, by jego stan zdrowia się poprawił – odpowiada.
                – Soleil, poza tym mam ci coś ważnego do przekazania – wtrąca się mężczyzna. –Dowiedziałem się, że strażnicy nie weszli do najniższej z piwnic. Postanowiłem więc zostać tu na kilka dni. Dziś wieczorem spotykam się z nową grupą rebeliantów. Heather przygotuje ci posłanie, nie będziesz musiała na mnie czekać.
                – A jeśli to oszuści? – pytam, bojąc się, że mogłabym go stracić przez nierealną pogoń za wolnością.
                – Dzisiejszy wybuch raczej nie mógłby być sprawką oszustów, prawda? – mówi, nieco mnie uspokajając. – Nawet nie zdążysz się zorientować, gdy wrócę – dodaje, obejmując moje wychudzone ciało i czule całując po czole.
                Przez resztę dnia, w przerwach między czuwaniem nad Gratiamem, sprzątamy cały dom. Ja i Heather będąca w zaawansowanej ciąży męczymy się nienaturalnie szybko, przez co praca zajmuje nam o połowę więcej czasu. Wycieramy podłogi, wyrzucamy przedmioty uszkodzone przez strażników, układamy poszczególne rzeczy na półkach. Chwilami mam wrażenie, że naruszam pewną świętość stworzoną przez Righlę, jednocześnie jednak rozumiem, że kobieta chciałaby, abym zachowała się w ten sposób. Zawsze dbała o utrzymanie mieszkania w czystości, zapewnienie swoim pociechom bezpiecznego miejsca do zabawy.
                Kończymy o północy, gdy każde z dzieci śpi już w swoim łóżku. Ostatni raz panna White zmienia bandaże pokrywające plecy malca. Choć początkowo próbuję jej pomóc, trzęsę się w dziwnym transie za każdym razem, kiedy widzę ochłostaną warstwę skóry chłopca. Gratiam jest już widocznie zmęczony cierpieniem, a jego powieki stopniowo się zamykają. Nie mogę nawet wyobrazić sobie okrucieństwa, z jakim działali podwładni Coppera. Niczym ślepcy, zapewne woleli odwrócić wzrok, wymówić się zasadami, by zabić wyrzuty sumienia.
                – Bardzo boli… boli – majaczy dziecko.
                – Wiem, skarbie – szepczę. – Najlepiej będzie, jeśli postarasz się zasnąć. Dobranoc. Słodkich snów – dodaję, przytulając chłopca, który, o dziwo, nie chce wypuścić mnie z objęć.
                – Tęsknię za mamą – mruczy.
                Wzdycham ciężko, szukając odpowiednich słów pocieszenia. Choć doskonale wiem, jak to jest stracić bliską osobę, nie potrafię do końca zrozumieć czyjejś prywatnej żałoby. Prawdę mówiąc, każdy człowiek cierpi zupełnie inaczej.
                –Niestety… śmierć to nieproszony gość – zaczynam nieśmiało. – Zabrała twoją mamę, co nie zmienia faktu, że ona kocha cię z całych sił. Jesteś dla niej najcenniejszy na świecie – mówię, całując rozpalony policzek Gratiama.
                – Ja też bardzo ją kocham.  I ciebie, Soleil. Dobranoc  – żegna się.
                Wychodzę z pokoju bez słowa, zbyt zszokowana, by odpowiedzieć na to dziecięce wyznanie miłości. Czuję się bezpieczniej, zachowując dystans, lecz w tym przypadku nie potrafię nie odwzajemnić tylu ciepłych uczuć. Przypominam sobie moment, w którym to ja zostałam sierotą. Potrzebowałam wtedy przytulenia czy uścisku tak bardzo, jak roślina pragnie słońca, by móc zdrowo rosnąć.

                Mój nowy pokój znajduje się kilka stóp pod ziemią. Musiałam więc pokonać liczne schody i piwniczne korytarze, by dotrzeć na miejsce. Choć Heather podarowała mi latarkę, nie obyło się bez trudności. W końcu poruszanie się w egipskich ciemnościach nie należy do szczególnie łatwych zajęć.
                Po wyczerpującej wędrówce wreszcie kładę się na zakurzonym materacu i przykrywam kocem. Mimo wszystko odczuwam nieznośne zimno bijące od każdej ze ścian, także moje oczy z trudem przyzwyczajają się do podobnych warunków. Wiem, że nie zasnę tu sama, zbytnio przerażona oddaleniem od normalnego świata, dlatego posłusznie czekam na przybycie Corlissa. Wraz z upływem kolejnych minut stopniowo tracę cierpliwość, co chwilę spoglądając na zegarek.
                –Minęła trzecia – mówię z ulgą i zdenerwowaniem w głosie, gdy wreszcie czuję obecność mężczyzny leżącego obok.
                – Przepraszam, że to tyle trwało. Potrzebowałem więcej czasu na przemyślenie pewnych spraw – oznajmia, delikatnie głaszcząc moje zziębnięte ramiona.
                Początkowo chcę zapytać, czy przypadkiem nie spędził tych chwil z Heather, lecz powstrzymuję się w ostatnim momencie.
                – Jakich spraw?
                – Tamci buntownicy… to dopiero prawdziwy ruch oporu! Mają znakomicie usytuowaną siedzibę, specjalistyczną broń, strategów, a nawet prywatnych trenerów! W dodatku ich siatka konspiracyjna jest rozsiana po wszystkich kontynentach.
                – To wspaniale! – oznajmiam, odwracając się w jego stronę.
                Nieśmiało błądzę palcami po twarzy Corlissa, oczekując na napotkanie szerokiego uśmiechu. Zamiast tego odpowiada mi jedynie jego smutek.
                – Nie do końca. – Wzdycha ciężko. – Poprosili, bym do nich dołączył, co wiąże się z kilkumiesięcznym treningiem. Ponadto planują zamach na Coppera. Jeśli się zgodzę, najprawdopodobniej nie wyjdę z tego cało. Dyktator pewnie wynalazł kolejne biologiczne bronie powodujące śmierć organizmu, o których póki co nikt nie ma pojęcia.
                – Nie żartuj sobie – proszę.
                Przecież on nie może mówić na poważnie! To tylko kolejny głupi dowcip, lada chwila zaczniemy się z niego śmiać. Nawet poważna mina mężczyzny nie sprawia, że mu wierzę. Perspektywa utraty przyjaciela wydaje się po prostu tak idiotyczna, tak odległa, że aż nierealna.
                – Przykro mi – oznajmia, tuląc mnie do siebie z całych sił.
                – Nie żartuj sobie. Nie odchodź. Zostań tutaj, błagam – mamroczę cicho, kiedy tamten gładzi mnie po plecach, a jego usta dotykają mojej szyi i dekoltu.               
                Próbuję go odepchnąć, błagać, by spoważniał i powiedział prawdę, lecz strach stopniowo odbiera mi wszelkie siły.
                Czuję, jak corlissowe łzy pieszczą moje policzki. I po raz pierwszy od wydarzeń w więzieniu to ja całuję go z ogromną namiętnością, mając nadzieję, że w ten sposób przemówię mu do rozsądku.
                –Nie chcę odchodzić. Pragnę jedynie oddać sprawiedliwość wszystkim ludziom, którzy zostali skrzywdzeni przez Ulyssesa – mówi złamanym głosem.
                – Ale nie zmienisz przeszłości! Przecież ryzykujesz życiem, możesz umrzeć na tej misji!
                – Więc chyba w tym przypadku śmierć jest moim obowiązkiem.
                – Nienawidzę cię, Corliss, tak cholernie cię nienawidzę! – wyję, nie mogąc powstrzymać szlochu.
                Mężczyzna próbuje załagodzić całą sytuację pocałunkami, którym bezwiednie się poddaję. Bo co innego mi zostało? Mogę jedynie zapamiętać szczery uśmiech tak często zdobiący jego twarz, szorstkie i silne ręce, donośny tembr głosu i szare oczy kryjące ogrom uczuć. Słowa, jakie szeptał mi do ucha, gdy nie dostrzegałam sensu życia, ramiona dające ochronę.
                Napawam się obecnością Corlissa, chłonę zapach jego skóry, wewnątrz przeżywając swoją prywatną żałobę.
                – Kocham cię – szepczę na dobranoc niczym kołysankę, przegrywając bitwę z tak silnymi emocjami. Jednak sama do końca nie wiem, jakimi uczuciami darzę mężczyznę.
                Nagle tamten niespodziewanie zaczyna ściągać moją bluzkę. Zapewne w innych okolicznościach przeszkodziłabym mu, w końcu poprzysięgłam sobie, że nigdy nawet nie będę próbowała zostać matką. Obecnie jednak czuję silną potrzebę zaznania jego bliskości. Sama świadomość, że być może za jakiś czas pozostanie mi tylko tęsknota, jest niesamowicie przytłaczająca.
                Wkrótce pozbywamy się wszystkich ubrań. Spojrzenie Corlissa błądzi po moim ciele, choć ze względu na mrok panujący w pomieszczeniu tamten nie może zbyt wiele zobaczyć. Mimo to, mówi:
                – Jesteś piękna.
                Prycham w odpowiedzi. Czy ktoś łysy, z powybijanymi zębami, z ranami pokrywającego prawie całą skórę może być piękny?
                – Widać masz jakiś wypaczony gust lub po prostu oślepłeś – dodaję, na co mężczyzna wybucha stłumionym śmiechem.
                – Nie sądzę – oznajmia i, jakby na potwierdzenie swoich słów, całuje każdy siniak i bliznę, które zdobią moje ciało od pasa w górę.

                A później stajemy się jedną całością. Najprawdopodobniej moglibyśmy otrzymać miano najbardziej nieodpowiedzialnych ludzi pod słońcem, lecz póki co nie zaprzątam sobie głowy podobnymi sprawami. Nawet widmo wojny odpływa gdzieś daleko, w niepamięć. Teraz liczy się tylko obecność Corlissa, nasze połączone ciała, to, jak szepcze wprost do mojego ucha ciche wyznania miłości. Pragnę zapisać je w bibliotece pamięci niczym prawdziwą fotografię, do jakiej wracałabym w trudnych momentach, w chwilach, gdy zawładnie mną tęsknota. Bo wbrew pozorom nie istnieje żadne prawdopodobieństwo, że mężczyzna po powrocie z misji dalej pozostanie tą samą, ciepłą i troskliwą osobą. 

***
Oto przed wami niewątpliwie najdłuższy z dotychczasowych rozdziałów. Wiem, że miejscami aż kipi od patosu. Niestety wciąż próbuję się go pozbyć, na daremno. Ta notka jest jednym wielkim eksperymentem, a w związku z nim mam do was dość istotne pytanie. A mianowicie planowałam wprowadzić wątek dziecka Sol i Corlissa. Tyle tylko, że chwilami wydaje mi się to zbytnim przekombinowaniem. Także czekam na wasze opinie, serdecznie pozdrawiam i życzę udanej końcówki wakacji!! :)

piątek, 15 sierpnia 2014

Rozdział XXI

             "Przy­cis­kałam ręką bijące głośno ser­ce i oczy­ma ba­dałam twarz mat­ki. Uśmie­chała się, uśmie­chały się jej oczy i us­ta i jej słowa uno­siły ciepłą pew­ność, że życiu mo­jemu nie zag­raża naj­mniej­sze niebez­pie­czeństwo."
Halina Poświatowska

                 Człowiek w obliczu śmierci często traci zmysły. Przestaje przypominać osobę, którą był dawniej, całkowicie topiąc się w smutku i rozpaczy. Traci nadzieję, a bez niej nie można przeżyć ani sekundy. To ona jest niczym motor napędzający ludzi do działania.
                Patrzenie na Righlę cierpiącą podobne katusze sprawia mi ból. Każdego dnia widzę, jak stopniowo gaśnie, wypala się niczym świeca. Choć dawniej rozsiewała wokół siebie ogrom światła, obecnie potrafi tylko krążyć po domu bez konkretnego celu oraz przyglądać się codziennym zabawom dzieci. Bezustannie płacze, a ja nie mam możliwości pocieszenia jej. Przecież nie uniknie spotkania ze śmiercią. Tamta przyjdzie o ściśle wyznaczonej porze, grając oczekiwanego ze strachem gościa.
                Moja współlokatorka poświęciła całe życie dla rodziny, którą teraz przyjdzie jej opuścić. Wciąż nie mogę nadziwić się temu, jak dobrą osobą była w świecie kłamstwa i niesprawiedliwości. W najokrutniejszym ze światów. Przyjęła mnie, Sol, Georgię i Deedee pod swój dach, kiedy wybuchła epidemia. Nie bała się. Żyła najlepiej, jak potrafiła.  Zaufała mi, a ja zawiodłem. Gdybym tylko dostał dodatkowe piętnaście minut, błagałbym ją na kolanach o przebaczenie. Teraz jednak kobieta pragnie wykorzystać ostatnie chwile na pożegnania z dziećmi.
                – Pamiętajcie o tym, że was kocham – szepcze, za wszelką cenę próbując powstrzymać łzy.
                W innych okolicznościach z pewnością wyszedłbym z pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi, by odizolować się od tego ogromu rozpaczy, lecz obiecałem Righli, że zostanę. Tym razem postanowiłem dotrzymać słowa. 
                – Ale… co to znaczy, że umrzesz, mamo? Nie chcę, żebyś umierała. Ale wiesz… nie martw się. Coś wymyślimy. Będzie dobrze. I nie płacz już, bo będzie dobrze. Zawsze jest dobrze. Pamiętasz, jak skręciłam kostkę? Też wtedy bardzo płakałam, ale ty znalazłaś rozwiązanie. Tym razem to ja pomogę. Przysięgam na wszystko – szczebiocze Tela, próbując pokonać mur stworzony przez rodzeństwo i przytulić matkę.
                 Kobieta za wszelką cenę stara się rozdzielić miłość między każdą z pociech. Nie ma jednak wystarczająco szerokich ramion, by objąć wszystkie dzieci. Na daremno wyciąga ręce w ich kierunku. Ten obraz przypomina mi o ludzkiej niemocy wobec niektórych spraw. Nie jesteśmy superbohaterami, nie oszukamy śmierci wbrew zapewnieniom Coppera. Odgrywamy tylko rolę niewinnych marionetek w szponach czasu.
                – Tego już nie da się naprawić, słońce – oznajmia Righla. – Pamiętajcie, nigdy o was nie zapomnę. Będę patrzeć, jak dorastacie, choć już mnie nie zobaczycie. Jesteście najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Kocham was najmocniej na świecie, moje małe skarby. Dacie sobie radę. Wiem to. Heather White, moja znajoma, pomoże wam w zajęciu się domem…
                – Nie zostawiaj nas! – krzyczy ktoś z końca pokoju.
                Gwałtownie odwracam się w stronę źródła dźwięku. Przed moimi oczyma staje niska istotka, paradoksalnie najstarsza z córek, Ruth. Wygląda na speszoną swoim zachowaniem, przez co zakrywa zapłakaną twarz rozczochranymi włosami. Chyba po raz pierwszy widzę, jak pokazuje samą siebie. Zawsze sprawiała wrażenie cichej i nieśmiałej. Najwyraźniej tragiczne wydarzenia wyzwalają w ludziach dotąd ukryte siły pomagające powstać, gdy od dłuższego czasu leży się w otchłani żalu.
                Zaczynam rozumieć, że współcześnie bycie matką jest niesamowicie okrutną rolą. Najpierw kobieta, trzymając w ramionach swoje niewiniątko, obdarza je nieskończoną miłością, by za kilkanaście lat odejść i zostawić maleństwo na pastwę losu. Jednak każdy wbrew pozorom pragnie tego ciepłego uczucia, co zostało wpisane w historię ludzkiej egzystencji.
                – Przepraszam – szepcze Righla, po czym podchodzi do Ruth i mocno ją obejmuje.
                Dziewczynka o dziwo odwzajemnia gest. Nie chce puścić swojej rodzicielki, jakby to mogło utrzymać ją przy życiu, jakby miłość była lekarstwem na wszystkie choroby.
                Niestety czas biegnie nieubłaganie. Kiedy ukradkiem spoglądam na zegarek, czuję się zobowiązany do przerwania chwili pożegnań. Zaledwie pięć minut dzieli nas od godziny zero. Nie mogę dopuścić do tego, by dzieci oglądały śmierć własnej matki. To zniszczyłoby ich beztroskie marzenia oraz świat wyobraźni. Lalki czy plastikowe samochody nie dawałyby już dawnej radości, stałyby się nic niewartymi przedmiotami, bo przecież z pewnością żadna z córek Righli nie wygra konkursu na miss piękności, a żaden z jej synów nie wystartuje w wyścigu rajdowym. Zabawki, symbole niewinności, zostaną odstawione na samotną półkę pokrytą grubą warstwą kurzu.
                Żeby uniknąć podobnej sytuacji, oszczędzić pociechom dodatkowych zmartwień, wstaję z miejsca i otwieram drzwi, prosząc je, by wyszły. Moje działania zostają przerwane przez Gratiama, jasnowłosego chłopca.
                – Dlaczego? – pyta, próbując się wyrywać.
                Patrzy na mnie swoimi dużymi, niebieskimi oczami, jakbym był co najmniej wszechwiedzący. Nie chcę go rozczarować, lecz nie potrafię odpowiedzieć na wcześniej postawione pytanie. Nie mam pojęcia, czemu jego ukochana mama musi umierać. Nie rozumiem istoty tego okrucieństwa, chorego ciągu życia, który prowadzi tylko i wyłącznie do śmierci. W związku z własną bezradnością, po prostu delikatnie popycham chłopca w kierunku wyjścia. Kiedy wszystkie pociechy opuszczają pomieszczenie, zamykam drzwi na klucz. I po raz kolejny zderzam się z tym, co nadejdzie prędzej czy później. W myślach przywołuję postać Georgii. Choć staram się z całych sił, nie potrafię odzyskać dawnej siły dającej zdolność pocieszania.
                – To niesprawiedliwe, Corliss – szepcze Righla, niespodziewanie podchodząc w moim kierunku.
                Daje upust emocjom, przed czym wzbraniała się w obecności dzieci. Mam wrażenie, że śmierć powoli zaczyna mieszać jej w głowie, przejmuje kontrolę nad ciałem i umysłem kobiety, paraliżuje zmysłu. Po jej czerwonych ze złości i strachu policzkach spływają pojedyncze łzy.
                – Nienawidzę siebie, ponieważ pragnęłam wieść normalne życie. Widać byłam zbyt głupia i naiwna, by zrozumieć, że to niemożliwe. Dzisiejszy świat nie jest normalny, nic tutaj nie jest normalne. Wszelkie próby udawania szczęśliwej rodziny… żałosny teatrzyk. Żałuję, że w ogóle zdecydowałam się na posiadanie dzieci… wierzyłam, że moje trudy zapewnią przetrwanie gatunku. Teraz wolę, żeby szlag trafił ten cholerny gatun…
                – Proszę, powiedz, że to nieprawda – przerywam jej wypowiedź.
                Jestem przerażony słowami kobiety przekreślającymi wszystko, o co walczyła przez całe życie. Postawa Righli zawsze dawała mi nadzieję. Dzięki niej wierzyłem, że ludzka egzystencja ma jakikolwiek sens, że mimo wszystko nasz świat to nie tylko bezwartościowe bagno przepełnione niezniszczalnymi mutantami. Teraz jednak w mojej głowie pojawiają się wątpliwości osiągające monstrualne rozmiary. Próbuję je zniszczyć, odnaleźć sens w chaosie. Wiem jednocześnie, że tylko kobieta potrafi przywrócić dawny porządek. Z desperacją potrząsam jej ramionami, kiedy tamta z hukiem upada na podłogę, trzęsąc się niczym galareta.
                – Wstawaj! Słyszysz mnie? Wypluj to, co powiedziałaś wcześniej, proszę.
                Muszę wyglądać żałośnie, klęcząc nad martwym ciałem mojej współlokatorki. Nie mam nawet na tyle odwagi, by zamknąć jej oczy. Dopiero po kilkunastu minutach znajduję w sobie siłę potrzebną do przeniesienia Righli do prowizorycznego grobu. Podnoszę ją drżącymi rękami, wciąż czując pod palcami ciepło ciała kobiety. Jej śmierć wydaje się niesamowicie odległa, jakby tylko spała, czekając na nowy dzień. Udaję, że nie słyszę płaczu, jęków i zawodzenia dzieci dochodzących zza drzwi. Gdybym posiadał super moc, z pewnością przywróciłbym życie ich matce. Tymczasem jedynie patrzę, jak dzisiejsza solenizantka spada w głąb ogromnego dołu, obijając się o ziemię.
                – Przepraszam… tak bardzo cię przepraszam – szepczę.
                Niezdarnie osuwam się na podłoże, przypadkiem strącając drobinki piasku na ciało mojej współlokatorki. A później, garść za garścią, widzę, jak Righla znika pod grubą warstwą brązowego pyłu. Stoję nad jej grobem jeszcze przez dłuższy czas, odczuwając irracjonalne wyrzuty sumienia. Przecież nie umarła z mojej winy. To śmierć ją wykończyła, głupia trzydziestoletnia granica. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że kobieta nie zdążyła mi wybaczyć. Nigdy nie powiedziała, że rozumie moją decyzję dotyczącą uratowania Soleil.
                Gdy wracam do domu, muszę zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem, wcale nie łatwiejszym od poprzedniego. Wzrok dzieci wciąż jest pełen nadziei. Nadziei, którą zaraz przyjdzie mi zabić. Opieram się o framugę drzwi, dzięki czemu utrzymuję równowagę. Patrzę w zapłakane oczy pociech. Widzę, jak się obejmują, próbując przetrwać najgorsze. Biorę głęboki oddech, by przekazać im najtragiczniejszą wiadomość tego dnia.
                – Wasza mama nie żyje – mówię, jakbym nie uważał tego faktu za coś oczywistego, jakby przekroczenie trzydziestoletniej granicy było możliwe, a Righla miała zostać okrzyknięta następczynią Ulyssesa. – Bardzo mi przykro – dodaję, lecz nikt już nie słyszy moich ostatnich słów.
                Głośny krzyk. Żałosny jęk. Donośne zawodzenie. Salon zostaje wypełniony przez głęboką rozpacz. Co chwilę ktoś próbuje przywołać Righlę, walcząc z nieprawdopodobną tęsknotą. Pojedyncze słowa „mamo!” przebijają się przez wrzawę. Nie potrafię złagodzić bólu dzieci, dlatego po prostu stoję, patrząc na cierpienie tych niewinnych istot.
                Z pewnością podobny chaos trwałby jeszcze długo, gdyby nie zapowiedziana wizyta Heather. Słysząc jej cichy głos i pukanie do drzwi, oddycham z ulgą. W mgnieniu oka docieram do wejścia, wpuszczając kobietę do środka.
                – Dobrze cię widzieć – mruczę pod nosem, jednocześnie spoglądając jej w oczy z ukrytym wołaniem o pomoc.
                –Ciebie również – odpowiada.
                Najwyraźniej potrafi czytać w moich myślach, ponieważ nie mija chwila, a podchodzi do pociech, przytula je z troską, pozwalając na zmoczenie łzami swojej kremowej bluzki.   Nie zastąpi im matki, lecz przynajmniej przez krótką chwilę pozwoli poczuć się tak, jak kiedyś. O dziwo metoda Heather skutkuje bez zarzutu. Dzieci, niczym ukołysane do snu, przestają szlochać. Zamiast tego tępo wpatrują się w ścianę, szukając dalszego ukojenia na wszelkie możliwe sposoby.
                Gdy w pokoju panuje już względna cisza, niepostrzeżenie znikam z pomieszczenia, biegnę do sypialni i wyjmuję z szafy różne ubrania. W domu Righli spędziliśmy stanowczo zbyt wiele czasu. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego kobieta zgodziła się, byśmy u niej zamieszkali. Przecież ryzykowała życie własnych dzieci. Może zlitowała się na widok Soleil lub zrozumiała, że w przeciwnym wypadku oboje wylądujemy w więzieniu w przeciągu kilku dni? Nie mam bladego pojęcia, co nią kierowało. Wiem jedno - będę jej dozgonnie wdzięczny, ponieważ nie wyrzuciła nas na bruk, gdy potrzebowaliśmy ratunku.
                Wkładam poszczególne rzeczy do dużej torby, jednocześnie wsłuchując się w uspokajający szum wody pod prysznicem. Po chwili moja ukochana ubrana w workowate spodnie oraz luźną bluzę wychodzi z łazienki i kładzie się na łóżku. Mimo jej obecności brakuje mi sił na sztuczne podtrzymywanie rozmowy, dlatego zadowalam się zwykłą ciszą. Kiedy kończę pakowanie, wstaję z podłogi i idę w kierunku drzwi.
                – Musimy już jechać – mówię, nawet nie oglądając się za siebie.
                Wciąż jestem przygnębiony śmiercią Righli. Choć Sol niczemu nie zawiniła, pragnę zrzucić na nią nadmiar negatywnych emocji. W chwili obecnej z chęcią wytknąłbym kobiecie wszystkie błędy przeszłości i nieprzemyślane decyzje, byleby tylko zapomnieć o ogromnym bólu. Przynajmniej ten jeden raz marzę o zrzuceniu maski bohatera oraz o zachowaniu się jak na prawdziwego egoistę przystało.
                 Opuszczamy budynek tylnym wyjściem, omijając salon. Moja ukochana nie ma pojęcia o urodzinach Righli i nie chciałbym, by ten stan rzeczy uległ jakiejkolwiek zmianie. Bez słowa wsiadam do samochodu mojej współlokatorki, spoglądając ponaglająco na Soleil.
                – Myślałam, że chcesz pożegnać się z Deedee – szepcze, nieśmiało podchodząc w kierunku pojazdu.
                – Zrobiłem to już po południu.                       
                – A co z resztą rodziny?
                – Wejdź do auta, proszę – mówię twardo.
                Nie mam zamiaru odpowiadać na podobne pytania.  Przytłoczony irracjonalną wściekłością, ruszam z piskiem opon, gdy tylko kobieta zamyka za sobą drzwi. Chcę jak najszybciej uciec od miejsca, które dawniej pełniło skarbnicę pozytywnych wspomnień. Do czasu. Śmierć wdarła się również tam. Żadne szczęście nie mogło jej powstrzymać. Choć udaję obrażonego dzieciaka, po prostu nienawidzę pożegnań. Muszę wyjechać cicho i niepostrzeżenie, żeby przypadkiem nie zmienić wcześniej podjętej decyzji. Milczę, walcząc z własnym umysłem, który za wszelką cenę próbuje wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia. Podsuwa mi coraz to nowe sytuacje, rozdrapuje dawne rany, przypomina o Hectorze Cravennie oraz moim aroganckim zachowaniu wobec Georgii,  okresie jej rekonwalescencji i śmierci, a także o nieudanej próbie samobójczej Soleil.  „Dlaczego nie zareagowałeś, nie powstrzymałeś szeregu nieszczęśliwych wypadków?” szepcze nieznośny głos w głowie. Nie potrafię się go pozbyć, dlatego posłusznie słucham. Po upływie kilku minut zostaję zasypany lawiną nienawiści do samego siebie. Rankiem wykopałem grób dla Righli, zupełnie jakbym tylko czekał na to, aż umrze. Nie pozwoliłem Deedee nazywać się wujkiem, mimo że tak bardzo pragnęła poznać smak bycia członkiem rodziny. Chciałem nawrzeszczeć na Sol, gdy tamta po raz kolejny obudziła się z krzykiem w środku nocy.
                Złość powoli zasnuwa moje oczy mgłą. Kiedy droga wijąca się między uschłymi drzewami zaczyna przypominać niewyraźną plamę, zatrzymuję samochód na poboczu. Na szczęście znajdujemy się w „lesie”, co samo w sobie stanowi dość dobrą kryjówkę.
                – Co się dzieje, Corliss? - Słyszę przytłumiony głos Soleil, która teraz patrzy na mnie z strachem.
                – Nic – zbywam ją.
                – Przecież widzę, że…
                – Czy mogłabyś się zamknąć, łaskawie proszę? – warczę.
                Nie wiem, co się ze mną dzieje, jakby to złość przemówiła, nie ja.  Nie powinienem traktować kobiety w podobny sposób. Niby czym sobie na to zasłużyła? Zwykłą troską? Ten incydent sprawia, że moja wściekłość osiąga apogeum. Nie potrafię powstrzymać łez. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele uczuć próbowałem stłumić w sobie. Pękam, okazuję swoją słabość w obecności Sol. Uderzam dłońmi o kierownicę, starając się rozładować złość przynajmniej w pewnym stopniu. Niestety efekt jest wręcz odwrotny.
                – Przepraszam, Corliss… nie chcę być dla ciebie ciężarem – mruczy kobieta.
                Choć wielu uznałoby jej zachowanie za zwykłe użalanie się nad sobą, nie mógłbym przyznać im racji. W związku z pobytem w więzieniu moja ukochana wciąż wierzy w brak własnej wartości. Myśli, że nie zasługuje na radość, że została stworzona tylko do wypełniania rozkazów innych. A ja swoimi wcześniejszymi słowami pokazałem, że zgadzam się na podobny układ.
                – Zależy mi na twoim szczęściu…  nie mam zamiaru dłużej ci się naprzykrzać. Ale gdybyś tylko mógł podwieźć mnie do Sartonii, byłabym ci bardzo wdzięczna. To tam jest moje miejsce. Przecież od początku powtarzałam, że zasłużyłam na karę.
                – To ja przepraszam, Sol. Ostatnimi czasy nie radzę sobie ze zdenerwowaniem. Nie chciałem tego powiedzieć. W głębi serca przysięgam, że zrobię wszystko, byś już nigdy nie musiała oglądać więziennych murów – wyznaję szczerze.
                Nie ufam wielu ludziom. Na wszelki wypadek wolę nie mówić im prawdy o sobie. W końcu współcześnie nawet najlepszy przyjaciel może okazać się śmiertelnym wrogiem. Jednak wychodzę naprzeciw Soleil bez najmniejszych obaw. Początkowo czuję irracjonalny wstyd ostatecznie zastąpiony przez nieprawdopodobną ulgę.
                – Ja… nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Wszystko jest zbyt skomplikowane – szepcze kobieta.
                – Przykro mi, naprawdę. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie tego, przez co przechodzisz. Jednak obiecuję, że cię nie skrzywdzę. Nie należę do grona strażników Coppera. Tamten strój był zwykłą przykrywką – oznajmiam, na nowo próbując przekonać ją do siebie.
                Rozumiem, że każdy, nawet najmniejszy niewłaściwy ruch może zburzyć naszą relację. Powinienem uważać na własne słowa i gesty. Soleil przywodzi mi na myśl kruchą lalkę z porcelany. Wystarczy ułamek sekundy, by ją stłuc, bezpowrotnie zniszczyć.
                Kiedy ponownie wciskam pedał gazu, chcąc kontynuować podróż, jasne światła pewnego samochodu przykuwają moją uwagę.
                – Jasna cholera! – warczę pod nosem, gdy zdaję sobie sprawę, że wpadliśmy w pułapkę.
                Pojazd zbliża się w naszym kierunku. Na jego masce dostrzegam niebieskie koło przecięte dwoma odcinkami, umieszczone na żółtym tle – symbol rządów Ulyssesa.
                Czuję się zupełnie tak, jakby śmierć zajrzała mi w oczy. Nie przypuszczałem, że ten moment nadejdzie już dzisiaj. Pobyt w więzieniu jest jednoznaczny z umieraniem, a ja pragnę jeszcze korzystać z życia. W jednej sekundzie przypominam sobie o miejscach, które chciałbym odwiedzić, ludziach, których chciałbym spotkać. Przeczuwam, że podobne marzenia wkrótce zostaną mi odebrane. Próbuję walczyć resztkami nadziei, zyskać nieco czasu. Na moje nieszczęście strażnik zbliża się w kierunku auta Righli. Z pewnością przeszedł przez niezbędne procedury, by móc pracować na obecnym stanowisku, dlatego należy do wysportowanych i wyjątkowo umięśnionych osób. Nawet nie mam co myśleć o wygraniu walki wręcz z osobnikiem jego pokroju. Patrzę przepraszająco na Soleil, pragnąc przekazać kobiecie cały żal związany z obecnym obrotem spraw. Powinienem jej chronić, podczas gdy okazuję się skończonym słabeuszem. W dodatku wciąż nie potrafię otrząsnąć się po tym, jak okropnie ją potraktowałem. Brak mi słów, by wyrazić własne wyrzuty sumienia.
                Służbista wysiada z samochodu i pokazuje wyraźnie, bym wyszedł na zewnątrz. Wykonuję jego polecenie, wcześniej wyjmując z torby naładowany pistolet i chowając go za kurtką.
                – Dobry wieczór – mówię, siląc się na spokojny uśmiech.
                Mężczyzna odpowiada tym samym, po czym prosi, bym pokazał mu wszelkie ważne dokumenty. Oczywiście nie mogę spełnić tej prośby. Moje nazwisko figuruje na liście osób poszukiwanych, więc już dawno wyrzuciłem swoje karty identyfikacyjne z nadajnikiem do najbliższego rowu. Dowodu Sol również pozbyłem się w miarę szybko. Na szczęście ciemność to dobry kamuflaż. Dzięki niej zyskuję chwilę czasu na obmyślenie planu działania.
                – Tak, już szukam – mruczę pod nosem, jednocześnie udając, że przegrzebuję wszelkie kieszenie.
                Gdy podwładny Coppera traci zainteresowanie moją osobą, uderzam go z całych sił bronią w głowę. Nieznajomy się chwieje, lecz ostatecznie utrzymuje równowagę. W ramach rewanżu próbuje przygwoździć mnie do maski samochodu. W przeciągu kilku sekund odpieram atak mężczyzny. Rzucam jego ciałem o wyschnięte drzewo i wymierzam lufę pistoletu prosto w czaszkę służbisty. O dziwo naciśnięcie spustu wcale nie należy do łatwych zadań. Zanim zadam strażnikowi ostateczną dawkę cierpienia, próbuję postawić się na jego miejscu. Niemal namacalnie czuję, jak kula przenika przez moją skórę, uszkadza tkanki, paraliżuje bólem. Z czasem podobne doznania stają się nie do zniesienia.
                Moja ofiara wygląda na przerażoną. Co prawda strzał jej nie zabije, lecz odetnie od życia na okres długich miesięcy. W przypływie wyrzutów sumienia na krótki moment opuszczam broń. W głębi serca wiem jednak, że nie mogę poddać się fałszywej litości. Spoglądam w kierunku samochodu, a przez szybę dostrzegam twarz Soleil. Kobieta trzęsie się ze strachu, najwyraźniej błagając mnie o ratunek. Uznaję jej reakcję za prawdziwą motywację i dalszych zastanowień wykonuję końcowy ruch. Patrzę, jak krew podwładnego dyktatora rozpryskuje się na wszystkie strony. I to z mojej winy. Nie potrafię odwrócić wzroku od tego obrzydliwego widoku. Oprzytomnienie zajmuje mi dodatkowe kilkanaście sekund.
                – Już jesteś bezpieczna – mówię, kiedy udaje mi się dostać do środka auta Righli.
                – Nie, Corliss. Ja nigdy nie będę bezpieczna – mruczy Sol, wciąż drżąc na całym ciele, jakby właśnie zetknęła się z bardzo niską temperaturą, czego zaprzeczeniem są krople potu znaczące jej czoło.
                – Tu nie chodzi o Coppera, tylko o mnie. Nie ucieknę przed strachem. On towarzyszy mi kiedy zasypiam, i kiedy się budzę. Nieustannie. Nawet jeśli jesteśmy sami w pokoju, a ty trzymasz moją rękę, mam wrażenie, że niespodziewanie zamienisz się w potwora. Zupełnie tak, jak dzisiaj, kiedy zacząłeś krzyczeć…
                – Przepraszam cię za to. Zachowałem się niczym skończony idiota, jednak mogę przysiąc, że nie jestem potworem. Walczę z wyrzutami sumienia. Żałuję, że potraktowałem cię w tak oschły sposób. A żal już w pewnym stopniu czyni ze mnie człowieka – oznajmiam spokojnie.
                Wiem, że będę potrzebował dużej dawki cierpliwości, żeby na nowo nauczyć ją życia, podstawowych praw rządzących ludźmi i światem. Jednak po pierwszym szoku zdaję sobie sprawę, że mogę podołać temu wyzwaniu. Nie potrafię znieść przerażonego spojrzenia Soleil, które boli mnie bardziej niż własne cierpienie, dlatego robię wszystko, żeby ją uszczęśliwić.
                Ruszamy w dalszą podróż. Mijamy uśpione domy i nielicznych przechodniów przypominających zombie w bladym świetle księżyca. W międzyczasie staram się opowiadać kobiecie o jej przeszłości. Przywołuję wszelkie radosne chwile, nawet te niebezpiecznie pozytywne. Zdaję sobie sprawy, że wystarczy tylko wygrzebać podobne momenty z zakamarków umysłu Sol, by nadać rzeczywistości nowych barw.
                – Pamiętasz, jak postanowiliśmy świętować rozpoczęcie nowego roku? Oboje uważaliśmy, że to bezsensowne, jednak Georgia była niesamowicie uparta. A dla niej mógłbym nawet skoczyć z  mostu, dlatego ostatecznie się zgodziłem. Całą trójką przed północą poszliśmy na rynek. Akurat wtedy mieszkaliśmy jeszcze w Companion, więc zanim dotarliśmy na miejsce, rozbolały nas nogi. Chyba do największych atrakcji tamtego wieczoru zaliczyliśmy fajerwerki. Moja siostra początkowo się ich bała, ale z czasem stwierdziła, że nigdy w życiu nie widziała czegoś piękniejszego. Podzielałem jej zdanie, ty najprawdopodobniej też. Kiedy mieliśmy zbierać się do wyjścia, zaczepił cię jakiś przystojny brunet. Powiedział, że prosi o jeden taniec. Rzecz jasna nie chciałaś się zgodzić, lecz wypchnąłem cię na parkiet. Wróciłaś po niecałych dwóch minutach. Żeby spłoszyć swojego adoratora, zaczęłaś go specjalnie deptać. Oczywiście wymówiłaś się brakiem koordynacji ruchowej, jednak każdy doskonale znał prawdę…
                Przerywam, gdy dostrzegam cień uśmiechu na twarzy Soleil. W głębi serca dziękuję, że nie odepchnęła tego wspomnienia. Widzę, jak kąciki jej ust delikatnie unoszą się ku górze.  Nie mogę powstrzymać radości. Jedną ręką zakładam kosmyk włosów kobiety za ucho, ciesząc się niczym wariat.
                Reszta podróży nie trwa zbyt długo. Decyduję się na krótki pobyt w Bittlemberg, mieście będącym skarbnicą niezliczonych urywków pamięci, niekoniecznie pozytywnych. To właśnie tutaj dowiedziałem się o chorym planie Coppera. To tutaj moja ukochana podjęła decyzję o samobójstwie. To tutaj zrozumiałem, jak bardzo mi na niej zależy.
                Parkuję przy jednej z wąskich uliczek. Wysiadając, nakładam na głowę kaptur, a następnie wyjmuję z bagażnika dużą torbę i pomagam Sol stanąć na równe nogi. Idziemy w zupełnych ciemnościach. Najwyraźniej władze odcięły prąd, by zatrzymać wszystkich obywateli w mieszkaniach. Próbujemy zachować ciszę, jednak co chwilę wpadamy na słup czy barierkę. Zapewne w innych okolicznościach podobne wpadki by mnie rozbawiły, lecz nie teraz. Przecież w przeciągu ułamka sekundy możemy wpaść w bezwzględne łapska strażników. Gdy docieramy do piwnicy w jednej z opuszczonych kamienic, oddycham z ulgą. Rozkładam na podłodze duży, zielony koc i kładę się na nim. Nie zasnę tej nocy. Chcę tylko zmusić kobietę do odpoczynku.
                – Powinnaś się położyć – mówię, gdy tamta nieśmiało podąża w moim kierunku.
                – Nie jestem zmęczona - oznajmiam, siadając na krawędzi posłania.
                – Rozumiem, że adrenalina skutecznie spędziła ci sen z powiek, jednak potrzebujesz nowej dawki energii.
                – Po co mi nowa dawka energii?! W końcu nie możemy uciekać w nieskończoność, Corliss.  To bezcelowe - mruczy pod nosem.
                – Nigdy nie uważałem, by ratowanie czyjegoś życia i walka o wolność były bezcelowe - dodaję delikatnie przyciągając ją do siebie.
                Szorstka skóra kobiety, choć niemiła w dotyku, daje ukojenie. W obecności mojej ukochanej zaczynam czuć, że trudy związane z wydostaniem jej z więzienia nie poszły na marne.
                – Wszystko jakoś się ułoży - powtarzam niczym mantrę, próbując uspokoić samego siebie.
                Soleil, najwyraźniej znudzona podobną gadaniną, która tak czy inaczej nie ma  żadnego związku z rzeczywistością, zamyka oczy, jednocześnie trzymając moje ramię jak szmacianą lalkę. Z czasem jej zachowanie staje się bardzo uciążliwe, dlatego zmieniam pozycję z leżącej na siedzącą. Niestety za każdym razem, gdy wyrywam się z objęć kobiety, tamtą wstrząsają niekontrolowane dreszcze. Ostatecznie więc trwam do rana w identycznym stanie.

                – Otwierać! – Słyszymy głos dobiegający zza drzwi, budzący nas z niespokojnego półsnu.
                Momentalnie staję na równe nogi, uświadamiając sobie, w jak tragicznej sytuacji jestem. Mam raptem kilka sekund na pożegnanie się ze światem, zamknięcie wszystkich niedokończonych spraw. Lata wcześniej posiadałem wielkie plany na przyszłość. Naiwny dzieciak. Pragnąłem wylecieć w kosmos i poznawać nowe cywilizacje. Nie przypuszczałem wtedy, że skończę jako marny więzień, pozbawiony jakichkolwiek chęci do życia, z utęsknieniem czekający na dzień własnej śmierci, jedynego wybawienia.
                W przypływie dziwnej nadziei biorę do ręki pistolet, niestety szybko zaczynam rozumieć, że nie został mi już żaden nabój.
                – Cholera! – warczę.
                Ze złością rzucam broń na podłogę i podbiegam do roztrzęsionej Sol. W międzyczasie znów rozlega się donośny głos, wołający: "Szybko! To dla waszego dobra!".
                – Co teraz? – pyta kobieta, patrząc na mnie zaszklonymi oczyma.
                – Nie wiem – mówię nawet nie próbując gdybać.
                Przytulam ją najmocniej, jak tylko potrafię, próbując zabić lęk.
                – To koniec – mruczy.
                Zgadzam się z nią, myślę, lecz nie wypowiadam  tego na głos. Po prostu cierpliwie czekam, starając się ignorować rzeczywistość. Egzystuję w chwili obecnej, nie wybiegam w nieistniejącą przyszłość. W głębi serca żałuję, że nie było mi dane poznać wszystkich kolorów życia, zasmakować wolności oraz szczęścia. Powoli godzę się z duchową śmiercią, z bólem, wiecznym cierpieniem
                Zatykam uszy kobiety swoimi dłońmi, opierając brodę o jej czoło.
                – Jesteś bezpieczna – szepczę bezustannie, nawet gdy drzwi opuszczonego mieszkania gwałtownie się otwierają, a pewien mężczyzna próbuje nas rozdzielić.
                Mężczyzna, który pod żadnym pozorem nie wygląda na osobę pełniącą funkcję strażnika.

*** 
Wróciłam :) Teraz nie będę już znikać na tak długi okres czasu (w wakacje, rzecz jasna, w roku szkolnym to zupełnie inna sprawa). Postaram się nadrobić wasze zaległości do jutra.