niedziela, 23 czerwca 2013

Rozdział IV

"Nie war­to uciekać przed nieunik­nionym, gdyż wcześniej czy później tra­fia się w miej­sce, gdzie nieunik­nione właśnie przy­było i czeka. "
Terry Pratchett

 Patrzę na nich bez przerażenia, ponieważ nie mogą mi niczego zabrać. Wszystko, co posiadałam, przestało istnieć już dawno temu. Począwszy od pieniędzy oraz wartościowych drobiazgów, skończywszy na mamie i bliskiej rodzinie. Czasem zdarza mi się tęsknić. Myślę o tym, jak razem z moją rodzicielką urządzałyśmy wieczorki kulinarne. Gotowałyśmy nie tylko dla siebie, ale również dla lalek i misiów. Pamiętam, że ustawiałam wszystkie maskotki na zbyt dużych krzesłach, później co chwilę je poprawiając, by przypadkiem nie spadły na ziemię. Wciąż czuję zapach gorących naleśników z truskawkowym dżemem, ciepłego kakao. I jej słowa utwierdzające mnie w przekonaniu, że świat wcale nie jest wrogi dla człowieka, jeśli patrzy się na niego z odpowiedniej perspektywy.
Staram się nie wracać do tych wspomnień. Gdziekolwiek teraz znajduje się moja rodzicielka, z pewnością nie myśli już o swojej córce. I ja nie rozkoszuję się przeszłością. Ona zniknęła, odpłynęła i nie pozostawiła po sobie żadnego śladu, zupełnie jak spotkanie przypadkowego przechodnia. Nie ma na mnie wpływu. Wiem, że muszę twardo stąpać po ziemi. Nie istnieje żadna inna perspektywa, która mogłaby mi to ułatwić, wbrew zapewnieniom mamy.
Lekarz i kobieta mierzą mnie wzrokiem przez dłuższą chwilę, jakby zobaczyli ducha. W końcu mężczyzna chwyta mój nadgarstek, wyciąga spod biurka i wyprowadza z pokoju.
– Co ty tu robisz? – warczy.
Nie fatyguje się nawet, by mówić do mnie per pani, choć przypuszczam, że dopiero rozpoczął naukę w college’u. Musi mieć bardzo majętnych rodziców, skoro załapał się na staż na oddziale bogaczy. Nie przejmuję się jego chamskim zachowaniem. Od zawsze traktowano mnie jak kogoś gorszego. W końcu światem włada kawałek papierka pomalowany na zielono. Ludzie są w stanie stoczyć zaciętą walkę, by go zdobyć. To on dyktuje, kto powinien być szanowany. Dzieli wszystkich na lepszych i gorszych. Jednych uzdrawia, innych skazuje na cierpienie. Jest totalitarnym władcą.
– Nie wiesz, że nie wolno ci tutaj wchodzić? – krzyczy przerażona kobieta.
Rozumiem, że powinnam teraz ją przeprosić lub zacząć kłamać, jednak tylko wzruszam ramionami. Nie potrafię odnaleźć źródła siły, która sprawia, że zachowuję się jak ignorantka. Jestem jednak zadowolona z samej siebie. Po raz pierwszy w życiu mam okazję, by utrzeć nosa tym snobom.
– Chcesz umrzeć, wariatko? – mówi głośno chłopak.
Przez dłuższą chwilę zastanawiam się nad jego słowami. Przecież jestem niezniszczalna. Nie uśmierci mnie żadna zaraza czy choroba. Mogę skoczyć z mostu. Mogę wpaść pod samochód. Mogę dalej żyć.
Błąd –  m u s z ę  dalej żyć. Dlaczego więc on twierdzi inaczej?
– Jak to? – mruczę pod nosem.
 Najprawdopodobniej oboje robią sobie ze mnie żarty, jednak coś sprawia, że zaczynam im wierzyć. Oczyma wyobraźni widzę, co by było, gdyby każde, nawet najmniejsze potknięcie mogło wpędzić mnie do grobu. Musiałabym uważać, by nie zakrztusić się syropem na kaszel i nie zostać ugryzioną przez parę szerszeni. Ta wizja przyprawia mnie o zawroty głowy. W końcu nigdy nie uważałam życia za warty szacunku dar, raczej za nieuniknioną karę.
Student spogląda na mnie zdziwionym wzrokiem, jakby był zaskoczony moją nieświadomością. Widzę, jak otwiera usta, by coś powiedzieć, i w ostatniej sekundzie pragnę go powstrzymać, jednak chęć odkrycia tajemnicy jest paraliżująca.
– Jeśli wierzysz, że bakterią Coppera można się zarazić tylko przez jej dożylną aplikację, jesteś w błędzie. To coś się rozprzestrzenia. Wystarczy krótki kontakt z chorym. Staruszek jest szalonym geniuszem. Wszystko zaplanował. Całe szczęście, że wynalazł też szczepionkę. Dzięki niej jesteśmy bezpieczni – objaśnia chłopak.
On nie musi się martwić. Z pewnością stać go na lekarstwo. A ja? Kto wie, może przez wejście na oddział bogaczy zniszczyłam swój plan odzyskania kontroli nad własnym życiem. Może Mortem już krąży w moich żyłach, chcąc zaatakować bezbronny organizm. Przechodzi mnie dreszcz. Odwracam wzrok od chuderlawego blondyna ubranego w prosty, szary kombinezon i na oko nieco starszej ode mnie szatynki. Teraz patrzę wprost na obraz malujący się za szklanymi drzwiami, które dzisiaj przekroczyłam. W myślach łączę zapach zgnilizny z nieruchomymi ciałami. Oni byli martwi. Wszyscy, co do jednego. Zabrakło im pieniędzy, by kupić życie. Wśród nich widzę też tę samą rudowłosą kobietę, która niedawno wpadła pod koła samochodu. Najwidoczniej bakteria przedostała się już na oddział niezaszczepionych. Przeliczam w myślach godziny trwania tej egzekucji. Dwanaście, może mniej. Czuję, że powinnam wszystkich ostrzec, lecz jestem zbyt słaba, nieprzygotowana do bycia szczerą. Topię się we własnych kłamstwach, jakby zakochana w swoim wyimaginowanym świecie, schowana pod niewidzialną kopułą.
Na szczęście jeden problem został rozwiązany. Nie muszę jechać do Sartonii, by osiągnąć upragniony cel. Nie mam jednak pewności co do skuteczności śmierci przez zarażenie. Kto wie… może będę cierpieć niewyobrażalne męczarnie, zanim przyjdzie koniec? A ból jest kolejną rzeczą, nad którą nie posiadam żadnej kontroli. Ostatecznie stwierdzam, że zdobycie ampułki wypełnionej Mortem będzie znacznie bezpieczniejszą opcją.
Na szczęście za niedługo stąd wyjadę. Będę uciekać przed końcem, a następnie wybiegnę mu naprzeciw. Pragnę, by on grał na moich zasadach i nie ulegnę mu nawet w najmniej istotnej kwestii.
– Jeżeli chcesz dożyć jutra, lepiej się stąd wynoś – warczy chłopak.
Złoszcząc się, wygląda co najmniej absurdalnie. Marszczy swój niewielki nos i mruży szare oczy. Jeśli przyszłość należy do takich ludzi, to wydaje mi się, że świat nie przetrwa dłużej niż kilkanaście lat. Sama nie wiem, czy nieudolność władców jest lepsza niż stosowanie terroru, jak w przypadku Cecilliana Larsona. To właśnie on, chcąc zyskać przewagę, opracował bombę skracającą życie i doprowadził do jej wybuchu, tym samym nieświadomie skazując na śmierć samego siebie. Nie mam prawa pamiętać tych czasów, jednak uczono mnie, że większość ówczesnych ludzi zwariowała. Część z nich próbowała popełnić samobójstwo po stracie bliskich, inni zamykali się w swoich domach i nie wychodzili nawet w celu zakupienia żywności. Wszystko wróciło do normy dopiero po kilkunastu latach. Historia najwyraźniej lubi się powtarzać. W końcu ludzie kochają niepotrzebne komplikacje. Autodestrukcja jest wpisana w ich egzystencję. Otrzymują od losu bezcenne podarunki, lecz zawsze chcą czegoś więcej. Szukają, błądzą, dopóki nie wpadną do olbrzymiego dołu. Wtedy nie starcza czasu na jakąkolwiek wdzięczność.
Ja też jestem człowiekiem. Podejmuję nieprzemyślane decyzje, żałując później, że nie można cofnąć czasu.
–  Aha. W takim razie do widzenia – szepczę zdawkowo, po czym szybko wybiegam z oddziału bogaczy.
 Zauważam, że korytarze snobów są przerażająco czyste.  Biel ścian prawie mnie oślepia, dlatego gdy wracam do miejsca swojej pracy, oddycham z ulgą. Przynajmniej tutaj nasz gatunek nie próbował usunąć wszystkiego, co związane z naturą, o czym świadczy obecność obrzydliwych grzybów i zabrudzeń na powierzchni muru.
Przez resztę dnia zajmuję się robieniem zastrzyków i przyjmowaniem nowych pacjentów, w myślach odliczając czas pozostały do końca mojej zmiany. Chcę jak najszybciej się stąd wyrwać, zapomnieć o tym, jak bardzo jestem podła, okłamując prawe skrzydło klinki. Wreszcie zegar wybija godzinę siódmą po południu. Idę w kierunku salki, gdzie pracują Corliss wraz z Georgią.
– Zbieramy się – mówię do nich.
Ich głowy momentalnie odwracają się w moją stronę, po czym oboje wstają z krzeseł, zamykają teczki i starają się dotrzymać mi tempa.
Nie mówimy „do zobaczenia”, bo tak naprawdę mamy ochotę pozbyć się wszelkich wspomnień związanych z tym miejscem. Przywiązując się do tamtych ludzi, jedynie zyskalibyśmy niepotrzebny bagaż, tęsknotę wypełniającą poszczególne dni, skracającą czas pozostały nam do śmierci. Żyjemy, umieszczeni w czasoprzestrzeni, odwróceni od innych i nastawieni na godne przetrwanie.
Wracamy tymi samymi zatłoczonymi ulicami. Znów przedzieramy się przez tłum protestujących. Wreszcie docieramy do klatki schodowej. Georgia idzie przodem. Ruszam za nią, kiedy silna ręka Corlissa mnie zatrzymuje.
– Co się stało? – warczę.
Mężczyzna ostatnio zachowuje się bardzo nienaturalnie.
– Przepraszam cię za wczoraj. Nie powinienem był się na ciebie rzucać – mamrocze, jakby wystraszony.
 Idę kilka kroków do tyłu, powstrzymując nieuzasadniony gniew. Teraz to ja mam ochotę go uderzyć. Nienawidzę, gdy, patrząc w jego oczy, widzę bezsilność. Mimo że na pewno nie jest najmocniejszym człowiekiem na ziemskim globie, pragnę uwierzyć temu kłamstwu. Jedyne, o czym obecnie marzę, to poczucie bezpieczeństwa. Chcę wierzyć, że istnieje pewna osoba będąca w stanie ochronić mnie przed całym złem współczesności. Przecież realne zagrożenia nie wiążą się tylko z pozbawieniem życia. Są rzeczy znacznie gorsze i bardziej brutalne.
– Rozumiem. Martwisz się o Georgię, a trochę cię poniosło. – Wzdycham, jakby tłumacząc się za niego.
Zauważam, że Corliss drży na całym ciele. Opiera się o ścianę, jakby zaraz miał upaść na ziemię.
 – Co się dzieje? – pytam mimowolnie.
Mężczyzna kilkakrotnie kopie nogą w listwę, która po piątym uderzeniu zostaje złamana.
– To wszystko się skończy. Każdy chce nas zniszczyć za wszelką cenę, doprowadzić do szaleństwa. Ja już zacząłem wariować. Sama widzisz, co się ze mną dzieje. Teraz wiem, że uczestnictwo w tej durnej ucieczce przed czasem nie ma sensu, dlatego nie będę się spieszył. Mam dosyć dzielenia spraw na ważniejsze i zbędne, życia według idiotycznego schematu. Będę korzystał bez ograniczeń z tego, co mam. Jeszcze zobaczysz… – szepcze, a w jego głosie wyczuwam entuzjazm.
Dałabym naprawdę wiele za możliwość beztroskiego biegania w deszczu czy długiego leżenia na sztucznej murawie. Pragnęłabym kręcić się dookoła własnej osi z rozłożonymi szeroko rękami, dopóki rzeczywistość w mojej głowie nie zaczęłaby wirować, a ja upadłabym na ziemię, śmiejąc się wniebogłosy, jednak jestem zbyt przyzwyczajona do „naturalnego” porządku życia, by móc oderwać się choć na chwilę. Dla mnie nie istnieje „teraz”. Jest jedynie czekanie na koniec. Tęsknota za normalnością przytłacza mnie tak bardzo, że w mgnieniu oka otaczam ramionami ciało Corlissa. On, najwyraźniej zaskoczony moją reakcją, przyciąga mnie do siebie dopiero po kilku sekundach. Teraz zaczynam rozumieć, jak bardzo jest silny. Nie panuje nad własnymi emocjami, a mimo to potrafi zachować pozory normalności. Jedynie milczy, pogrążony we własnych, nierealnych marzeniach. Dobrze wie, że nie umie wygrać z czasem, choć tak bardzo tego pragnie.
– Nie rób z siebie ofiary – szepcze nagle, odpychając mnie od siebie.
Niewzruszenie wspina się po schodach i znika z zasięgu mojego wzroku. Przez chwilę stoję w miejscu, zupełnie oszołomiona, jednak wiem, co chciał mi przez to powiedzieć. Powinnam zadbać o siebie. Nie mogę być dla niego tak wielkim ciężarem.
Idę na górę, prosto do naszego pokoju, by zabrać swój plecak. Tego wieczoru opuszczamy motel . Pomagam Georgii we wzięciu jej torby. Dziewczyna jest krucha jak szkło. Mam wrażenie, że wystarczy jeden podmuch wiatru, by ją unicestwić. Wystarczy jeden smutek, by ją złamać.
Wystarczy krótki kontakt z chorym.
Słowa studenta dźwięczą mi w uszach, pragną zostać usłyszane tak bardzo, że powstrzymywanie ich sprawia mi nieprawdopodobny ból. W końcu ukrywanie prawdy jest równoznaczne z kłamstwem. Poniekąd skazuję na śmierć moich przyjaciół. Ta perspektywa jednak wydaje się tak odległa, że nie potrafię w nią uwierzyć, nawet po tym, co dzisiaj widziałam.
– Gotowa? – mówi Corliss do swojej siostry, obejmując ją ramieniem.
Dziewczyna nerwowo rozgląda się po pokoju, zupełnie jakby widziała go po raz pierwszy. Najwyraźniej jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do tego miejsca. Wszyscy żyjemy w ciągłym biegu, pędzimy do przodu, często omijając to, co może mieć diametralny wpływ na nasze osobowości. Nie oglądamy się za siebie, bo przeszłość to tylko zlepek niewyraźnych wspomnień. Ludzie o nas zapomną, pogrzebią nasze ciała kilka metrów pod ziemią, razem z naszymi emocjami i ostatnim tchnieniem.
Wychodzimy z pomieszczenia. Zamykam drzwi specjalną kartą, dzięki której jednocześnie mogę wydawać dekanty. Jestem w stanie jej użyć dopiero po przyłożeniu kciuka do metalowego czytnika sprawdzającego moje linie papilarne. Na dole, w recepcji, stoi podobne urządzenie. Dzięki niemu płacę za pobyt w motelu. Ten obowiązek co miesiąc spada na inną osobę. Ostatnio był to Corliss, teraz ja. Gdybym nie uregulowała rachunku, kamery otaczające budynek zarejestrowałyby moje poczynania i prawdopodobnie trafiłabym za kratki. Przed zdobyciem antidotum Coppera nie pozwalam sobie na podobne wykroczenia, choć czasem zdarza mi się kraść.
Kiedy wreszcie wykonuję swoje zadanie, opuszczam zaniedbany hall i wychodzę na zewnątrz. Wahania temperatury w ciągu doby w Bittlemberg są naprawdę duże, jednak zdążyłam się już uodpornić na chłód i upał. Tym razem jest nienaturalnie ciepło. Liczę na to, że wraz z zachodem słońca powietrze stanie się lżejsze.
– W takim razie gdzie idziemy? – pyta Corliss, wlokąc się za mną.
– Przed siebie – mruczę pod nosem.
Jestem skończonym kłamcą.
– Nie sądzisz, że to nie ma najmniejszego sensu? A co, jeśli trafimy na jakieś odludzie? Te kilka kanapek, które ze sobą wzięliśmy, raczej nie wystarczy nam na więcej niż dwa dni. – Mój współlokator znów się wtrąca.
– Mówisz tak, jakbyśmy wyjeżdżali po raz pierwszy – kpię. – Wiem, co robię. Przecież ziemia w obrębie kilkuset kilometrów jest wypełniona różnymi budynkami zamieszkanymi przez ludzi. Mógłbyś wreszcie przestać się ze mną sprzeczać.
– Wcale się z tobą nie sprzeczam. Chcę po prostu wiedzieć, na czym stoimy. Jesteś strasznie nieodpowiedzialna, a usiłujesz rządzić całym światem – warczy, zaciskając zęby.
– I mówi to osoba, która wczoraj zaczęła mnie dusić bez konkretnego powodu! – niemal krzyczę.
– Miałem powód, idiotko! – informuje mnie podniesionym głosem, gdy nagle Georgia zaczyna niemiarowo oddychać.
Nie wiem, czy robi to, by przerwać naszą kłótnię, czy naprawdę się czymś denerwuje, jednak odruchowo przestaję zwracać uwagę na Corlissa i zaczynam ją uspokajać. Po jakimś czasie posyłam mężczyźnie oskarżycielskie spojrzenie.
– Wszystko będzie dobrze, już jesteśmy cicho – szepczę, obejmując ją ramieniem.
Wędrujemy przez zatłoczone ulice, następnie docieramy do lasu pełnego połamanych drzew. Ten krajobraz został ukształtowany przez ostatnią wojnę. Konary wystają z ziemi niczym kolce, a gałęzie rozrzucone  dookoła tworzą prawdziwy labirynt. Przed nami rozciąga się otwarta przestrzeń. Idę po nierównym gruncie składającym się tylko z piasku i żwiru. W końcu rośliny nie spełniają już swojej odwiecznej funkcji. Teraz produkcją tlenu zajmują się ogromne fabryki.
Nieoczekiwanie zauważam dużą, białą ciężarówkę stojącą na wyrównanej ścieżce. Jej drzwi są otwarte, a na rejestracji widnieje napis: „SR 2041”. Uważam to za szczęśliwy zbieg okoliczności. Dzięki temu wiem, że na pewno trafię do Sartonii. Mrużę powieki, licząc no to, że mój umysł nie robi sobie ze mnie żartów. Całe szczęście, po otwarciu oczu zaczynam rozumieć, że jeszcze nie oszalałam.
– Może uda nam się ją uruchomić – szepczę.
Nie dostrzegam właściciela pojazdu, lecz przeczuwam, że stoi gdzieś blisko. Nagle słyszę gruby, męski głos. To musi być on. Teraz pozostaje nam tylko zdanie się na jego łaskę. Nie czekając na odpowiedź moich przyjaciół, biegnę w kierunku maszyny. Daję z siebie wszystko. Zręcznie omijam wszelkie kłody, lecz nie zauważam jednej z nich. Padam na ziemię jak długa. Próbuję wstać, jednak czuję przeszywający ból w prawej nodze.
– Mogłam zaczekać – mówię do siebie.
Teraz z pewnością kierowca mnie zauważy, a ja nie będę w stanie zdobyć antidotum, kulejąc. Wzdycham ciężko, gdy nagle, ku mojemu zaskoczeniu, Georgia podrywa się z miejsca i zaczyna pędzić. Zdezorientowany Corliss po chwili rusza za nią. Kobieta podnosi mnie z ziemi i przytrzymuje. Dzięki jej wsparciu potrafię się poruszać. W końcu wszyscy wsiadamy do przyczepy. Zagrzebujemy się w morzu papierowych skrzynek. Dyszymy ze zmęczenia, a ja wciąż nie mogę nadziwić się odwadze mojej współlokatorki.
– Dziękuję – szepczę. – Naprawdę strasznie ci dziękuję! – Przytulam ją. – Jesteśmy z ciebie dumni! – mówię rozentuzjazmowanym głosem. Czasem mam wrażenie, że traktuję ją jak własną córkę.
Kobieta uśmiecha się delikatnie, najwyraźniej zadowolona ze swojego dokonania. Już od dawna nie widziałam jej w tak dobrym humorze, dlatego przestaję skupiać się na bólu i również szczerzę zęby.
Corliss natomiast uparcie milczy, uważnie przypatrując się mojej stopie. Nagle uderza w nią ręką. Mimowolnie z zaczynam piszczeć.
– Pewnie jest złamana. – Słyszę czyjś głos, lecz domyślam się, że nie należy on od czarnowłosego młodzieńca.
Lekko oszołomiona, rozglądam się po całym wnętrzu przyczepy. Otaczają nas różnorakie paczki, dlatego nie byłabym zaskoczona, gdyby z jednej z nich wyłonił się człowiek. Nagle dostrzegam parę szarych oczu. Przeczuwam, że ich właścicielką jest jakaś mała dziewczynka.
– Kim jesteś? – pytam.
– Deedeeline Stray, proszę pani – przedstawia się, stając tuż przede mną. – Lub po prostu Deedee.
***

Teraz powiem coś dziwnego - jestem zadowolona z tego rozdziału. Ale to tak naprawdę. Szczególnie z jego środkowej części, chyba ze względu na dużą ilość opisów. Jak zwykle przepraszam za zaległości na waszych blogach. Staram się je nadrabiać. Całe szczęście jeszcze tylko tydzień do wakacji. Tymczasem chciałabym wam powiedzieć, że nie będzie mnie od 30.06 do 16.07. Będę się starała czytać wasze blogi na bieżąco, ale przypuszczam, że mój dostęp do internetu będzie baaardzo ograniczony. Zapraszam was także na bloga mojej przyjaciółki, gdzie już wkrótce powinna pojawić się pierwsza notka --->  [KLIK] <---

Zachęcam do zadawania pytań bohaterom ---> [KLIK]  <---
P.S. Może znalazłby się ktoś chętny do wykonania szablonu? ^^
Życzę udanych wakacji!