sobota, 19 października 2013

Rozdział IX

"Bo to ta­kie łat­we, ciche, bez­krwa­we sa­mobójstwo bez śmierci." 
William Wharton

Zawodzi mnie wiara w rzeczywistość. Ja nie istnieję, a reszta świata to iluzja. Jestem snem, nienarodzonym nocnym koszmarem. Zdążyłam uroić sobie ból i cierpienie, nierealny świat, chorobę, a także moich przyjaciół. Na krótką chwilę zagościłam w dziecięcej wyobraźni, by później rozpłynąć się wraz ze wschodzącym słońcem. Dobrze mi z tą świadomością. Tak ciepło i bezpiecznie. Dlaczego więc, gdy otwieram oczy, rzeczywistość staje się tak dotkliwa?
Budzę się zupełnie zdezorientowana. Na krótką chwilę zapominam o zdarzeniach z dnia poprzedniego. Dotykam dłonią swoich mokrych policzków, gdy prawda uderza moją podświadomość ze zdwojoną siłą. Zaczynam się trząść. W mroku nie zauważam nawet siedzącego tuż przede mną Corlissa. On krzyczy. Zupełnie jak zwierzę wydające z siebie ostatnie tchnienie, stojące przed nieuchronną zagładą, patrzące w bestialskie ślepia swojego oprawcy bez możliwości obrony. Ten dźwięk jest głośny, charczący, jakby głos mężczyzny musiał wcześniej pokonać liczne przeszkody, by wypłynąć na powierzchnię. Widocznie nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tak głębokiego bólu z wyjątkiem wejścia w jego sedno.
Ciało Georgii zostało zabrane przez funkcjonariuszy publicznych i spalone razem z resztą zmarłych w wyniku zarażenia Mortem. Przedstawiciele władz Sartonii pragnęli w ten sposób opanować niekontrolowanie rozprzestrzeniającą się chorobę. Błagania Corlissa o możliwość pochowania dziewczyny zostały zakończone ostrą kłótnią. „To trup. Nawet nie poczuje, gdy ją spalą”,  powiedzieli i odeszli, ostentacyjnie ciągnąc za sobą ciało kobiety, zupełnie jakby chcieli dać nam do zrozumienia, że traktowanie naszej przyjaciółki jak człowieka jest najzwyklejszym absurdem. Zimna obojętność stała się ich lekarstwem na cierpienie.
Przyjazd Righli niczego nie zmienił. Poprosiliśmy ją o opiekę nad Deedee i obiecaliśmy, że wrócimy za kilka dni, co tak naprawdę było wierutnym kłamstwem. Kobieta najprawdopodobniej przejrzała nasze zamiary, ponieważ przywiozła ze sobą zapas dodatkowych ubrań i pożywienia. Następnie wsiadła do samochodu i odjechała, zostawiając nas samych, gotowych na spotkanie z rozpaczą.
Nieznana siła przywlekła mnie i Corlissa do przydrożnego hotelu. Teraz, zamknięci w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu, jesteśmy gotowi na przyjęcie kary. Mogliśmy uniknąć śmierci Georgii od samego początku, ale kiełkująca w nas tajemnica stanowiła ciekawą odmianę. Pod przykrywką troski bawiliśmy się w strażników sekretu. Nie wiedzieliśmy, że niewinne kłamstwo rośnie z dnia na dzień, aż wreszcie staje się zdolne do zmiażdżenia nawet najsilniejszego człowieka. Oglądanie cierpienia dziewczyny niewątpliwie było dla nas największą nauczką, na którą w pełni zasłużyliśmy.
Nie mam sił, by spojrzeć na Corlissa, by powiedzieć choć słowo pocieszenia. Jego krzyk z czasem staje się jeszcze głośniejszy. Odruchowo zatykam uszy, jednak mężczyzna nagle upada na podłogę.
Niespodziewany dźwięk sprawia, że wybucham płaczem. Nie panuję nad swoimi gestami. Fakt, że rzeczywistość uległa tak diametralnej zmianie, przytłacza mnie i zniewala. Z trudem siadam obok przyjaciela, jedynej osoby związanej z tamtym życiem. Życiem, w którym byłam niezniszczalna.
Corliss dotyka palcami ściany, a później zaczyna zdzierać z niej tapetę. Słyszę ostry pisk, jednak już po chwili zauważam, że dzięki staraniom mężczyzny pokój zaczyna przypominać nasze mieszkanie w Bittlemberg. Teraz nie muszę zamykać oczu, by powrócić do tamtych chwil. Jest prawie idealnie. Brakuje tylko jednego istotnego elementu – Georgii.
Nie mamy zdjęcia, które mogłoby przypominać nam o jej istnieniu ani nawet marnej pamiątki. Obraz siostry Corlissa stopniowo zamazuje się w naszych umysłach. Zapominamy o jej szarych oczach i smutnym uśmiechu. Z czasem przestaniemy pamiętać dźwięczny głos kobiety. Zostajemy pozbawieni wszystkich wspomnień, choć pragniemy chwycić się ich jak tonący brzytwy. To jedyne, co nam zostało. Nie mamy władzy nad czasem. Płyniemy razem z prądem. Jesteśmy martwi przed śmiercią.
Przesuwam się, by być bliżej Corlissa. Teraz patrzę na ścianę z naprawdę niewielkiej odległości. Kwiatowe wzory oświetlone przez blady księżyc są sposobem na ucieczkę w jasne zakamarki mojej pamięci. Jedną dłonią dotykam ręki mężczyzny. Delikatnie gładzę kciukiem jego skórę. Dzięki niemu czuję się bezpieczniej. Wciąż płaczę.
– Nie mogę zasnąć – szepcze Corliss zdławionym głosem. – Za każdym razem, gdy zamknę oczy, widzę jej ciało: leży na ziemi po rzekomej próbie samobójczej. Wiem, że zaraz umrze. Ma nienaturalnie wykrzywioną twarz. Przed śmiercią wypowiada tylko dwa słowa: „nienawidzę cię”. Zaraz potem przestaje się ruszać...
– To nie twoja wina – mówię szybko, zmuszając mężczyznę do tego, by na mnie spojrzał. Choć nie wierzę we własne słowa, nie potrafię znieść widoku łez na policzkach Corlissa.
– Kłamiesz – próbuje wrzasnąć, jednak jego głos łamie się w połowie słowa jak u rozkapryszonego dziecka, którym w rzeczywistości wciąż jest. Lubi powtarzać, że pragnie znaleźć szczęście, nie rozumiejąc, że wymaga od życia stanowczo zbyt wiele.
– Nieważne – odpowiadam, nagle tuląc się do niego. Czuję potrzebę czyjejś bliskości. Kiedy spadam z krawędzi rozpaczy, chcę, by ktoś trzymał moją rękę i ginął razem ze mną. – Tylko to potrafię robić, Corliss. Kłamać.
Odejście nadziei zwiastuje odejście człowieka. Jest wypaleniem ostatniego znicza bez możliwości zdobycia zapałek. Rozpoczyna proces żmudnego oczekiwania i bezużyteczności. Jednak ja nie mam sił, by patrzeć na to, jak moje życie zamienia się w rozwiewany przez wiatr piasek. Zakończę je wtedy, kiedy zechcę. Teraz rozumiem, że nie oszukam śmierci. Nie biorę już udziału w wyścigu, którego wynik był z góry przesądzony. Pragnę po prostu odejść, przyspieszyć proces rozpadu postępujący od chwili moich narodzin. Zniknę, bo tyle jestem warta. I znów będzie tak, jakbym nigdy nie istniała.
Dłoń mężczyzny delikatnie gładzi moje włosy. Mam wrażenie, że Corliss wie, co chcę zrobić. Jego gesty są wyrazem pożegnania.
 – Nawet nie próbuj tak mówić. Jesteś ważniejsza niż kłamstwa, w których żyjesz – szepcze, całując mnie w czoło. Wstrząsa nim szloch. – Jesteś ważna dla mnie – dodaje i dotyka mojego policzka. – Nie pozwól odebrać sobie życia. Jeśli myślisz, że nie widzę, jaka zmiana w tobie zaszła w ciągu ostatnich tygodni, mylisz się. Nie mogłaś usiedzieć na miejscu. Wszystko, co działo się wokół, sprawiało, że byłaś jeszcze bardziej przygnębiona. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny i, choć dobrze grasz, nie ukryjesz przede mną swojego smutku.  Pomogę ci, Soleil. Nie mam już nikogo poza tobą.
Pragnę powiedzieć: „Straciłeś mnie już dawno temu”, jednak ostatecznie milczę. Daję mu nadzieję na lepsze. Przeszedł już wystarczająco wiele, poradzi sobie i tym razem. Wierzę w to. Będzie szczęśliwy przez ostatnie pięć lat swojego życia, w których nie ma dla mnie miejsca.
Następuje chwila zawahania. A gdybym jednak zrezygnowała? Odnalazła dawno utracone szczęście? Corliss mógłby mi w tym pomóc. Wynajęlibyśmy pokój w przystępnym hotelu, z dala od ludzi, zrozumielibyśmy własne myśli i potrzeby, wiodąc spokojne życie. Może byłabym radosna. Może uśmiechnięta. Może potrafiłabym uniknąć tematu śmierci przynajmniej w jednej z rozmów, lecz teraz czuję się przyparta do muru. Wcześniej podjęta decyzja wierci mi dziurę w brzuchu. Choć nie jestem samobójczynią, pragnę końca. On położy kres cierpieniu, trudnym wyborom i temu, co złe. Zostanie jedynie nieskończona pustka. W jej wnętrzu człowiek traci wzrok, słuch i wszystkie inne zmysły.
Podobna wizja sprawia, że zaczynam się bać, lecz moja twarz nie pokazuje żadnych emocji z wyjątkiem smutku. Jestem niewolniczką własnej decyzji i egoizmu. Nieświadomie chcę udowodnić, że Corliss jest w błędzie, że śmierć to jedyny słuszny wybór.
Zwijam się w kłębek i kładę na podłodze. Czuję, jak mężczyzna obejmuje mnie swoimi silnymi ramionami i z czułością całuje po szyi jak kogoś, kogo się kocha. Nie wiem, dlaczego to robi. Nie myślę nad tym. Nie uciekam i nie protestuję. Nieruchomieję, a później jedynie zamykam oczy.
– Myślisz… że zrobiła to specjalnie? – pytam niespodziewanie, niczego nie wyjaśniając.
Corliss wzdycha ciężko. Wiem, że nie powinnam poruszać tego tematu, jednak nie byłabym w stanie odejść, gdybym wcześniej nie poznała prawdy.
–  Moja siostra kochała życie. Nie odebrałaby go sobie z powodu jednej sprzeczki – szepcze, ściskając mnie jeszcze mocniej. – Spróbuj zasnąć, Sol – dodaje, a ja  posłusznie wykonuję jego polecenie.
Nie jest łatwo. Myśli, których nie rozumiem, nawiedzają moją głowę. Tworzą chaotyczną kreaturę próbującą zabić racjonalność. Dopiero kiedy zaczynam topić się we własnych refleksjach, pozwalam odpocząć zmęczonemu ciału, jednak nawet tutaj, w snach, muszę biec, by nadążyć za światem.
Jest wciąż ciemno, gdy ponownie otwieram oczy. Do pokoju wdziera się leniwy wiatr i delikatnie muska moją skórę. Wstaję z wolna, uważając, by nie obudzić mężczyzny, który nieustannie oplata mnie ramionami.  Idę w kierunku kuchni, skąd zabieram jeden z tępych noży, a następnie otwieram apteczkę i wyjmuję z niej parę strzykawek oraz igieł. Wychodzę z mieszkania. Nie zostawiam żadnej wiadomości czy słów pożegnania. Realizuję swój plan zniknięcia. Pragnę, by Corliss nie mógł za mną tęsknić. Niech moja obecność będzie dla niego jedynie nierealnym snem, który skończył się równie szybko, jak rozpoczął.
Idąc korytarzem, ignoruję wszelkie wątpliwości. Moja determinacja sięga zenitu. Wiem, że zrobię wszystko, by zdobyć Mortem, dlatego, mimo pozytywnych aspektów życia próbujących przebić się przez mrok, kontynuuję wędrówkę.
Ulice są niemal puste, jedynie pojedynczy ludzie wyraźnie się gdzieś spieszą. W oddali dostrzegam ogromne laboratorium Coppera i niewielką aptekę znajdującą się nieopodal. Wybrałam odpowiedni moment na zaskoczenie ospałych pracowników. W razie niepowodzenia będę mogła się obronić.
Po kilkunastu minutach docieram do celu. Nowoczesny budynek przypomina mi o oddziale bogaczy w klinice leczenia bólu w Bittlemberg. Tutaj, do sartońskiej apteki, również przychodzą ci najbardziej zdesperowani, niepotrafiący zmierzyć się z ciężarem życia – najwięksi tchórze. Białe ściany, czysta podłoga i ampułki równo ustawione na metalowych półkach podsycają mój strach przed byciem zauważoną.
Podsycają mój strach przed śmiercią, słyszę cichy głos w głowie, jednak nie pozwalam mu na kontynuowanie wypowiedzi.
Nagle mój wzrok przykuwa brązowa fiolka. Podchodzę bliżej, by odczytać widniejący na niej napis.  „Remedium vitae – Mortem”. Niewiarygodne, że zawartość tego niczym niewyróżniającego się flakonika potrafi w przeciągu kilku godzin zabić człowieka, wyssać z niego całą energię. Biorę do ręki ampułkę i delikatnie gładzę jej szklaną powierzchnię, jakbym obchodziła się z najcenniejszym skarbem. Następnie ukradkiem chowam lekarstwo do kieszeni spodni i zaczynam przechadzać się po budynku, by nie wzbudzać większych podejrzeń. Póki co pracownicy apteki są średnio zainteresowani moją obecnością. Jeden z nich pije poranną kawę, drugi czyta gazetę.
Mam wrażenie, że z sekundy na sekundę Mortem staje się coraz cięższe. Wkładam rękę do kieszeni, jakby to mogło mi w czymś pomóc. Wiem, że muszę podjąć ostateczną decyzję. Uciec przed strażnikami i dobrowolnie oddać się w zimne ramiona śmierci. Ostatecznie pokonuję strach. Teraz już nie ma odwrotu.
Wychodzę z budynku. Na dźwięk alarmu przeciwwłamaniowego ochroniarze apteki podnoszą się z krzeseł i ruszają za mną w pościg. Biegnę ile sił w nogach. Zręcznie omijam pojedynczych przechodniów. Po jakimś czasie zaczynam dyszeć jak pies, mimo to pędzę dalej. Koniec nadejdzie szybko, bez zbędnych rozmyślań. Przecież to takie proste… wystarczy chwila, by wszystko umarło. Wszystko, co zdążyłam zbudować przez dwadzieścia trzy lata.
Skręcam w wąską uliczkę i siadam za dużym, metalowym koszem na śmieci. Zgubiłam ich. Nareszcie mogę czynić swoją powinność. Gdy wyjmuję lekarstwo, moje dłonie zaczynają drżeć. Fiolka upada na ziemię, jednak szkło się nie rozbija. Oddycham z ulgą. Biorę do ręki strzykawkę, którą wcześniej zabrałam z hotelowej apteczki,  i ostrożnie wprowadzam do niej bakterię Coppera. Patrzę, jak brunatna ciecz opornie przepływa z naczynia do naczynia, by za chwilę zagościć w moich żyłach. Następnie dopinam igłę i przykładam ją do ramienia. Ostrze dotyka mojej skóry. Nie chcę dłużej zwlekać, jednak niespodziewanie uderza mnie fala wspomnień.
– Co będzie, gdy umrzesz, mamo? – zapytałam leżącej obok mnie jasnowłosej kobiety.
Zwykle starałam się unikać podobnych tematów. Byłam tylko małym, nierozumnym dzieckiem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że śmierć oznacza całkowity koniec życia. Jest brakiem codziennego uśmiechu, rozmów czy bajek na dobranoc. Choć widziałam kilkunastu martwych ludzi, nigdy nie wierzyłam, że coś podobnego spotka moją ukochaną rodzicielkę. Jakby ona znajdowała się na uprzywilejowanej pozycji, jakby po śmierci znów mogła otworzyć oczy.
– Gdy umrę, ty będziesz o rok starsza. Będziesz mądra, piękna i silna. Będziesz zdobywała świat, realizowała swoje marzenia. Będziesz szczęśliwa – odrzekła i zaśmiała się cicho.
Osoby, które nie znały Margaret tak dobrze jak ja, mogły uznać jej wypowiedź za zwykłą ironię, jednak kobieta nie żartowała nawet w najkrótszym słowie. Wierzyła, że osiągnę upragniony cel w życiu, że po jej śmierci wszystko będzie takie jak dawniej.
– Skąd wiesz? – dopytywałam dalej.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami.  – Ale jestem tego pewna – dodała, przytulając mnie do siebie. – Musisz mi obiecać, że się nie poddasz, Soleil. – Spojrzała w górę, mrużąc oczy.
Leżałyśmy na kolorowym kocu przed naszym domem. Choć słońce prażyło niemiłosiernie, korzystałyśmy z najcieplejszych dni lata. Gdy byłam zlana potem od stóp do głów, czułam, że żyję. Cierpienie, ból i zmęczenie sprawiały, że każdy centymetr mojego ciała dawał o sobie znać, przestawał być obojętną, martwą cząstką.
– Obiecuję – odrzekłam stanowczo.
  I przysięgłam, że każdego dnia będę dążyła do szczęścia. Przysięgłam, że nie złamię się nawet w obliczu licznych porażek, bez względu na wszystko ukocham życie takim, jakim ono jest. Przysięgłam, a teraz próbuję zawieść moją mamę.
Odrzucam strzykawkę na bok z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy.
Jak mogłaś nawet pomyśleć o samobójstwie?
Zaczynam rozumieć, że nie byłam gotowa na postawienie tak drastycznych kroków, jednak ze względu na swoją upartość musiałam zdobyć bakterię Coppera. Choć wciąż nienawidzę życia, wiem, że nie chcę umierać. Może to przez strach, może przez głęboko ukrytą nadzieję, jednak postanawiam zaczekać na swoją kolej.
Oddycham głęboko, próbując przeanalizować całą sytuację, gdy dwaj pracownicy apteki wlepiają we mnie swoje złowrogie spojrzenia. Nie mam dokąd uciec, dlatego siedzę jak sparaliżowana, dopóki jeden z mężczyzn nie podnosi mojego ciała do pozycji stojącej. Czuję ostry ból w okolicach kręgosłupa, nie mogę się wyrwać.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam… – szepczę pospiesznie, choć wiem, że jest już za późno na jakiekolwiek wyjaśnienia. Zadarłam z niewłaściwymi osobami. Zadarłam z życiem.
– Odpowiesz za zniewagę dzieła Ulysessa Coppera – mówi muskularny blondyn, a następnie uderza mnie kilkanaście razy w plecy policyjną pałką. Zginam się w pół i upadam na ziemię, uderzając głową o podłoże. Po chwili tracę przytomność.
Widzę ciemność – całkowity brak światła. Nie wiem, czy jestem otoczona przez mrok, czy to mrok jest we mnie. Jedynie idę przed siebie. Z czasem przez wszechogarniającą ciszę zaczynają przebijać się niezrozumiałe dźwięki. Z sekundy na sekundę są coraz donośniejsze. Głuche bełkoty wypływające z ust niewidzialnych potworów sprawiają, że pragnę stanąć w miejscu. To zmarli upominają się o moje niespełnione obietnice,  tysiące kłamstw, którymi ich karmiłam. Nieoczekiwanie zaczynam rozróżniać poszczególne głosy. Jest wśród nich płacząca Georgia, dawno zapomniane przyjaciółki z lat szkolnych, a także mama. Mimo oporu moje nogi wciąż pędzą przed siebie. Szybciej i szybciej, nieprzerwanie. Próbuję krzyczeć.  Na drodze czekają mnie przeszkody w postaci martwych ciał. Potykam się o nie, nie potrafiąc przewidzieć położenia kolejnych trupów. Wyczerpana, nie tracę czasu na wstawanie. Leżę na wiecznym cmentarzysku utraconych nadziei i niewykorzystanych chwil, będąc w stanie jedynie odliczać sekundy pozostałe do mojej śmierci.
Budzę się ze snu skrajnie wyczerpana. Właśnie widziałam, jak wygląda piekło.
Przecieram oczy, które po jakimś czasie przyzwyczajają się do jaskrawego światła zapalonego w pokoju. Nie wiem, dokąd mnie zabrano, lecz przypuszczam, że to dopiero początek koszmaru.
Pochylam obolałą głowę. Zauważam, że moje dłonie są przymocowane do krzesła razem z resztą ciała.
Na jaką karę zasłużyłam?
Szamoczę się, mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa. Kiedy słyszę za plecami gruby, męski głos pasujący jedynie do człowieka, który już dawno skończył trzydzieści lat, momentalnie milknę.

– Spokojnie, Soleil – mówi Ulysess Copper, spoglądając na mnie swoimi szarymi, wypranymi z emocji oczami. – Nie chcę twojej krzywdy. Wiem, co zrobiłaś, jednak nie jestem tutaj, by cię ukarać. Pragnę pomóc, zadbać o twoją resocjalizację. Wystarczy, że zgodzisz się grać na moich zasadach.
***
Nareszcie skończyłam ... ten rozdział jest dość specyficzny. Mam wrażenie, że Soleil nie zachowywała się jak typowa samobójczyni, jednak nie potrafiłam tak doszczętnie wczuć się w jej sytuację. Mimo to jestem zadowolona z opisów na początku notki.
Przepraszam za zaległości na waszych blogach, ale ostatnio nie mam na nic czasu. Choć to dopiero liceum, nie radzę sobie z obowiązkami, które na mnie spadły.
WAŻNE!
Rozdział dedykuję Renie - dziękuję Ci za to, że mogłam sprawdzać Twoje rozdziały jako pierwsza.
Proszę Was, moi czytelnicy - jeśli bylibyście zainteresowani zastąpieniem mnie w pracy korektora na blogu [LINK], zgłoście się do AUTORKI!
Kolejna dedykacja dla Doroty per Erici Volf, prowadzącej świetne opowiadanie bazujące na Harrym Potterze, a także dobrej koleżance.
KONIECZNIE zajrzyjcie na jej bloga --> [LINK] zachęcam także do zostawiania komentarzy :)
Pozdrawiam was wszystkich!!