"Jestem tu, a jednocześnie mnie tu nie ma. Jestem jednocześnie w dwóch miejscach. To przeczy teorii Einsteina, ale nie ma rady. Na tym polega filozofia życia mordercy."
Haruki Murakami
Zawodzi mnie wiara w rzeczywistość. Ja nie
istnieję, a reszta świata to iluzja. Jestem snem, nienarodzonym nocnym
koszmarem. Zdążyłam uroić sobie ból i cierpienie, nierealny świat, chorobę, a
także moich przyjaciół. Na krótką chwilę zagościłam w dziecięcej wyobraźni, by
później rozpłynąć się wraz ze wschodzącym słońcem. Dobrze mi z tą świadomością.
Tak ciepło i bezpiecznie. Dlaczego więc, gdy otwieram oczy, rzeczywistość staje
się tak dotkliwa?
Budzę się zupełnie zdezorientowana. Na krótką
chwilę zapominam o zdarzeniach z dnia poprzedniego. Dotykam dłonią swoich
mokrych policzków, gdy prawda uderza moją podświadomość ze zdwojoną siłą.
Zaczynam się trząść. W mroku nie zauważam nawet siedzącego tuż przede mną
Corlissa. On krzyczy. Zupełnie jak zwierzę wydające z siebie ostatnie
tchnienie, stojące przed nieuchronną zagładą, patrzące w bestialskie ślepia
swojego oprawcy bez możliwości obrony. Ten dźwięk jest głośny, charczący, jakby
głos mężczyzny musiał wcześniej pokonać liczne przeszkody, by wypłynąć na
powierzchnię. Widocznie nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tak
głębokiego bólu z wyjątkiem wejścia w jego sedno.
Ciało Georgii zostało zabrane przez
funkcjonariuszy publicznych i spalone razem z resztą zmarłych w wyniku
zarażenia Mortem. Przedstawiciele władz Sartonii pragnęli w ten sposób opanować
niekontrolowanie rozprzestrzeniającą się chorobę. Błagania Corlissa o możliwość
pochowania dziewczyny zostały zakończone ostrą kłótnią. „To trup. Nawet nie
poczuje, gdy ją spalą”, powiedzieli i
odeszli, ostentacyjnie ciągnąc za sobą ciało kobiety, zupełnie jakby chcieli
dać nam do zrozumienia, że traktowanie naszej przyjaciółki jak człowieka jest
najzwyklejszym absurdem. Zimna obojętność stała się ich lekarstwem na
cierpienie.
Przyjazd Righli niczego nie zmienił.
Poprosiliśmy ją o opiekę nad Deedee i obiecaliśmy, że wrócimy za kilka dni, co
tak naprawdę było wierutnym kłamstwem. Kobieta najprawdopodobniej przejrzała
nasze zamiary, ponieważ przywiozła ze sobą zapas dodatkowych ubrań i pożywienia.
Następnie wsiadła do samochodu i odjechała, zostawiając nas samych, gotowych na
spotkanie z rozpaczą.
Nieznana siła przywlekła mnie i Corlissa do
przydrożnego hotelu. Teraz, zamknięci w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu,
jesteśmy gotowi na przyjęcie kary. Mogliśmy uniknąć śmierci Georgii od samego
początku, ale kiełkująca w nas tajemnica stanowiła ciekawą odmianę. Pod
przykrywką troski bawiliśmy się w strażników sekretu. Nie wiedzieliśmy, że
niewinne kłamstwo rośnie z dnia na dzień, aż wreszcie staje się zdolne do
zmiażdżenia nawet najsilniejszego człowieka. Oglądanie cierpienia dziewczyny
niewątpliwie było dla nas największą nauczką, na którą w pełni zasłużyliśmy.
Nie mam sił, by spojrzeć na Corlissa, by
powiedzieć choć słowo pocieszenia. Jego krzyk z czasem staje się jeszcze
głośniejszy. Odruchowo zatykam uszy, jednak mężczyzna nagle upada na podłogę.
Niespodziewany dźwięk sprawia, że wybucham
płaczem. Nie panuję nad swoimi gestami. Fakt, że rzeczywistość uległa tak
diametralnej zmianie, przytłacza mnie i zniewala. Z trudem siadam obok
przyjaciela, jedynej osoby związanej z tamtym życiem. Życiem, w którym byłam
niezniszczalna.
Corliss dotyka palcami ściany, a później
zaczyna zdzierać z niej tapetę. Słyszę ostry pisk, jednak już po chwili
zauważam, że dzięki staraniom mężczyzny pokój zaczyna przypominać nasze
mieszkanie w Bittlemberg. Teraz nie muszę zamykać oczu, by powrócić do tamtych
chwil. Jest prawie idealnie. Brakuje tylko jednego istotnego elementu –
Georgii.
Nie mamy zdjęcia, które mogłoby przypominać
nam o jej istnieniu ani nawet marnej pamiątki. Obraz siostry Corlissa stopniowo
zamazuje się w naszych umysłach. Zapominamy o jej szarych oczach i smutnym
uśmiechu. Z czasem przestaniemy pamiętać dźwięczny głos kobiety. Zostajemy
pozbawieni wszystkich wspomnień, choć pragniemy chwycić się ich jak tonący
brzytwy. To jedyne, co nam zostało. Nie mamy władzy nad czasem. Płyniemy razem
z prądem. Jesteśmy martwi przed śmiercią.
Przesuwam się, by być bliżej Corlissa.
Teraz patrzę na ścianę z naprawdę niewielkiej odległości. Kwiatowe wzory
oświetlone przez blady księżyc są sposobem na ucieczkę w jasne zakamarki mojej
pamięci. Jedną dłonią dotykam ręki mężczyzny. Delikatnie gładzę kciukiem jego
skórę. Dzięki niemu czuję się bezpieczniej. Wciąż płaczę.
– Nie mogę zasnąć – szepcze Corliss
zdławionym głosem. – Za każdym razem, gdy zamknę oczy, widzę jej ciało: leży na
ziemi po rzekomej próbie samobójczej. Wiem, że zaraz umrze. Ma nienaturalnie
wykrzywioną twarz. Przed śmiercią wypowiada tylko dwa słowa: „nienawidzę cię”.
Zaraz potem przestaje się ruszać...
– To nie twoja wina – mówię szybko,
zmuszając mężczyznę do tego, by na mnie spojrzał. Choć nie wierzę we własne
słowa, nie potrafię znieść widoku łez na policzkach Corlissa.
– Kłamiesz – próbuje wrzasnąć, jednak jego
głos łamie się w połowie słowa jak u rozkapryszonego dziecka, którym w
rzeczywistości wciąż jest. Lubi powtarzać, że pragnie znaleźć szczęście, nie
rozumiejąc, że wymaga od życia stanowczo zbyt wiele.
– Nieważne – odpowiadam, nagle tuląc się do
niego. Czuję potrzebę czyjejś bliskości. Kiedy spadam z krawędzi rozpaczy,
chcę, by ktoś trzymał moją rękę i ginął razem ze mną. – Tylko to potrafię
robić, Corliss. Kłamać.
Odejście nadziei zwiastuje odejście
człowieka. Jest wypaleniem ostatniego znicza bez możliwości zdobycia zapałek.
Rozpoczyna proces żmudnego oczekiwania i bezużyteczności. Jednak ja nie mam
sił, by patrzeć na to, jak moje życie zamienia się w rozwiewany przez wiatr
piasek. Zakończę je wtedy, kiedy zechcę. Teraz rozumiem, że nie oszukam
śmierci. Nie biorę już udziału w wyścigu, którego wynik był z góry przesądzony.
Pragnę po prostu odejść, przyspieszyć proces rozpadu postępujący od chwili
moich narodzin. Zniknę, bo tyle jestem warta. I znów będzie tak, jakbym nigdy
nie istniała.
Dłoń mężczyzny delikatnie gładzi moje
włosy. Mam wrażenie, że Corliss wie, co chcę zrobić. Jego gesty są wyrazem
pożegnania.
–
Nawet nie próbuj tak mówić. Jesteś ważniejsza niż kłamstwa, w których żyjesz –
szepcze, całując mnie w czoło. Wstrząsa nim szloch. – Jesteś ważna dla mnie –
dodaje i dotyka mojego policzka. – Nie pozwól odebrać sobie życia. Jeśli
myślisz, że nie widzę, jaka zmiana w tobie zaszła w ciągu ostatnich tygodni,
mylisz się. Nie mogłaś usiedzieć na miejscu. Wszystko, co działo się wokół,
sprawiało, że byłaś jeszcze bardziej przygnębiona. Znam cię lepiej niż
ktokolwiek inny i, choć dobrze grasz, nie ukryjesz przede mną swojego
smutku. Pomogę ci, Soleil. Nie mam już
nikogo poza tobą.
Pragnę powiedzieć: „Straciłeś mnie już
dawno temu”, jednak ostatecznie milczę. Daję mu nadzieję na lepsze. Przeszedł
już wystarczająco wiele, poradzi sobie i tym razem. Wierzę w to. Będzie
szczęśliwy przez ostatnie pięć lat swojego życia, w których nie ma dla mnie
miejsca.
Następuje chwila zawahania. A gdybym jednak
zrezygnowała? Odnalazła dawno utracone szczęście? Corliss mógłby mi w tym
pomóc. Wynajęlibyśmy pokój w przystępnym hotelu, z dala od ludzi,
zrozumielibyśmy własne myśli i potrzeby, wiodąc spokojne życie. Może byłabym
radosna. Może uśmiechnięta. Może potrafiłabym uniknąć tematu śmierci
przynajmniej w jednej z rozmów, lecz teraz czuję się przyparta do muru.
Wcześniej podjęta decyzja wierci mi dziurę w brzuchu. Choć nie jestem
samobójczynią, pragnę końca. On położy kres cierpieniu, trudnym wyborom i temu,
co złe. Zostanie jedynie nieskończona pustka. W jej wnętrzu człowiek traci
wzrok, słuch i wszystkie inne zmysły.
Podobna wizja sprawia, że zaczynam się bać,
lecz moja twarz nie pokazuje żadnych emocji z wyjątkiem smutku. Jestem
niewolniczką własnej decyzji i egoizmu. Nieświadomie chcę udowodnić, że Corliss
jest w błędzie, że śmierć to jedyny słuszny wybór.
Zwijam się w kłębek i kładę na podłodze.
Czuję, jak mężczyzna obejmuje mnie swoimi silnymi ramionami i z czułością
całuje po szyi jak kogoś, kogo się kocha. Nie wiem, dlaczego to robi. Nie myślę
nad tym. Nie uciekam i nie protestuję. Nieruchomieję, a później jedynie zamykam
oczy.
– Myślisz… że zrobiła to specjalnie? –
pytam niespodziewanie, niczego nie wyjaśniając.
Corliss wzdycha ciężko. Wiem, że nie
powinnam poruszać tego tematu, jednak nie byłabym w stanie odejść, gdybym
wcześniej nie poznała prawdy.
–
Moja siostra kochała życie. Nie odebrałaby go sobie z powodu jednej
sprzeczki – szepcze, ściskając mnie jeszcze mocniej. – Spróbuj zasnąć, Sol –
dodaje, a ja posłusznie wykonuję jego
polecenie.
Nie jest łatwo. Myśli, których nie
rozumiem, nawiedzają moją głowę. Tworzą chaotyczną kreaturę próbującą zabić
racjonalność. Dopiero kiedy zaczynam topić się we własnych refleksjach,
pozwalam odpocząć zmęczonemu ciału, jednak nawet tutaj, w snach, muszę biec, by
nadążyć za światem.
Jest wciąż ciemno, gdy ponownie otwieram
oczy. Do pokoju wdziera się leniwy wiatr i delikatnie muska moją skórę. Wstaję
z wolna, uważając, by nie obudzić mężczyzny, który nieustannie oplata mnie
ramionami. Idę w kierunku kuchni, skąd
zabieram jeden z tępych noży, a następnie otwieram apteczkę i wyjmuję z niej
parę strzykawek oraz igieł. Wychodzę z mieszkania. Nie zostawiam żadnej
wiadomości czy słów pożegnania. Realizuję swój plan zniknięcia. Pragnę, by Corliss
nie mógł za mną tęsknić. Niech moja obecność będzie dla niego jedynie
nierealnym snem, który skończył się równie szybko, jak rozpoczął.
Idąc korytarzem, ignoruję wszelkie
wątpliwości. Moja determinacja sięga zenitu. Wiem, że zrobię wszystko, by zdobyć
Mortem, dlatego, mimo pozytywnych aspektów życia próbujących przebić się przez
mrok, kontynuuję wędrówkę.
Ulice są niemal puste, jedynie pojedynczy
ludzie wyraźnie się gdzieś spieszą. W oddali dostrzegam ogromne laboratorium
Coppera i niewielką aptekę znajdującą się nieopodal. Wybrałam odpowiedni moment
na zaskoczenie ospałych pracowników. W razie niepowodzenia będę mogła się
obronić.
Po kilkunastu minutach docieram do celu.
Nowoczesny budynek przypomina mi o oddziale bogaczy w klinice leczenia bólu w
Bittlemberg. Tutaj, do sartońskiej apteki, również przychodzą ci najbardziej
zdesperowani, niepotrafiący zmierzyć się z ciężarem życia – najwięksi tchórze.
Białe ściany, czysta podłoga i ampułki równo ustawione na metalowych półkach
podsycają mój strach przed byciem zauważoną.
Podsycają mój strach przed śmiercią, słyszę
cichy głos w głowie, jednak nie pozwalam mu na kontynuowanie wypowiedzi.
Nagle mój wzrok przykuwa brązowa fiolka.
Podchodzę bliżej, by odczytać widniejący na niej napis. „Remedium vitae – Mortem”. Niewiarygodne, że
zawartość tego niczym niewyróżniającego się flakonika potrafi w przeciągu kilku
godzin zabić człowieka, wyssać z niego całą energię. Biorę do ręki ampułkę i
delikatnie gładzę jej szklaną powierzchnię, jakbym obchodziła się z najcenniejszym
skarbem. Następnie ukradkiem chowam lekarstwo do kieszeni spodni i zaczynam
przechadzać się po budynku, by nie wzbudzać większych podejrzeń. Póki co
pracownicy apteki są średnio zainteresowani moją obecnością. Jeden z nich pije
poranną kawę, drugi czyta gazetę.
Mam wrażenie, że z sekundy na sekundę
Mortem staje się coraz cięższe. Wkładam rękę do kieszeni, jakby to mogło mi w
czymś pomóc. Wiem, że muszę podjąć ostateczną decyzję. Uciec przed strażnikami
i dobrowolnie oddać się w zimne ramiona śmierci. Ostatecznie pokonuję strach.
Teraz już nie ma odwrotu.
Wychodzę z budynku. Na dźwięk alarmu
przeciwwłamaniowego ochroniarze apteki podnoszą się z krzeseł i ruszają za mną
w pościg. Biegnę ile sił w nogach. Zręcznie omijam pojedynczych przechodniów.
Po jakimś czasie zaczynam dyszeć jak pies, mimo to pędzę dalej. Koniec
nadejdzie szybko, bez zbędnych rozmyślań. Przecież to takie proste… wystarczy
chwila, by wszystko umarło. Wszystko, co zdążyłam zbudować przez dwadzieścia
trzy lata.
Skręcam w wąską uliczkę i siadam za dużym,
metalowym koszem na śmieci. Zgubiłam ich. Nareszcie mogę czynić swoją
powinność. Gdy wyjmuję lekarstwo, moje dłonie zaczynają drżeć. Fiolka upada na
ziemię, jednak szkło się nie rozbija. Oddycham z ulgą. Biorę do ręki
strzykawkę, którą wcześniej zabrałam z hotelowej apteczki, i ostrożnie wprowadzam do niej bakterię
Coppera. Patrzę, jak brunatna ciecz opornie przepływa z naczynia do naczynia,
by za chwilę zagościć w moich żyłach. Następnie dopinam igłę i przykładam ją do
ramienia. Ostrze dotyka mojej skóry. Nie chcę dłużej zwlekać, jednak
niespodziewanie uderza mnie fala wspomnień.
– Co będzie, gdy umrzesz, mamo? – zapytałam
leżącej obok mnie jasnowłosej kobiety.
Zwykle starałam się unikać podobnych
tematów. Byłam tylko małym, nierozumnym dzieckiem. Nie zdawałam sobie sprawy z
tego, że śmierć oznacza całkowity koniec życia. Jest brakiem codziennego
uśmiechu, rozmów czy bajek na dobranoc. Choć widziałam kilkunastu martwych
ludzi, nigdy nie wierzyłam, że coś podobnego spotka moją ukochaną rodzicielkę.
Jakby ona znajdowała się na uprzywilejowanej pozycji, jakby po śmierci znów
mogła otworzyć oczy.
– Gdy umrę, ty będziesz o rok starsza.
Będziesz mądra, piękna i silna. Będziesz zdobywała świat, realizowała swoje
marzenia. Będziesz szczęśliwa – odrzekła i zaśmiała się cicho.
Osoby, które nie znały Margaret tak dobrze
jak ja, mogły uznać jej wypowiedź za zwykłą ironię, jednak kobieta nie
żartowała nawet w najkrótszym słowie. Wierzyła, że osiągnę upragniony cel w
życiu, że po jej śmierci wszystko będzie takie jak dawniej.
– Skąd wiesz? – dopytywałam dalej.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Ale jestem tego pewna – dodała, przytulając
mnie do siebie. – Musisz mi obiecać, że się nie poddasz, Soleil. – Spojrzała w
górę, mrużąc oczy.
Leżałyśmy na kolorowym kocu przed naszym
domem. Choć słońce prażyło niemiłosiernie, korzystałyśmy z najcieplejszych dni
lata. Gdy byłam zlana potem od stóp do głów, czułam, że żyję. Cierpienie, ból i
zmęczenie sprawiały, że każdy centymetr mojego ciała dawał o sobie znać,
przestawał być obojętną, martwą cząstką.
– Obiecuję – odrzekłam stanowczo.
I
przysięgłam, że każdego dnia będę dążyła do szczęścia. Przysięgłam, że nie
złamię się nawet w obliczu licznych porażek, bez względu na wszystko ukocham
życie takim, jakim ono jest. Przysięgłam, a teraz próbuję zawieść moją mamę.
Odrzucam strzykawkę na bok z obrzydzeniem
wymalowanym na twarzy.
Jak mogłaś nawet pomyśleć o samobójstwie?
Zaczynam rozumieć, że nie byłam gotowa na
postawienie tak drastycznych kroków, jednak ze względu na swoją upartość
musiałam zdobyć bakterię Coppera. Choć wciąż nienawidzę życia, wiem, że nie
chcę umierać. Może to przez strach, może przez głęboko ukrytą nadzieję, jednak
postanawiam zaczekać na swoją kolej.
Oddycham głęboko, próbując przeanalizować całą
sytuację, gdy dwaj pracownicy apteki wlepiają we mnie swoje złowrogie
spojrzenia. Nie mam dokąd uciec, dlatego siedzę jak sparaliżowana, dopóki jeden
z mężczyzn nie podnosi mojego ciała do pozycji stojącej. Czuję ostry ból w
okolicach kręgosłupa, nie mogę się wyrwać.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam… –
szepczę pospiesznie, choć wiem, że jest już za późno na jakiekolwiek
wyjaśnienia. Zadarłam z niewłaściwymi osobami. Zadarłam z życiem.
– Odpowiesz za zniewagę dzieła Ulysessa
Coppera – mówi muskularny blondyn, a następnie uderza mnie kilkanaście razy w
plecy policyjną pałką. Zginam się w pół i upadam na ziemię, uderzając głową o
podłoże. Po chwili tracę przytomność.
Widzę ciemność – całkowity brak światła.
Nie wiem, czy jestem otoczona przez mrok, czy to mrok jest we mnie. Jedynie idę
przed siebie. Z czasem przez wszechogarniającą ciszę zaczynają przebijać się
niezrozumiałe dźwięki. Z sekundy na sekundę są coraz donośniejsze. Głuche
bełkoty wypływające z ust niewidzialnych potworów sprawiają, że pragnę stanąć w
miejscu. To zmarli upominają się o moje niespełnione obietnice, tysiące kłamstw, którymi ich karmiłam.
Nieoczekiwanie zaczynam rozróżniać poszczególne głosy. Jest wśród nich płacząca
Georgia, dawno zapomniane przyjaciółki z lat szkolnych, a także mama. Mimo
oporu moje nogi wciąż pędzą przed siebie. Szybciej i szybciej, nieprzerwanie.
Próbuję krzyczeć. Na drodze czekają mnie
przeszkody w postaci martwych ciał. Potykam się o nie, nie potrafiąc
przewidzieć położenia kolejnych trupów. Wyczerpana, nie tracę czasu na
wstawanie. Leżę na wiecznym cmentarzysku utraconych nadziei i niewykorzystanych
chwil, będąc w stanie jedynie odliczać sekundy pozostałe do mojej śmierci.
Budzę się ze snu skrajnie wyczerpana.
Właśnie widziałam, jak wygląda piekło.
Przecieram oczy, które po jakimś czasie
przyzwyczajają się do jaskrawego światła zapalonego w pokoju. Nie wiem, dokąd
mnie zabrano, lecz przypuszczam, że to dopiero początek koszmaru.
Pochylam obolałą głowę. Zauważam, że moje
dłonie są przymocowane do krzesła razem z resztą ciała.
Na jaką karę zasłużyłam?
Szamoczę się, mrucząc pod nosem
niezrozumiałe słowa. Kiedy słyszę za plecami gruby, męski głos pasujący jedynie
do człowieka, który już dawno skończył trzydzieści lat, momentalnie milknę.
– Spokojnie, Soleil
– mówi Ulysess Copper, spoglądając na mnie swoimi szarymi, wypranymi z emocji
oczami. – Nie chcę twojej krzywdy. Wiem, co zrobiłaś, jednak nie jestem tutaj,
by cię ukarać. Pragnę pomóc, zadbać o twoją resocjalizację. Wystarczy, że
zgodzisz się grać na moich zasadach.
Rozdział XI
Strach
to cicha melodia wygrywana przez nieistniejące instrumenty, dobiegająca z
bliżej niezidentyfikowanego miejsca, powstała w czyjejś głowie. Zmienia
rzeczywistość. Sprawia, że noc staje się ciemniejsza niż zwykle.
Ja również się boję. Moje ręce dygoczą, zaciśnięte na
oparciach fotela. Gdy Copper podchodzi bliżej, odruchowo zamykam oczy, nie
chcąc oglądać jego twarzy. Dawniej był
dla mnie jedynie postacią z nierealnych historii opisywanych w gazetach.
W jednej chwili stał się prawdziwy. Dołączył do grona potworów ukrytych pod
ludzkimi maskami. Jego spojrzenie czyni mnie na wpół żywą. Robię wszystko, by
odzyskać świadomość, lecz ostatecznie zaczynam panikować. Czuję się tak, jakby
ktoś przywiązał moje ciało do tysiąca sznurków, a następnie pociągał za nie co
kilka sekund. Jestem zupełnie bezradna i przerażona. Próbuję myśleć o czymś, co
mogłoby być źródłem odwagi, jednak niespodziewanie w mojej głowie pojawia się
postać Corlissa. A wraz z nią przychodzą wyrzuty sumienia. Mam wrażenie, że swoją decyzją zdradziłam
jedynego przyjaciela, który próbował utrzymać mnie przy życiu.
Zaczynam
rozumieć jego intencje dopiero teraz, gdy nie potrafię już uciec przed
nieuchronną apokalipsą, gdy wszelkie drzwi zostały zamknięte i mogę jedynie
wyglądać przez okno z nadzieją, że któregoś dnia wyjdę na wolność. Pragnę
uderzać ciałem o ścianę, krzyczeć, zamieniając słowa w tysiące sztyletów
raniących krtań, rwać włosy z głowy. Zamiast tego po prostu siedzę, a każda
kolejna chwila sprawia mi jeszcze większy ból.
– Moja
baza danych mówi mi, że masz imponującą praktykę pielęgniarską, Soleil. A ja
potrzebuję podobnych ludzi – szepcze staruszek z wszechobecną wyższością w
głosie, nieustannie chodząc w kółko.
Jest wyprostowany,
ubrany w elegancki garnitur. Zastanawiam się, ile żyć musiał unicestwić, by
pozwolić sobie na kupno tak kosztownej części garderoby. Na jego twarzy żywcem
wyjętej ze stron brukowców nie zauważam ani jednej zmarszczki. Najwyraźniej
operacje plastyczne zrobiły swoje, przez co stulatek wręcz ocieka sztucznością.
Prędzej
czy później zrobi ze mnie swoją zabawkę, dziewczynkę na posyłki. Sama nie mam
żadnej władzy. Jestem insektem, którego można z łatwością rozdeptać.
Niewykluczone, że skończę w taki właśnie sposób, jeśli tylko będę stawiać opór.
– Póki
co niewiele osób wyraziło chęć pomocy w aplikowaniu Mortem, jednakże uważam, że
ty nadawałabyś się do tej roli wręcz idealnie. Z tego, co słyszałem, aprobujesz moje metody radzenia
sobie z życiem, czyż nie? Wystarczy, że zrobisz komuś jeden zastrzyk. Proste,
prawda? Niezobowiązująca praca, w dodatku dająca ci względną wolność – mówi
Copper, a jego słowa są przesycone chorą radością.
Ja
natomiast nie mogę uwierzyć własnym uszom.
Stanę
się mordercą. Ulysses chce, bym zabijała innych z zimną krwią, w dodatku
traktując to jak najzwyklejszy obowiązek. Wkrótce pozbawi mnie resztek
człowieczeństwa, zamieni w maszynę bez uczuć, sprawi, że będę oglądać czyjąś
śmierć bez mrugnięcia okiem, zupełnie jakbym patrzyła na nic nieznaczącą
fotografię. Wiem, że jeśli teraz zgodzę się na jego propozycję, kolejne
elementy procesu nastąpią kolejno po sobie.
– Nie mogę tego zrobić – szepczę niewyraźnie i
niezdecydowanie.
Mój umysł każe
sprzeciwić się Copperowi, jednak przerażone ciało nie jest w stanie stawić
konkretnego oporu.
– Ależ
możesz, słońce – dodaje i nagle wybucha śmiechem. – Rozbawiasz mnie, panno
McIntosh.
Nienawidzę
go. I nie ze względu na fakt, że zdążył przesiąknąć złem, lecz przez moje
decyzje. Gdybym wcześniej nie oddała hołdu Mortem, nie musiałabym teraz
wpatrywać się w okropne ślepia staruszka.
–
Proszę – mówię jeszcze raz, jednak Copper nie przestaje chichotać.
Widzę, jak idzie w kierunku drzwi. Chcę go zatrzymać.
Szamoczę się, coraz bardziej przerażona, jednak stalowe obręcze oplatające moje
ręce są znacznie wytrzymalsze. Kiedy słyszę trzask, dochodzi do mnie, że
staruszek właśnie wyszedł. Zaczynam wrzeszczeć. Krzyczę na całe gardło, choć
najprawdopodobniej nikt mnie nie słyszy. Wywlekam na wierzch ogrom złości,
który dusiłam wewnątrz. Daję upust emocjom.
Po chwili w moich
oczach pojawiają się łzy. Spływają po rozgrzanych policzkach. Płaczę nad
własnymi błędami, przyszłością, która stała się dla mnie jedną wielką
niewiadomą. Płaczę nad utraconą przeszłością. Płaczę z tęsknoty.
Nawet nie zauważam, gdy drzwi pokoju ponownie się otwierają.
Dopiero widok obcego człowieka przywraca mi zdolność trzeźwego myślenia.
–
Wszystko w porządku? – pyta niski mężczyzna, podchodząc bliżej.
Mam wrażenie, że nie potrafi skupić spojrzenia na konkretnym
punkcie. Jego niebieskie oczy patrzą raz w prawo, raz w lewo, nie zatrzymując
się.
– Wiesz, kim jestem? – dodaje, po czym dotyka mojego
ramienia, jednak po upływie kilku sekund natychmiast cofa rękę.
Kręcę
głową, przyglądając się tłustym włosom szatyna. Dopiero teraz czuję, że
mężczyzna cuchnie, zupełnie jakby nie mył się od kilkunastu dni.
– Boisz
się mnie? – mówię nagle, nie mogąc przyzwyczaić się do jego zachowania.
– Nie –
odpowiada, lecz odruchowo spuszcza wzrok. – Ale Copper upolował kolejną ofiarę.
Nie istnieje nic bardziej przerażającego.
– Jak
długo tu jesteś? – pytam, za wszelką cenę zachowując spokój.
Pragnę wyciągnąć od nieznajomego potrzebne informacje, choć
jego słowa napawają mnie strachem. W
głowie tworzę listę cierpień, które człowiek może zadać drugiemu
człowiekowi, i nie mam pojęcia, na jaką
opcję zdecyduje się Ulysses. Próbuję wyznaczyć specjalną skalę udręk, lecz po
jakimś czasie dochodzę do wniosku, że każde cierpienie, niezależnie od jego
wymiaru, jest równie okrutne i bezużyteczne. Nie potrafię przygotować się nawet
na zwykłe uderzenie w policzek, nie mówiąc już o gorszych torturach.
– Sześć
miesięcy – mruczy mężczyzna cicho, po czym odwraca się i idzie w kierunku
metalowego stołu stojącego nieopodal.
– A ja?
Ile tu posiedzę? – wypytuję.
– Ile
masz lat?
–
Dwadzieścia trzy – odpowiadam, słysząc brzęczenie narzędzi nieznanego pochodzenia.
Próbuję przechylić głowę, by zobaczyć, czym aktualnie
zajmuje się tajemniczy chłopak.
– W takim razie jeszcze siedem.
–
Miesięcy?
– Nie,
lat – mówi niewyraźnie, zupełnie jakby nie chciał wyjawić mi prawdy.
Jednocześnie odwraca się i zaczyna iść w moim kierunku.
Dopiero po chwili zauważam, że w rękach trzyma strzykawkę.
– Spokojnie, to nie Mortem. Teraz sprawię, że znów będziesz
niezniszczalna – oznajmia.
Najwyraźniej nie wie, w jak wielkim jest błędzie.
Mogę
odetchnąć z ulgą, ponieważ odtąd stanę się odporna na działanie śmiercionośnej
bakterii, jednak obecnie nie troszczę się o przyszłość . Wolę umrzeć, niż spędzić resztę życia, usługując
Copperowi. Gdybym znała zakończenie tej historii, nie cofnęłabym się przed
niczym. Nie przypuszczałam jednak, że
zostanę złapana przez pracowników stulatka. Chciałam umrzeć, lecz w ostatniej
sekundzie zatęskniłam za życiem, za wszystkim, co niemal utraciłam. Teraz nie
mam już żadnej kontroli. Moje dawne marzenie wreszcie się spełniło. Nie żyję,
ale trafiłam do piekła. Będę patrzyła na zachodzące słońce ze świadomością, że
już nigdy nie zaznam uczucia wolności. Będę myślała o radosnych i szczęśliwych
ludziach, o ich rozstaniach i powrotach. Będę przyglądała się wszystkiemu, w czym brałam czynny udział. Wszystkiemu,
czego nie potrafiłam docenić.
Chyba
lepiej byłoby dołączyć do Georgii i reszty prawdziwie umarłych.
– Stąd
nie ma ucieczki, prawda? – szepczę, choć dobrze znam odpowiedź.
Mężczyzna
milczy, po czym podwija rękaw mojej koszuli i przebija skórę igłą. Czuję lekkie
ukłucie.
–
Byłbym zapomniałam… nazywam się Kembang – oznajmia obcy człowiek, stając przy
drzwiach.
Szczerze mówiąc nie do końca wiem, jak wymówić jego imię,
jednak nie mam sił na zadawanie zbędnych pytań.
– A ty? Mogłabyś się przedstawi… – nie kończy wypowiedzi,
ponieważ do pokoju wchodzą muskularni ochroniarze.
Zakuwają go w kajdanki i wywlekają na korytarz. Słyszę
dźwięki szamotaniny. Ja będę następna.
Nie
mylę się. Zaraz potem zostaję zaciągnięta do swojego nowego pokoju. Pracownicy
Coppera trzymają mnie za ramiona. Upadam kilka razy podczas całej wędrówki.
Oczywiście zostaję zmuszona do powstania siłą.
Za pierwszym razem otrzymuję kopniaka w udo. Ból jest silny, ale próbuję
o nim nie myśleć. Koncentruję się na celu. Dwaj mężczyźni szarpią moje ciało w
przeciwne strony. Całe szczęście docieram na miejsce w przeciągu kilku minut.
Po drodze obserwuję pozostałych więźniów, na co pozwalają mi duże okna
wbudowane w drzwi każdej z cel. Widzę młodego mężczyznę, który ze złością rzuca
się na ścianę oraz dziewczynę nieustannie biorącą szybkie, głębokie oddechy jak
po długim biegu.
Nie
chcę wiedzieć, ile czasu minie, zanim zacznę wyglądać podobnie.
Mój
„pokój” jest niewielki. W środku znajduje się ciasne łóżko, metalowy stolik,
prysznic i cuchnąca toaleta. Zapewne jeszcze nie posprzątano po poprzednim
lokatorze klitki. Dostrzegam także kilka
napisów wyrytych w ścianie. Pierwszy z nich głosi: „Odbierasz wolność, ale
nigdy nie pozbawisz mnie prawdziwego życia”. Kolejne najprawdopodobniej
oznaczają czyjeś imię. Podobnych inskrypcji jest wiele. Wszystkie, które
znajdują się na samym dole, są dla mnie nieczytelne. Widzę jedynie zamazane
litery, zupełnie jakby ich autor nie miał sił na tworzenie nowych napisów.
Chwiejnym
krokiem docieram do łóżka, kładę się na nim i modlę o sen. Wykonywanie
konkretnych czynności nie ma teraz najmniejszego sensu. Przecież każdy kolejny
dzień będzie równie monotonny, identyczny. Zapewne nawet się nie zorientuję,
kiedy moje serce przestanie bić. W
pobliżu nie widzę żadnego zegarka czy kalendarza. Tutaj nie istnieje czas. Moja
era dobiegła końca. Cicho i niepozornie, bez pożegnania. Dopadła mnie śmierć z
moich snów.
Przez
długi czas przyglądam się ludziom przemierzającym korytarz, mijającym mój
pokój. Niektórzy z nich to więźniowie. Mają na sobie białe uniformy podobne do
tych, które nosiłam w klinice. Tupot ich stóp zaczyna mnie uspokajać. Wreszcie
zamykam oczy i zasypiam.
–
Ruszaj się! – słyszę czyjś krzyk i niespodziewany huk.
Dopiero po chwili
zaczynam rozumieć, że ktoś zrzucił mnie z łóżka. Leżę na zimnej posadzce z
niewyobrażalnym bólem głowy.
– Głucha jesteś?! – warczy obcy mężczyzna.
Znużenie sprawia, że nie mam sił na wykonanie jego poleceń,
jednak jakimś cudem udaje mi się wstać.
– Dzisiaj zaczynasz
pracę. Lepiej, żebyś się nie spóźniła – dodaje i wygania mnie z pokoju.
Po
chwili docieramy do ogromnej hali. Przede mną roztacza się nieziemski widok.
Dosłownie, ponieważ do tej pory nie wierzyłam, że człowiek jest zdolny do
stworzenia czegoś tak chorego, podważającego wszelkie prawa natury.
Widzę
szereg stanowisk. Przy każdym z nich stoi więzień Coppera. Kilkanaścioro ludzi
czeka na śmierć poprzez zarażenie Mortem. Są tu specjalne, elegancko urządzone
izolatki. A w nich obficie zastawione stoły. Na ścianach wiszą plakaty
przedstawiające wizerunek stulatka głoszące „To ty decydujesz. Odzyskaj
kontrolę nad własnym życiem już dziś!”.
Najbardziej
jednak przeraża mnie fakt, że niemal każdy z podwładnych Ulyssesa traktuje
swoją pracę jak coś niezbędnego do normalnego funkcjonowania. Na ich twarzach
nie widzę obrzydzenia czy smutku, lecz wszechogarniającą obojętność.
–
Znajdź wolne stanowisko! – krzyczy
ochroniarz, choć stoi zaledwie kilka centymetrów za mną.
Posłusznie wykonuję jego polecenie. Idę przed siebie, dopóki
nie natrafiam na metalowe biurko. Jestem kompletnie zdezorientowana. Nie mam
pojęcia, jak się zachować, co robić. Instrukcja przytwierdzona do jednej z
szafek również nie wnosi niczego konkretnego do całej sprawy. Wzdycham ciężko.
Nie
mogę tego zrobić. Nie zamienię się w potwora. Nie zabiję człowieka. Nawet pod
groźbą użycia siły. Jedynie stoję otępiała i otumaniona, wpatrzona w moją
pierwszą „pacjentkę”, niską kobietę ze skwaszoną miną, ubraną w elegancką,
koronkową sukienkę. Gdybym zobaczyła ją w nieco innej scenerii, przysięgłabym,
że stoję oko w oko z panną młodą.
– Weź
się do roboty! – wrzeszczy strażnik.
Ignoruję go. Po
upływie kilku sekund mężczyzna staje się coraz bardziej niecierpliwy. Wreszcie
nie wytrzymuje i uderza mnie w twarz.
– Wstrzyknij jej to,
do cholery!
Milczę.
A następnie zostaję wyprowadzona z hali i zaciągnięta z powrotem do swojej
klitki. Skończyły się przelewki.
Pod
wpływem siły mężczyzny uderzam plecami o kant łóżka. Chcę dotknąć ręką rany, by uśmierzyć ból,
jednak niespodziewanie dostaję kopniaka w nerki. Zwijam się jak dziecko w
brzuchu matki, lecz mimo to nie jestem
bezpieczna. Nadchodzi nowa seria uderzeń. Z czasem nie mam sił na myślenie o cierpieniu.
Nie liczę sekund. Jedynie modlę się w duchu o szybki koniec.
– Jeśli
tylko chcesz, przyjdę jutro rano i zafunduję ci podobną rozrywkę. Tymczasem
życzę kolorowych snów – szepcze, po czym odchodzi i zatrzaskuje za sobą drzwi.
Następnego
dnia jestem zwarta i gotowa do „pracy”, choć noc spędziłam na podłodze,
przykryta cienkim kocem. Adrenalina najwyraźniej robi swoje. Trzęsę się jak
osika, lecz jakimś cudem przelewam zawartość ampułki do strzykawki. Tym razem
naprzeciwko mnie siedzi starsza kobieta. Cały czas mamrocze pod nosem, że wreszcie
oszukała śmierć i sama zadecydowała o dacie swojego zgonu. Uważa Coppera za
geniusza. Gdyby nie moje fatalne samopoczucie,
z pewnością uderzyłabym ją w twarz. Wstydzę się tego, że jeszcze
niedawno myślałam w podobny sposób.
Ochroniarz chodzi za mną niczym cień. Pilnuje, bym przypadkiem nie
zapragnęła się zabić. Póki co jednak nie snuję takich zamiarów. Wystarczy, że
już raz sięgnęłam dna żałości.
– To
niesamowity dar, nie sądzisz? Dar, który dawniej został nam odebrany. Wiesz…
dzisiaj przeżyję najszczęśliwszy dzień w swoim życiu. Odzyskam wolność. Będę
wolna jak ptak, odlecę w przestworza i podziękuję mojemu wybawcy, Ulyssesowi,
za jego wspaniałomyślność…
Słowa
nieznajomej są jak siła napędowa. Wzbudzają we mnie nienawiść. Tylko w ten
sposób będę w stanie zabić. Muszę stać się kimś innym, wejść w skórę mordercy.
Choć perspektywa utracenia własnego „ja” jest przerażająca, nie mogę się
wycofać. Inaczej przez kolejne kilka lat będę odczuwała nieustanny ból.
Nawet
nie zdaję sobie sprawy z tego, jak bardzo jestem słaba. Wolę popełnić zbrodnię za cenę życia we
względnym dobrobycie.
Nachylam
się nad ramieniem kobiety. Teraz igła dotyka jej skóry. Jeszcze chwila i nie
będzie już odwrotu. Moje ręce się trzęsą, a oddech przyspiesza. Ten wiekopomny
moment na zawsze zmieni bieg historii. Nie mam pojęcia, kim zostałaby moja
pacjentka, gdyby zechciała pożyć trochę dłużej. Może doczekałaby się gromadki
radosnych dzieci. Może byłaby w stanie upiec najpyszniejsze bułki w całej
Sartonii, a może po prostu potrafiłaby kogoś uszczęśliwić.
Nigdy
się nie dowiem.
Mortem
już krąży w jej żyłach.
A ja
jestem mordercą.
Nie
widzę fajerwerków, transparentów informujących o mojej winie. Nic się nie
zmieniło. Nadal słyszę monolog kobiety, stukot narzędzi. Jedno życie nie zatrzymało
Ziemi. Wszystko jest zupełnie takie jak minutę wcześniej. Czuję się
przytłoczona normalnością.
Pacjentka
patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma.
–
Dziękuję – szepcze i ściska moje dłonie, zupełnie jakbym zrobiła dobry uczynek.
Zło
zamieniło się w dobro, a dobro w zło. Czarne jest białe, a białe jest czarne.
Noc stała się dniem, a dzień stał się nocą.
Nie
odpowiadam, jedynie prowadzę kobietę do izolatki. Patrzę, jak rozsiada się w
wygodnym fotelu, bierze do ręki pysznie wyglądające ciasto. Zapewne z
truskawkowym nadzieniem, oblane słodką czekoladą. Mimo że nie jadłam niczego od
dwóch dni, robi mi się niedobrze. Opieram policzek o zimny tynk, gdy zaczynam
odczuwać zawroty głowy. Ostatecznie nie wytrzymuję presji. Wymiotuję na
podłogę.
***
Przepraszam was za przeszło miesięczną przerwę. Przepraszam was za zaległości na waszych blogach. Przepraszam was także za moje niedopatrzenie - w opowiadaniu, jak sama nazwa wskazuje, istnieją tylko niezniszczalni ludzie. Zabić może ich jedynie Mortem. Nie wyszczególniłam tego w pierwszym rozdziale - mój błąd.
Wiem, że pomyliłam numerację rozdziałów. Może zmienię to za jakiś czas, ale póki co ogarnęło mnie "blogowe lenistwo".
Tymczasem jeszcze raz chciałabym was zaprosić na bloga mojej przyjaciółki, gdzie właśnie pojawił się nowy rozdział --> KLIK
Kolejna notka może być dla was niespodzianką, ponieważ zacznę pisać z perspektywy Corlissa ; )