piątek, 2 stycznia 2015

Rozdział XXX

"Wystarczy tak mało, niedostrzegalny powiew wiatru, by sprawy lekko się przesunęły i to, za co jeszcze przed chwilą człowiek gotów był oddać życie, nagle ukazuje się jako pozbawiony treści bezsens."
Milan Kundera

CORLISS
Kiedy Calia pojawiła się na horyzoncie, doskonale zdawałem sobie sprawę, że prędzej czy później nadejdą kłopoty. Niestety nie przypuszczałem, że owo spotkanie wywróci moje życie do góry nogami. Wtedy pragnąłem przede wszystkim ochronić ukochaną kobietę. Widząc ją po kilku miesiącach rozłąki, tym dobitniej zrozumiałem, że jeszcze nigdy nie darzyłem żadnej innej osoby tak niezwykłym uczuciem.  Nie potrzebowałem niczego więcej z wyjątkiem jej obecności. Gdy miałem Soleil na wyciągnięcie ręki, pragnąłem jedynie pieścić jej ciało, całować i tulić do siebie. Dlatego paraliż spowodowany przez truciznę zabolał nie tyle w sensie fizycznym, co psychicznym. Nie wiem, co znajdowało się w ampułce, lecz najprawdopodobniej nie imitowało Mortem, raczej uwięziło mnie pod własną skórą na bliżej nieokreślony czas. Kto wie, czy nie na zawsze. W ostatnich chwilach błogiej nieświadomości, zupełnie zdezorientowany, potrafiłem jedynie objąć kobietę i zapewnić ją o swojej miłości. Zaraz potem straciłem kontrolę. Upadłem na ziemię i z przestrachem zrozumiałem, że nie jestem w stanie wykonać pojedynczego ruchu. Za wszelką cenę napinałem wszystkie mięśnie, lecz pozostałem bezbronny wobec niepozornej substancji zdolnej w jednej sekundzie zabić wszystkie moje nadzieje i plany.  W końcu znajdowałem się w stanie znacznie gorszym o śmierci.
Widzę jej łzy. Słyszę, jak rozpaczliwie wyje, wymawia moje imię, robi wszystko, bym znów wrócił do pełni sił, choć podświadomie wiem, że tylko cud odda mi dawne życie. W chwili obecnej jedyne, czego chcę, to móc ją pocieszyć, powiedzieć, że wszystko jeszcze się ułoży, że powinna przestać płakać. Zamiast tego z moich ust wypływa niewyraźny bełkot.  Patrzę, jak Soleil nieruchomieje, próbując doszukać się sensu w podobnym mamrotaniu. Na daremno. Znów dostrzegam smutek i głęboką rozpacz w jej jasnoniebieskich oczach, znak, że dała za wygraną. Czuję, że swoimi delikatnymi dłońmi dotyka mojej twarzy, z czułością głaszcze policzki, by ostatecznie złożyć pocałunek na skroniach. Pragnę go odwzajemnić. Nie potrafię. Cholera, znów nie potrafię.
Calia ulatnia się zaraz po odzyskaniu przytomności. Nieustannie wściekła, jedynie spogląda w moją stronę, by następnie wstać i zniknąć tuż za rogiem.
Nie mam pojęcia, ile czasu mija, zanim dociera do nas Sylvia wraz z dziećmi. Najprawdopodobniej Gratiam podsłuchał moją nocną rozmowę z Sol, dlatego doskonale wiedział, dokąd pójść.
– Co się tu stało? – pyta przyjaciółka, klękając na ziemi.
Niestety nie uzyskuje odpowiedzi.
Moja ukochana na widok znajomych osób zaczyna coraz głośniej szlochać. Przez sekundę mam wrażenie, że nie potrafi wykonać żadnej innej czynności, że jakimś cudem choroba dotknęła także ją. Całe szczęście po chwili odzywa się tym samym, zduszonym głosem:
– Nie chciałam, by stała mu się krzywda… to wszystko moja wina! Nie powinnam była prosić, żeby ze mną szedł. Ja… ja przepraszam! Błagam, zrób coś… ja nie chcę, żeby on umierał! Nie chcę żyć ani chwili bez niego!
Kobieta z całych sił zatyka uszy dłońmi, zupełnie jakby pragnęła całkowicie odizolować się od świata. Cierpienie ukochanej boli mnie znacznie bardziej niż własne. W dodatku nienawidzę siebie, ponieważ przyglądam się temu, jak wyje z rozpaczy, a jednocześnie pozostaję bierny w działaniu. Jeżeli tak ma wyglądać reszta mojego życia, wolałbym, żeby skończyło się znacznie wcześniej niż powinno. Nie chcę widzieć rozczarowania Soleil. Przecież obiecałem jej prawdziwe szczęście, a nie opiekę nad niedomagającym paralitykiem. Mieliśmy znaleźć nasze miejsce na ziemi, stworzyć wspaniałą rodzinę… podczas gdy teraz nawet nie będzie mi dane wziąć synka lub córeczki na ręce.  Czuję, jak wściekłość i rozpacz mieszają się wewnątrz mnie. Pragnę dać im ujście w postaci krzyku lub łez. Niestety, spod moich powiek wypływają tylko pojedyncze krople, a z ust kolejny bełkot przypominający wycie dzikiego zwierzęcia.
Widzę, jak Sylvia nieśmiało przytula moją ukochaną.
– Ciii… on… wyjdzie z tego – szepcze kłamliwe słowa pocieszenia, na co tamta odpowiada nowym atakiem histerii.
Wyrywa się w niepohamowanej furii, zaczyna kopać kobietę, wymachiwać pięściami. Na szczęście moja przyjaciółka reaguje dostatecznie szybko, łapie ją za nadgarstki i przyciąga do siebie, całkowicie ignorując wszelkie protesty.
– Zaopiekuję się nim –mówi Soleil, wciąż nie przestając szlochać. – Zrobię wszystko, żeby poczuł się lepiej… przysięgam.
Chyba zwariowałaś! Powinnaś żyć, póki masz na to czas, a nie opiekować się kimś, kogo istnienie zostało z góry skazane na porażkę. Nie chcę być zależny od kogokolwiek, a tym bardziej od ciebie! Zasłużyłaś na coś więcej… a teraz? Osoba, która podawała się za moją przyjaciółkę odebrała mi wszystko, co posiadałem. A przecież jeszcze niedawno śmialiśmy się z tych samych żartów, byliśmy nierozłączni – ja, ona i Gilbert. Nie przypuszczałem, że jeden akt tchórzostwa zmieni tak wiele. Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że Calia będzie w stanie mnie skrzywdzić, a co dopiero w ten sposób. I choć staram się nie czuć do niej nienawiści, patrząc, jak płaczesz, pragnę, by cierpiała. Przeraźliwie cierpiała. By rwała włosy z głowy, wiła na podłodze z bólu, krzyczała z bezradności. W końcu przestało mnie obchodzić zachowanie własnego człowieczeństwa. Zostałem potworem nie tylko w głębi duszy, ale i na zewnątrz. Wcale się tego nie wstydzę.
– Musimy go zabrać w jakieś bezpieczne miejsce – komenderuje Sylvia, podnosząc moje nogi.
Soleil, kiedy wreszcie odzyskuje panowanie nad sobą, razem z Gratiamem i Deedee bierze mnie pod ramię i podnosi. Widzę, że wszystkim jest niesamowicie ciężko, lecz mimo to idą do przodu. Od czasu do czasu potykają się o leżące na ziemi kamienie, by ostatecznie zatrzymać przy jednej z zachowanych w idealnym stanie kamienic.
– Zapukaj do środka – prosi Sylvia, zwracając się do najmłodszego członka naszego grona.
– Nie ryzykujmy – wtrąca się Deedee. – Kto wie, czy nie natrafimy na jakiegoś strażnika.
– Sugerujesz, że znów mamy tułać się po kątach? – wybucha kobieta, jednak robi to najwyraźniej pod wpływem emocji, ponieważ chwilę później przystaje na propozycję dziewczynki.
Zatrzymujemy się w różnych opuszczonych domach, niczym nie różniących się od reszty. Zmieniamy miejsca zamieszkania co kilka dni, by nie wzbudzać większych podejrzeń. Przez cały ten czas leżę bez ruchu na brudnych materacach, a jedynym oknem na świat jest dla mnie stare radio, które Gratiam znalazł blisko sartońskiego wysypiska śmieci. Soleil również przypomina sparaliżowaną. Bez przerwy wpatruje się w sufit, nic przy tym nie mówiąc. Sama odmawia jedzenia posiłków, a wstaje tylko i wyłącznie, by mnie nakarmić lub umyć. Czuję potworne upokorzenie. Nie potrafię nawet kontrolować  potrzeb fizjologicznych. Moje odchody musi sprzątać ktoś w pełni sił, zupełnie jakbym był psem czy innym zwierzęciem.
Nienawidzę własnego życia bardziej niż czegokolwiek, bardziej niż Coppera. Informacja o jego śmierci nie robi więc na mnie większego wrażenia. Sylvia, Deedee czy nawet Gratiam, gdy tylko słyszą w radiu, że sławetny dyktator został zamordowany przez grupę buntowników, skaczą z radości. Cieszą się, dostrzegają w jednym zabójstwie nadzieję na lepsze jutro. Ale dla mnie i Sol nie ma już jutra. Żyjemy pozbawieni marzeń, bez konkretnego celu i chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu z utęsknieniem czekamy na trzydzieste urodziny.
– Będziemy… nie, jesteśmy wolni! – woła Sylvia, biorąc w ramiona chłopca i kręcąc się wokół własnej osi.
Podczas gdy moja ukochana zaniedbuje opiekę nad dziećmi, druga z kobiet należących do naszego grona przejmuje pałeczkę. Boli mnie, że nawet te małe istoty, dawniej potrafiące przywrócić jej utracony humor, teraz stały się niesamowicie obojętne, zupełnie jakby przestały istnieć lub egzystowały w innym wymiarze. Sylvia natomiast przez kilka tygodni naprawdę przywiązuje się do maluchów. By zagospodarować nadmiar wolnego czasu, wymyśla dla nich różnorakie zabawy, rozmawia, opowiada historie i bajki. Zachwyty dzieci nie mają końca. Lgną do niej jak rzepy, spędzając każdą chwilę na podobnych rozrywkach. Dzięki temu w murach ponurego pokoju często rozbrzmiewa radosny śmiech maluchów.
– Wrócimy do domu? – pyta Gratiam z entuzjazmem w głosie.
– Zabiorę was, gdziekolwiek zechcecie! Może w góry? Albo nad morze? Umiecie pływać? Jeśli nie, to was nauczę, przysięgam! – oznajmia, wciąż nie przestając się śmiać.
Deedee również wygląda na wniebowziętą. Podnosi ręce wysoko i zaczyna tańczyć. Po chwili wchodzi na stolik, by zaraz potem niespodziewanie z niego zeskoczyć. Loki dziewczynki opadają na jej twarz. Nawet nie zdążyłem zauważyć, kiedy dojrzała i stała się prawie dorosła. Przecież współcześnie osoby w jej wieku zakładają rodziny. Świat pędzi razem z czasem i nikt, żadna siła, żadna rewolucja nie są w stanie powstrzymać tego niszczycielskiego procesu.
Kiedy moment zbiorowego szczęścia dobiega końca, Sylvia mimowolnie spogląda w moim kierunku. Siedzę tuż obok Soleil. Oboje całkowicie ignorujemy zadowolenie pozostałych. Może z pewnej perspektywy nasze zachowanie wygląda na egoistyczne, lecz po prostu nie dostrzegamy w śmierci Coppera powodów do radości. Morderstwo tego bydlaka nie wróci mi zdrowia. Wszystko będzie takie samo, jak dawniej – pozbawione sensu.
– Sol, ciesz się razem z nami! – mówi przyjaciółka, klękając obok kobiety.
Tamta nie odpowiada, choć Sylvia stara się zmusić ją do powstania. Na daremno. Moja ukochana ucieka na drugi koniec pokoju, przykładając obie dłonie do ściany, zupełnie jakby pragnęła uratować ją przed zburzeniem.
– Musisz zacząć żyć teraźniejszością. Rozpamiętywanie dawnych czasów nie przyniesie ci żadnych korzyści – argumentuje była członkini ruchu oporu.
Niestety nie zapowiada się na to, by Soleil skorzystała przynajmniej z jednej z rad. Widzę, jak jej podbródek niekontrolowanie drga. Lada moment wybuchnie płaczem, lecz zanim to następuje, cedzi przez zaciśnięte zęby:
– Nie znasz mnie. Nie masz pojęcia, jak się czuję, co przeżywam, więc daj mi święty spokój, jeśli łaska.
– Nie licz, że tak to zostawię. Powinnaś pogodzić się ze śmiercią Corlissa, nie istnieje inne rozwiązanie – oznajmia Sylvia, podchodząc nieśmiało do kobiety, jakby nie chciała jej spłoszyć.
– Ze śmiercią?! Co ty wygadujesz?! – krzyczy.
Zaakcentowane słowo działa na Soleil jak płachta na byka. W jej oczach nie dostrzegam już dawnej bezradności i smutku, lecz wszechogarniającą wściekłością. Chyba tylko cud powstrzymuje ją od rzucenia się z pięściami na swoją „przeciwniczkę”.
– On nie umarł, słyszysz?! NIE UMARŁ. Oddycha. Otwiera oczy. Bełkocze...
– To roślinka – przerywa jej Sylvia. – Możesz się dalej łudzić, ale to tak czy inaczej na nic. On już nigdy nie stanie na nogi, nie będzie normalny, nigdy cię nie pocałuje, nie przytuli, nie powie, że cię kocha. Skoro masz zamiar nadal się nad nim użalać, to droga wolna. Ale tutaj chodzi o ciebie. Wkrótce zostaniesz matką. Weź się w garść, jeżeli pragniesz zapewnić swojemu dziecku szczęśliwe dzieciństwo…
Jednak kobieta przestaje słuchać dalszych wywodów mojej przyjaciółki. Wychodzi na zewnątrz, przy okazji trzaskając drzwiami. Nie rozumiem jej wzburzenia. Przecież Sylvia powiedziała całą prawdę, choć niewątpliwie brutalną. Określiła moją egzystencję bardzo akuratnym słowem. Roślinka. Mimo że należy o nią dbać i poświęcać jej dużą ilość czasu, jest tylko bezwartościowym organizmem pełniącym funkcję ozdobną. Istnieją rzeczy znacznie ważniejsze - Sol powinna więc zadbać o siebie i dziecko, a pogrążenie w niekończącej się żałobie z pewnością jej w tym nie pomoże.
Reszta dnia mija mi przy akompaniamencie głosów i śpiewu nowych triumfatorów. Najprawdopodobniej przechadzają się ulicami miasta, chcąc obwieścić całemu światu swój sukces. Wołają: „śmierć Copperowi! Chwała rebeliantom!”. Choć próbuję zrozumieć ich tok myślenia, w głębi duszy czuję, że daremnie się łudzą. Z pewnością nową głową państwa zostanie ktoś równie okrutny.  Wątpię, by bogacze tak łatwo dali za wygraną.
 Upust emocjom, które gromadzę w środku, daje mi dopiero obecność Soleil. Kobieta wraca późno w nocy. Nie mówi, gdzie była. Nikt też nie pyta, zwłaszcza, że dzieci już dawno pogrążyły się w błogim, bezpiecznym śnie.
– Żałosne – szepcze, kręcąc głową z niedowierzaniem. Stoi przy oknie i opiera dłonie o parapet. – Jeśli uważają, że zamordowanie jednego ważnego człowieka zmieni cały system, to jeszcze się zaskoczą.
Zaraz po tym kładzie się na materacu, najwyraźniej zbyt zmęczona i zirytowana, by wspominać o dzisiejszej awanturze.
Wszechobecna radość gaśnie wraz z nadejściem lutego, kiedy to na jaw wychodzi prawda o zbrodniczej działalności Coppera. W tym samym czasie decydujemy się na powrót do domu Righli. Sylvia pożycza samochód od jednego ze znajomych, dzięki czemu na miejsce możemy dotrzeć w znacznie łatwiejszy sposób. Po drodze mijamy szpital, rzecz jasna zburzony, gdzie dawniej przebywała Heather wraz z dziećmi. Widzę po wyrazie twarzy Soleil, że budynek przywodzi jej na myśl bardzo bolesne wspomnienia. Słyszałem, jak żałowała, że zdecydowała się na podróż do klinki. Gdyby podjęła inną decyzję, z pewnością byłbym obecnie w pełni sił. Jednak nie mam do niej żadnych pretensji. Paraliż mojego ciała to wina tylko i wyłącznie Calii. Pojawiła się w złym miejscu, o niewłaściwym czasie.
Ponadto zastanawiam się, czy Heather zdążyła uciec, zanim z budowli pozostały same gruzy. Najprawdopodobniej nie miała zbyt wiele casu, lecz, kto wie, może wykazała się wyjątkową czujnością. Jeszcze za życia Righla często powtarzała, że jej przyjaciółka to prawdziwy skarb ruchu oporu. Jak na kobietę odznaczała się niesamowitą sprawnością i wytrzymałością fizyczną. Mam nadzieję, że podobne cechy zastosowała w praktyce, przezwyciężając śmiertelne zagrożenie.
– Słyszeliście najnowsze wieści? – pyta Sylvia, przerywając panującą od dłuższego czasu ciszę.
Ona i Soleil są w nie najlepszych stosunkach, wolne chwile spędzają na wzajemnych sprzeczkach i przekomarzaniu się. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mimo wszystko nie mają zamiaru rezygnować z dalszej współpracy. Łączą swoje siły, by przetrwać. Życie we wspólnocie tak czy inaczej jest lepsze niż monotonne egzystowanie w pojedynkę, nawet jeśli wiąże się ono z nieustannym zdenerwowaniem i ciągłymi kłótniami.
– Cały sekret długowieczności Coppera okazał się jedną wielką ściemą – oznajmia moja przyjaciółka.
Choć już dawno straciłem nadzieję na to, że naukowcy wreszcie opracują skuteczną szczepionkę, dzięki której nasze życie nie kończyłoby się po trzydziestce, dopiero słowa Sylvii gaszą ostatni płomień niekończącego się oczekiwania na nierealne.
– To znaczy? – pyta Soleil.
– Pamiętasz tę aferę z dziećmi zabieranymi przez urząd? Rzecz jasna, ich matki nadawały się do swoich ról… po prostu Ulysses chciał pozbyć się każdego z genem odpowiedzialnym za odporność, za rzekomą nieśmiertelność. Zabierał niemowlaki, głodził je, dopóki nie wyzionęły ducha. Okropność…
Kobieta, widząc, że moja ukochana odruchowo łapie się za zaokrąglony brzuch, szybko rezygnuje z dalszych wywodów, najprawdopodobniej nie chcąc jej dłużej niepokoić. Mimo to sprawia, że czuję do dyktatora jeszcze większe obrzydzenie. Śmierć bydlaka nagle nabiera głębokiego znaczenia. Dostał to, na co zasłużył, a dzień jego zabójstwa dał wszystkim ogromną nadzieję. 
Mimo że w samochodzie znów zapada cisza, Soleil nie przestaje głaskać warstw skóry, pod którymi ukryte jest maleństwo. Ciekawi mnie, czy wyczuwa jego ruchy. Może dziecko właśnie zaczęło kopać? Niestety ja nigdy nie poznam prawdy na ten temat. Nie potrafię nawet kontrolować własnych kończyn. Nawet jeśli będę próbował, mój potomek nie zazna pełni ojcowskiej miłości. A na potwierdzenie  własnych przewidywań nie muszę czekać zbyt długo.
Aiden przychodzi na świat pierwszego marca dwa tysiące dwieście trzydziestego szóstego roku. Ma prawidłową wagę, szare oczy i niezwykle jasne włosy. Deedee uważa, że bardziej przypomina mnie niż Sol ze względu na ogromny, „kulfoniasty” nos. Ale to tylko jej dziwny punkt widzenia. Tak naprawdę w życiu nie widziałem tak pięknego noworodka.
Poród dla mojej ukochanej był niesamowicie wyczerpujący. W środku nocy odeszły jej wody i dostała pierwszych skurczów. Kiedy zobaczyłem, co się święci, zacząłem przeraźliwie wyć. Na szczęście mój bełkot zdążył w miarę szybko obudzić Sylvię. Kobieta wbiegła do sypialni i momentalnie przeniosła mnie na podłogę. Nie widziałem więc  zbyt wiele, leżąc tak nisko, zupełnie unieruchomiony. Słyszałem tylko, jak Soleil krzyczała. Nie mogłem znieść wrzasków wypływających z jej ust, jednak nie potrafiłem im zaradzić. Resztkami sił pozwalałem, by z całych sił ściskała moją dłoń. Poskutkowało. Dwie godziny później Sylvia zawołała z radością:
– To chłopczyk!
Teraz rozpiera mnie duma. Mam syna, o którym podświadomie zawsze marzyłem. Śmieję się w głębi duszy, ponieważ, choć nasz świat otacza wieczne widmo śmierci, wreszcie zrozumiałem, dlaczego się tu znalazłem. Z pewnością przeżyję jeszcze nie jedno rozczarowanie, mimo to wiem, że otrzymałem długo wyczekiwany prezent. Rzeczywistość niestety znacznie odbiega od moich idealnych wyobrażeń. Nie posiadam ogromnego domku z ogrodem, nie czuję się w pełni bezpiecznie ze względu na podupadły stan zdrowia, ale dzięki jednej kruchej chwili dostrzegam prawdziwe szczęście. Ulotne, lecz będące skarbem, pozwalające na moment zapomnieć o nieuchronnym końcu. Bo tylko pojedyncze mgnienia związane z brakiem ciągłego zamartwiania się przyszłością i przeszłością dają mi swobodnie oddychać.
Ale nawet to świadczy o moim egoizmie. Gdybym naprawdę pragnął szczęścia dla własnego syna, nie pozwoliłbym mu przyjść na świat. Ochroniłbym go przed całym bólem, jakiego doświadczyłem. Być może Aiden poczekałby w kolejce na lepszego ojca, który całymi wieczorami grałby z nim w piłkę, zabierał nad jezioro czy rozmawiał o męskich sprawach niedostępnych dla kobiet. Jednak już od pierwszych chwil życia moje maleństwo musi walczyć. Walczyć, bo lada moment nadejdzie bezlitosna śmierć. Najpierw zabierze mnie, później Soleil.  A później pozostanie tylko ta kłopotliwa samotność.

***
Jak widzicie, Corliss wcale nie umarł :)) Rozdział bardziej opisowy, mam nadzieję, że się wam spodoba. Życzę wszystkiego najlepszego w domu roku, a już teraz zapraszam was na nowego bloga: