"Bo to takie łatwe, ciche, bezkrwawe samobójstwo bez śmierci."
William Wharton
Zawodzi mnie wiara w rzeczywistość. Ja nie
istnieję, a reszta świata to iluzja. Jestem snem, nienarodzonym nocnym koszmarem.
Zdążyłam uroić sobie ból i cierpienie, nierealny świat, chorobę, a także moich
przyjaciół. Na krótką chwilę zagościłam w dziecięcej wyobraźni, by później
rozpłynąć się wraz ze wschodzącym słońcem. Dobrze mi z tą świadomością. Tak
ciepło i bezpiecznie. Dlaczego więc, gdy otwieram oczy, rzeczywistość staje się
tak dotkliwa?
Budzę się zupełnie zdezorientowana. Na
krótką chwilę zapominam o zdarzeniach z dnia poprzedniego. Dotykam dłonią
swoich mokrych policzków, gdy prawda uderza moją podświadomość ze zdwojoną
siłą. Zaczynam się trząść. W mroku nie zauważam nawet siedzącego tuż przede mną
Corlissa. On krzyczy. Zupełnie jak zwierzę wydające z siebie ostatnie
tchnienie, stojące przed nieuchronną zagładą, patrzące w bestialskie ślepia
swojego oprawcy bez możliwości obrony. Ten dźwięk jest głośny, charczący, jakby
głos mężczyzny musiał wcześniej pokonać liczne przeszkody, by wypłynąć na
powierzchnię. Widocznie nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tak
głębokiego bólu z wyjątkiem wejścia w jego sedno.
Ciało Georgii zostało zabrane przez
funkcjonariuszy publicznych i spalone razem z resztą zmarłych w wyniku
zarażenia Mortem. Przedstawiciele władz Sartonii pragnęli w ten sposób opanować
niekontrolowanie rozprzestrzeniającą się chorobę. Błagania Corlissa o możliwość
pochowania dziewczyny zostały zakończone ostrą kłótnią. „To trup. Nawet nie
poczuje, gdy ją spalą”, powiedzieli i
odeszli, ostentacyjnie ciągnąc za sobą ciało kobiety, zupełnie jakby chcieli
dać nam do zrozumienia, że traktowanie naszej przyjaciółki jak człowieka jest
najzwyklejszym absurdem. Zimna obojętność stała się ich lekarstwem na
cierpienie.
Przyjazd Righli niczego nie zmienił.
Poprosiliśmy ją o opiekę nad Deedee i obiecaliśmy, że wrócimy za kilka dni, co
tak naprawdę było wierutnym kłamstwem. Kobieta najprawdopodobniej przejrzała
nasze zamiary, ponieważ przywiozła ze sobą zapas dodatkowych ubrań i
pożywienia. Następnie wsiadła do samochodu i odjechała, zostawiając nas samych,
gotowych na spotkanie z rozpaczą.
Nieznana siła przywlekła mnie i Corlissa do
przydrożnego hotelu. Teraz, zamknięci w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu,
jesteśmy gotowi na przyjęcie kary. Mogliśmy uniknąć śmierci Georgii od samego
początku, ale kiełkująca w nas tajemnica stanowiła ciekawą odmianę. Pod
przykrywką troski bawiliśmy się w strażników sekretu. Nie wiedzieliśmy, że
niewinne kłamstwo rośnie z dnia na dzień, aż wreszcie staje się zdolne do
zmiażdżenia nawet najsilniejszego człowieka. Oglądanie cierpienia dziewczyny
niewątpliwie było dla nas największą nauczką, na którą w pełni zasłużyliśmy.
Nie mam sił, by spojrzeć na Corlissa, by
powiedzieć choć słowo pocieszenia. Jego krzyk z czasem staje się jeszcze
głośniejszy. Odruchowo zatykam uszy, jednak mężczyzna nagle upada na podłogę.
Niespodziewany dźwięk sprawia, że wybucham
płaczem. Nie panuję nad swoimi gestami. Fakt, że rzeczywistość uległa tak
diametralnej zmianie, przytłacza mnie i zniewala. Z trudem siadam obok
przyjaciela, jedynej osoby związanej z tamtym życiem. Życiem, w którym byłam
niezniszczalna.
Corliss dotyka palcami ściany, a później
zaczyna zdzierać z niej tapetę. Słyszę ostry pisk, jednak już po chwili
zauważam, że dzięki staraniom mężczyzny pokój zaczyna przypominać nasze
mieszkanie w Bittlemberg. Teraz nie muszę zamykać oczu, by powrócić do tamtych chwil.
Jest prawie idealnie. Brakuje tylko jednego istotnego elementu – Georgii.
Nie mamy zdjęcia, które mogłoby przypominać
nam o jej istnieniu ani nawet marnej pamiątki. Obraz siostry Corlissa stopniowo
zamazuje się w naszych umysłach. Zapominamy o jej szarych oczach i smutnym
uśmiechu. Z czasem przestaniemy pamiętać dźwięczny głos kobiety. Zostajemy
pozbawieni wszystkich wspomnień, choć pragniemy chwycić się ich jak tonący
brzytwy. To jedyne, co nam zostało. Nie mamy władzy nad czasem. Płyniemy razem
z prądem. Jesteśmy martwi przed śmiercią.
Przesuwam się, by być bliżej Corlissa.
Teraz patrzę na ścianę z naprawdę niewielkiej odległości. Kwiatowe wzory
oświetlone przez blady księżyc są sposobem na ucieczkę w jasne zakamarki mojej
pamięci. Jedną dłonią dotykam ręki mężczyzny. Delikatnie gładzę kciukiem jego
skórę. Dzięki niemu czuję się bezpieczniej. Wciąż płaczę.
– Nie mogę zasnąć – szepcze Corliss
zdławionym głosem. – Za każdym razem, gdy zamknę oczy, widzę jej ciało: leży na
ziemi po rzekomej próbie samobójczej. Wiem, że zaraz umrze. Ma nienaturalnie
wykrzywioną twarz. Przed śmiercią wypowiada tylko dwa słowa: „nienawidzę cię”.
Zaraz potem przestaje się ruszać...
– To nie twoja wina – mówię szybko,
zmuszając mężczyznę do tego, by na mnie spojrzał. Choć nie wierzę we własne
słowa, nie potrafię znieść widoku łez na policzkach Corlissa.
– Kłamiesz – próbuje wrzasnąć, jednak jego
głos łamie się w połowie słowa jak u rozkapryszonego dziecka, którym w
rzeczywistości wciąż jest. Lubi powtarzać, że pragnie znaleźć szczęście, nie
rozumiejąc, że wymaga od życia stanowczo zbyt wiele.
– Nieważne – odpowiadam, nagle tuląc się do
niego. Czuję potrzebę czyjejś bliskości. Kiedy spadam z krawędzi rozpaczy,
chcę, by ktoś trzymał moją rękę i ginął razem ze mną. – Tylko to potrafię
robić, Corliss. Kłamać.
Odejście nadziei zwiastuje odejście
człowieka. Jest wypaleniem ostatniego znicza bez możliwości zdobycia zapałek.
Rozpoczyna proces żmudnego oczekiwania i bezużyteczności. Jednak ja nie mam
sił, by patrzeć na to, jak moje życie zamienia się w rozwiewany przez wiatr
piasek. Zakończę je wtedy, kiedy zechcę. Teraz rozumiem, że nie oszukam
śmierci. Nie biorę już udziału w wyścigu, którego wynik był z góry przesądzony.
Pragnę po prostu odejść, przyspieszyć proces rozpadu postępujący od chwili
moich narodzin. Zniknę, bo tyle jestem warta. I znów będzie tak, jakbym nigdy
nie istniała.
Dłoń mężczyzny delikatnie gładzi moje
włosy. Mam wrażenie, że Corliss wie, co chcę zrobić. Jego gesty są wyrazem
pożegnania.
–
Nawet nie próbuj tak mówić. Jesteś ważniejsza niż kłamstwa, w których żyjesz –
szepcze, całując mnie w czoło. Wstrząsa nim szloch. – Jesteś ważna dla mnie –
dodaje i dotyka mojego policzka. – Nie pozwól odebrać sobie życia. Jeśli
myślisz, że nie widzę, jaka zmiana w tobie zaszła w ciągu ostatnich tygodni,
mylisz się. Nie mogłaś usiedzieć na miejscu. Wszystko, co działo się wokół,
sprawiało, że byłaś jeszcze bardziej przygnębiona. Znam cię lepiej niż
ktokolwiek inny i, choć dobrze grasz, nie ukryjesz przede mną swojego smutku. Pomogę ci, Soleil. Nie mam już nikogo poza
tobą.
Pragnę powiedzieć: „Straciłeś mnie już
dawno temu”, jednak ostatecznie milczę. Daję mu nadzieję na lepsze. Przeszedł
już wystarczająco wiele, poradzi sobie i tym razem. Wierzę w to. Będzie
szczęśliwy przez ostatnie pięć lat swojego życia, w których nie ma dla mnie
miejsca.
Następuje chwila zawahania. A gdybym jednak
zrezygnowała? Odnalazła dawno utracone szczęście? Corliss mógłby mi w tym
pomóc. Wynajęlibyśmy pokój w przystępnym hotelu, z dala od ludzi, zrozumielibyśmy
własne myśli i potrzeby, wiodąc spokojne życie. Może byłabym radosna. Może
uśmiechnięta. Może potrafiłabym uniknąć tematu śmierci przynajmniej w jednej z
rozmów, lecz teraz czuję się przyparta do muru. Wcześniej podjęta decyzja
wierci mi dziurę w brzuchu. Choć nie jestem samobójczynią, pragnę końca. On
położy kres cierpieniu, trudnym wyborom i temu, co złe. Zostanie jedynie
nieskończona pustka. W jej wnętrzu człowiek traci wzrok, słuch i wszystkie inne
zmysły.
Podobna wizja sprawia, że zaczynam się bać,
lecz moja twarz nie pokazuje żadnych emocji z wyjątkiem smutku. Jestem
niewolniczką własnej decyzji i egoizmu. Nieświadomie chcę udowodnić, że Corliss
jest w błędzie, że śmierć to jedyny słuszny wybór.
Zwijam się w kłębek i kładę na podłodze.
Czuję, jak mężczyzna obejmuje mnie swoimi silnymi ramionami i z czułością
całuje po szyi jak kogoś, kogo się kocha. Nie wiem, dlaczego to robi. Nie myślę
nad tym. Nie uciekam i nie protestuję. Nieruchomieję, a później jedynie zamykam
oczy.
– Myślisz… że zrobiła to specjalnie? –
pytam niespodziewanie, niczego nie wyjaśniając.
Corliss wzdycha ciężko. Wiem, że nie
powinnam poruszać tego tematu, jednak nie byłabym w stanie odejść, gdybym
wcześniej nie poznała prawdy.
–
Moja siostra kochała życie. Nie odebrałaby go sobie z powodu jednej
sprzeczki – szepcze, ściskając mnie jeszcze mocniej. – Spróbuj zasnąć, Sol –
dodaje, a ja posłusznie wykonuję jego
polecenie.
Nie jest łatwo. Myśli, których nie
rozumiem, nawiedzają moją głowę. Tworzą chaotyczną kreaturę próbującą zabić racjonalność.
Dopiero kiedy zaczynam topić się we własnych refleksjach, pozwalam odpocząć
zmęczonemu ciału, jednak nawet tutaj, w snach, muszę biec, by nadążyć za
światem.
Jest wciąż ciemno, gdy ponownie otwieram
oczy. Do pokoju wdziera się leniwy wiatr i delikatnie muska moją skórę. Wstaję
z wolna, uważając, by nie obudzić mężczyzny, który nieustannie oplata mnie
ramionami. Idę w kierunku kuchni, skąd
zabieram jeden z tępych noży, a następnie otwieram apteczkę i wyjmuję z niej
parę strzykawek oraz igieł. Wychodzę z mieszkania. Nie zostawiam żadnej
wiadomości czy słów pożegnania. Realizuję swój plan zniknięcia. Pragnę, by
Corliss nie mógł za mną tęsknić. Niech moja obecność będzie dla niego jedynie
nierealnym snem, który skończył się równie szybko, jak rozpoczął.
Idąc korytarzem, ignoruję wszelkie
wątpliwości. Moja determinacja sięga zenitu. Wiem, że zrobię wszystko, by
zdobyć Mortem, dlatego, mimo pozytywnych aspektów życia próbujących przebić się
przez mrok, kontynuuję wędrówkę.
Ulice są niemal puste, jedynie pojedynczy
ludzie wyraźnie się gdzieś spieszą. W oddali dostrzegam ogromne laboratorium
Coppera i niewielką aptekę znajdującą się nieopodal. Wybrałam odpowiedni moment
na zaskoczenie ospałych pracowników. W razie niepowodzenia będę mogła się
obronić.
Po kilkunastu minutach docieram do celu.
Nowoczesny budynek przypomina mi o oddziale bogaczy w klinice leczenia bólu w
Bittlemberg. Tutaj, do sartońskiej apteki, również przychodzą ci najbardziej
zdesperowani, niepotrafiący zmierzyć się z ciężarem życia – najwięksi tchórze.
Białe ściany, czysta podłoga i ampułki równo ustawione na metalowych półkach
podsycają mój strach przed byciem zauważoną.
Podsycają mój strach przed śmiercią, słyszę
cichy głos w głowie, jednak nie pozwalam mu na kontynuowanie wypowiedzi.
Nagle mój wzrok przykuwa brązowa fiolka.
Podchodzę bliżej, by odczytać widniejący na niej napis. „Remedium vitae – Mortem”. Niewiarygodne, że
zawartość tego niczym niewyróżniającego się flakonika potrafi w przeciągu kilku
godzin zabić człowieka, wyssać z niego całą energię. Biorę do ręki ampułkę i
delikatnie gładzę jej szklaną powierzchnię, jakbym obchodziła się z
najcenniejszym skarbem. Następnie ukradkiem chowam lekarstwo do kieszeni spodni
i zaczynam przechadzać się po budynku, by nie wzbudzać większych podejrzeń.
Póki co pracownicy apteki są średnio zainteresowani moją obecnością. Jeden z
nich pije poranną kawę, drugi czyta gazetę.
Mam wrażenie, że z sekundy na sekundę
Mortem staje się coraz cięższe. Wkładam rękę do kieszeni, jakby to mogło mi w
czymś pomóc. Wiem, że muszę podjąć ostateczną decyzję. Uciec przed strażnikami
i dobrowolnie oddać się w zimne ramiona śmierci. Ostatecznie pokonuję strach.
Teraz już nie ma odwrotu.
Wychodzę z budynku. Na dźwięk alarmu
przeciwwłamaniowego ochroniarze apteki podnoszą się z krzeseł i ruszają za mną
w pościg. Biegnę ile sił w nogach. Zręcznie omijam pojedynczych przechodniów.
Po jakimś czasie zaczynam dyszeć jak pies, mimo to pędzę dalej. Koniec
nadejdzie szybko, bez zbędnych rozmyślań. Przecież to takie proste… wystarczy
chwila, by wszystko umarło. Wszystko, co zdążyłam zbudować przez dwadzieścia
trzy lata.
Skręcam w wąską uliczkę i siadam za dużym,
metalowym koszem na śmieci. Zgubiłam ich. Nareszcie mogę czynić swoją
powinność. Gdy wyjmuję lekarstwo, moje dłonie zaczynają drżeć. Fiolka upada na
ziemię, jednak szkło się nie rozbija. Oddycham z ulgą. Biorę do ręki
strzykawkę, którą wcześniej zabrałam z hotelowej apteczki, i ostrożnie wprowadzam do niej bakterię
Coppera. Patrzę, jak brunatna ciecz opornie przepływa z naczynia do naczynia,
by za chwilę zagościć w moich żyłach. Następnie dopinam igłę i przykładam ją do
ramienia. Ostrze dotyka mojej skóry. Nie chcę dłużej zwlekać, jednak
niespodziewanie uderza mnie fala wspomnień.
– Co będzie, gdy umrzesz, mamo? – zapytałam
leżącej obok mnie jasnowłosej kobiety.
Zwykle starałam się unikać podobnych
tematów. Byłam tylko małym, nierozumnym dzieckiem. Nie zdawałam sobie sprawy z
tego, że śmierć oznacza całkowity koniec życia. Jest brakiem codziennego
uśmiechu, rozmów czy bajek na dobranoc. Choć widziałam kilkunastu martwych
ludzi, nigdy nie wierzyłam, że coś podobnego spotka moją ukochaną rodzicielkę.
Jakby ona znajdowała się na uprzywilejowanej pozycji, jakby po śmierci znów
mogła otworzyć oczy.
– Gdy umrę, ty będziesz o rok starsza.
Będziesz mądra, piękna i silna. Będziesz zdobywała świat, realizowała swoje
marzenia. Będziesz szczęśliwa – odrzekła i zaśmiała się cicho.
Osoby, które nie znały Margaret tak dobrze
jak ja, mogły uznać jej wypowiedź za zwykłą ironię, jednak kobieta nie
żartowała nawet w najkrótszym słowie. Wierzyła, że osiągnę upragniony cel w
życiu, że po jej śmierci wszystko będzie takie jak dawniej.
– Skąd wiesz? – dopytywałam dalej.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Ale jestem tego pewna – dodała, przytulając
mnie do siebie. – Musisz mi obiecać, że się nie poddasz, Soleil. – Spojrzała w
górę, mrużąc oczy.
Leżałyśmy na kolorowym kocu przed naszym
domem. Choć słońce prażyło niemiłosiernie, korzystałyśmy z najcieplejszych dni
lata. Gdy byłam zlana potem od stóp do głów, czułam, że żyję. Cierpienie, ból i
zmęczenie sprawiały, że każdy centymetr mojego ciała dawał o sobie znać,
przestawał być obojętną, martwą cząstką.
– Obiecuję – odrzekłam stanowczo.
I
przysięgłam, że każdego dnia będę dążyła do szczęścia. Przysięgłam, że nie
złamię się nawet w obliczu licznych porażek, bez względu na wszystko ukocham
życie takim, jakim ono jest. Przysięgłam, a teraz próbuję zawieść moją mamę.
Odrzucam strzykawkę na bok z obrzydzeniem
wymalowanym na twarzy.
Jak mogłaś nawet pomyśleć o samobójstwie?
Zaczynam rozumieć, że nie byłam gotowa na
postawienie tak drastycznych kroków, jednak ze względu na swoją upartość
musiałam zdobyć bakterię Coppera. Choć wciąż nienawidzę życia, wiem, że nie
chcę umierać. Może to przez strach, może przez głęboko ukrytą nadzieję, jednak
postanawiam zaczekać na swoją kolej.
Oddycham głęboko, próbując przeanalizować
całą sytuację, gdy dwaj pracownicy apteki wlepiają we mnie swoje złowrogie
spojrzenia. Nie mam dokąd uciec, dlatego siedzę jak sparaliżowana, dopóki jeden
z mężczyzn nie podnosi mojego ciała do pozycji stojącej. Czuję ostry ból w
okolicach kręgosłupa, nie mogę się wyrwać.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam… –
szepczę pospiesznie, choć wiem, że jest już za późno na jakiekolwiek
wyjaśnienia. Zadarłam z niewłaściwymi osobami. Zadarłam z życiem.
– Odpowiesz za zniewagę dzieła Ulysessa
Coppera – mówi muskularny blondyn, a następnie uderza mnie kilkanaście razy w
plecy policyjną pałką. Zginam się w pół i upadam na ziemię, uderzając głową o
podłoże. Po chwili tracę przytomność.
Widzę ciemność – całkowity brak światła.
Nie wiem, czy jestem otoczona przez mrok, czy to mrok jest we mnie. Jedynie idę
przed siebie. Z czasem przez wszechogarniającą ciszę zaczynają przebijać się
niezrozumiałe dźwięki. Z sekundy na sekundę są coraz donośniejsze. Głuche
bełkoty wypływające z ust niewidzialnych potworów sprawiają, że pragnę stanąć w
miejscu. To zmarli upominają się o moje niespełnione obietnice, tysiące kłamstw, którymi ich karmiłam.
Nieoczekiwanie zaczynam rozróżniać poszczególne głosy. Jest wśród nich płacząca
Georgia, dawno zapomniane przyjaciółki z lat szkolnych, a także mama. Mimo oporu
moje nogi wciąż pędzą przed siebie. Szybciej i szybciej, nieprzerwanie. Próbuję
krzyczeć. Na drodze czekają mnie
przeszkody w postaci martwych ciał. Potykam się o nie, nie potrafiąc
przewidzieć położenia kolejnych trupów. Wyczerpana, nie tracę czasu na
wstawanie. Leżę na wiecznym cmentarzysku utraconych nadziei i niewykorzystanych
chwil, będąc w stanie jedynie odliczać sekundy pozostałe do mojej śmierci.
Budzę się ze snu skrajnie wyczerpana.
Właśnie widziałam, jak wygląda piekło.
Przecieram oczy, które po jakimś czasie
przyzwyczajają się do jaskrawego światła zapalonego w pokoju. Nie wiem, dokąd
mnie zabrano, lecz przypuszczam, że to dopiero początek koszmaru.
Pochylam obolałą głowę. Zauważam, że moje
dłonie są przymocowane do krzesła razem z resztą ciała.
Na jaką karę zasłużyłam?
Szamoczę się, mrucząc pod nosem
niezrozumiałe słowa. Kiedy słyszę za plecami gruby, męski głos pasujący jedynie
do człowieka, który już dawno skończył trzydzieści lat, momentalnie milknę.
– Spokojnie, Soleil
– mówi Ulysess Copper, spoglądając na mnie swoimi szarymi, wypranymi z emocji
oczami. – Nie chcę twojej krzywdy. Wiem, co zrobiłaś, jednak nie jestem tutaj,
by cię ukarać. Pragnę pomóc, zadbać o twoją resocjalizację. Wystarczy, że
zgodzisz się grać na moich zasadach.
***
Nareszcie skończyłam ... ten rozdział jest dość specyficzny. Mam wrażenie, że Soleil nie zachowywała się jak typowa samobójczyni, jednak nie potrafiłam tak doszczętnie wczuć się w jej sytuację. Mimo to jestem zadowolona z opisów na początku notki.
Przepraszam za zaległości na waszych blogach, ale ostatnio nie mam na nic czasu. Choć to dopiero liceum, nie radzę sobie z obowiązkami, które na mnie spadły.
WAŻNE!
Rozdział dedykuję Renie - dziękuję Ci za to, że mogłam sprawdzać Twoje rozdziały jako pierwsza.
Proszę Was, moi czytelnicy - jeśli bylibyście zainteresowani zastąpieniem mnie w pracy korektora na blogu [LINK], zgłoście się do AUTORKI!
Kolejna dedykacja dla Doroty per Erici Volf, prowadzącej świetne opowiadanie bazujące na Harrym Potterze, a także dobrej koleżance.
KONIECZNIE zajrzyjcie na jej bloga --> [LINK] zachęcam także do zostawiania komentarzy :)
KONIECZNIE zajrzyjcie na jej bloga --> [LINK] zachęcam także do zostawiania komentarzy :)
Pozdrawiam was wszystkich!!