wtorek, 24 grudnia 2013

Rozdział XI

"Gdy jed­nak wszys­tko za­leży od przy­pad­ku, mu­simy te­mu przy­pad­ko­wi zaufać."
John Ronald Reuel Tolkien

CORLISS

                Słyszę, jak krople deszczu z hukiem uderzają o szyby. To jedyny dźwięk przerywający głuchą ciszę panującą w domu Righli. Po chwili dołącza do niego także skrzypienie podłogi. Nie mogę spać już trzecią noc z rzędu, dlatego snuję się jak duch korytarzami mieszkania. Dotarłem tutaj po odejściu Soleil. Nie wiem, skąd znalazłem odpowiednią dawkę energii, by pokonać tak wiele kilometrów.  Rozumiem jednak, że w przeciwnym wypadku byłbym skazany na niekończącą się bezczynność. Wszyscy, którzy cokolwiek dla mnie znaczyli, przestali istnieć. Zostałem sam na sam z nadchodzącą apokalipsą i wieczną wizją śmierci, lecz mimo to ani przez moment nie pomyślałem o zakończeniu własnego życia.
Czy byłem złym bratem? Odkąd sięgam pamięcią, starałem się robić wszystko, by Georgia wyszła na prostą. Starałem się zapomnieć o sobie samym, by ją uszczęśliwić. Czerpałem radość z drobnych uśmiechów mojej siostry, z brzmienia wesołego głosu przerywającego głuchą ciszę. Nie liczyłem się z pieniędzmi, ponieważ oglądanie rudowłosej dziewczyny w pełni sił było czymś bezcennym. Patrzyłem, jak stawia pierwsze kroki niczym dziecko na nowo uczące się życia. Widziałem jej entuzjazm wygrywający z demonami przeszłości i w głębi serca wierzyłem, że jeszcze wszystko się ułoży.   
Jednak byłem strasznie naiwny. 
Nie potrafię wyrzucić z umysłu wspomnienia jej śmierci. Choć pragnę tego najbardziej na świecie, miłość nie pozwala mi na zapomnienie.  Georgia zawsze była nieodzowną częścią mojego istnienia. Nawet teraz, gdy jej ciało zostało spalone, wciąż mam wrażenie, że jest blisko. Myślę o niej zaraz po otwarciu oczu. Chcę wiedzieć, czy znów dręczyły ją senne koszmary, czy ma siłę, by żyć. 
Kilka dni temu, w drodze do Righli, wydawało mi się, że zobaczyłem drobną sylwetkę mojej siostry i przez krótką chwilę zupełnie przestałem wierzyć w jej odejście. Ubzdurałem sobie, że wtedy widziałem śmierć jakiejś innej rudowłosej dziewczyny. W końcu wyglądała tak blado i mizernie, prawie wcale nie przypominała Georgii…  niestety chwilę później zderzyłem się z szarą rzeczywistością.
Ona odeszła. Przeze mnie. Nie byłem wystarczająco odważny, by dać jej wolność i ochronę jednocześnie. Zawiodłem na całej linii. Gdybym tylko mógł, naprawiłbym błędy przeszłości, jednak póki co muszę pogodzić się z teraźniejszością. Straciłem siostrę. Straciłem najlepszą przyjaciółkę. Straciłem najsilniejszą osobę, jaką kiedykolwiek znałem. I zabrakło mi słów, by ją pożegnać. 
                Pamiętam, jak pięć dni temu po przebudzeniu zdałem sobie sprawę z nieobecności Soleil. Początkowo nie potrafiłem uwierzyć w niespodziewane zniknięcie dziewczyny. Starałem się z całych sił, by ją uszczęśliwić. Przytulałem jej przerażone ciało podczas niespodziewanych wizyt strachu. Pokazywałem wszystkie pozytywy życia. Opowiadałem o planach na przyszłość. Przyrzekłem, że dam jej ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Najwyraźniej nie byłem wystarczająco przekonujący. Kiedy poczułem, że nie leży obok, wpadłem w szał. Zacząłem przeszukiwać całe mieszkanie. Nie słyszałem jej kroków, głosu czy płaczu. Gdy moje śledztwo nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, wyszedłem na zewnątrz. Zarażenie Mortem było bez porównania mniej przerażającą wizją niż utrata Soleil. Nie znalazłem jej wśród chorych czy zdrowych. Po prostu zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu. Odczuwałem wściekłość. Po powrocie do pokoju zacząłem wrzeszczeć, wykrzykiwać imię kobiety, dodając do niego różne obraźliwe przymiotniki. Soleil, ty pieprzona egoistko,  cholerna żmijo. Krzyczałem ze złości, wyłem z tęsknoty. Z godziny na godzinę traciłem nadzieję. Czekałem na jej powrót przez dwa dni, siedząc nieruchomo, wyglądając za okno, jedynie chwilami mrużąc oczy.
                Soleil należała do osób, które nie potrafiły ukrywać swoich tajemnic, były otwartymi księgami. Problem leżał po stronie czytelników – tylko najodważniejsi zaglądali na pierwszą stronę. Ja nie miałem wyboru. Choć nie chciałem słuchać, kobieta opowiedziała mi mroczną bajkę o życiu. Jej historia nie różniłaby się zbyt wiele od innych, gdyby nie sposób, w jaki została przekazana.  Strach, złość, niepewność i przerażenie wplecione w różne wydarzenia sprawiły, że nie potrafiłem usiedzieć na miejscu, kiedy patrzyłem w oczy dziewczyny. Jej plany na przyszłość odkryłem po przyjeździe do Sartonii. Już wtedy miałem wrażenie, że marzy tylko o wiecznym odpoczynku. Poniekąd bałem się jej smutku. Żałuję, że nie byłem wystarczająco skupiony. Może gdybym zwracał większą uwagę na zachowanie Soleil, ona nie oddałaby się w zimne ramiona śmierci. Pragnę, by wróciła choć na chwilę i wytłumaczyła mi, dlaczego wybrała właśnie tę drogę. Zrozumiałbym. Chciałbym się tylko pożegnać.
                W ostatnim czasie straciłem dwie najbliższe mi osoby. I wciąż nie rozumiem, jaka magiczna moc trzyma mnie w ryzach, sprawia, że każdego ranka znajduję siłę do życia. 
                Jestem pewien, że gdybym został w łóżku na kolejne kilkanaście minut, zwariowałbym, dlatego schodzę na dół, uważając, by nie obudzić zmorzonych snem domowników. Kiedy docieram do wąskiego korytarza na parterze, dostrzegam blade światło dobiegające z kuchni. To rzadko spotykane zjawisko w domu Righli, jednak nie mam powodów do obaw. Nawet najwytrwalszym włamywaczom zabrakłoby energii, by dotrzeć na takie pustkowie. Gdy wchodzę do pomieszczenia, zauważam siedzącą przy stole, zapłakaną Deedee.
                - Co się stało? – pytam odruchowo, zajmując miejsce naprzeciwko niej.
                Dziewczynka delikatnie unosi głowę i spogląda na mnie, wycierając nos kawałkiem bluzki.
                - Miałam zły sen – odpowiada, starając się powstrzymać łkanie.
                - Opowiedz mi o nim. To na pewno pomoże  – radzę, siląc się na przyjazny uśmiech.
                Mała wzdycha ciężko, obejmując dłońmi kolorowy kubek leżący na stole. Zaczyna opowieść.
                - Śniło mi się, że kończyłam trzydzieści lat. Byłam sama w domu. Czekałam na swoje urodziny, ale gdy zegar wybił dwunastą, nic się nie stało. Dalej żyłam, wbrew własnej woli. Nie miałam przyjaciół, rodziny i znajomych… - Zamyka usta, odgarniając swoje jasne włosy z czoła. – Jak to jest, Corliss, że boję się jednocześnie życia i umierania?
                - Nic w tym dziwnego. Ludzie boją się tego, czego jeszcze nie poznali. Wbrew pozorom nikt nie lubi niespodzianek – mówię. – Tylko obiecaj mi, że nie będziesz myślała w ten sposób – dodaję nagle, zdecydowanie zbyt gwałtownie. Boję się, że Deedee, idąc podobnym tokiem myślenia, zniszczy samą siebie.
                Przez chwilę mała patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma, jakby dopiero co się obudziła. Teraz przypomina dojrzałą, niemal dorosłą osobą. W jej spojrzeniu nie dostrzegam już ani grama dziecięcej ufności, której miejsce zajął wszechobecny strach.
                - Obiecuję. – Wzdycha, po czym szepcze:  – Przepraszam, Corliss… okłamałam cię. Tak naprawdę moja mama wcale nie umarła. Ja po prostu nie mam domu – mówi, po czym znów wybucha płaczem. - Bałam się, że jeśli powiem wam prawdę, nie dacie mi jedzenia. A byłam wtedy strasznie głodna. Bardzo mi przykro, że tak źle o was wszystkich myślałam…
                - Ciii… - szepczę. – Nic takiego się nie stało. Nie zrobiłaś nic złego – próbuję pocieszyć małą, jednak najprawdopodobniej nie docierają do niej żadne słowa.
                Od początku przypuszczałem, że nigdy nie znała swojej rodzicielki. Była zbyt twarda jak na kogoś, kto wychowywał się w rodzinie. Ponadto miała na sobie stare, poszarpane ubrania. Bez względu na to bardzo chciałem jej pomóc. Sam znalazłem się w podobnej sytuacji kilka lat temu, dlatego doskonale rozumiałem, czym jest głód i zimno.
                Deedee nieoczekiwanie wstaje, przechodzi pod stołem i przytula się do mnie z całych sił. Jestem zaskoczony jej reakcją, lecz nie protestuję.
                - Nigdy nie miałam taty. Ani nawet wujka.              
                Nigdy nie miałaś nikogo, kto mógłby cię pokochać, dodaję w myślach. Choć pragnę zastąpić jej rodzinę, nie chcę, by cierpiała po moim nieuchronnym odejściu. Jeśli utrzymam odpowiedni dystans, nikt nie poniesie większych strat.
                Z tego samego powodu przez tak długi czas odtrącałem Soleil.
                - Przestań już płakać, bo za chwilę będzie mi tak przykro, że pójdę w twoje ślady. A uwierz, nie chciałabyś tego widzieć – żartuję, by choć odrobinę ją rozweselić. Udaje mi się. Na twarzy dziewczynki widnieje teraz nieśmiały uśmiech. – Zrobię ci herbaty, a potem pójdziesz spać, dobrze? – proponuję. Nie czekam na odpowiedź, tylko szybko nalewam wody do czajnika i stawiam  go na gazie. Przez chwilę pomieszczenie wypełnia głucha cisza.
                - Tęsknisz za Georgią? – mówi nagle Deedee.                                
                Pytanie dziecka zaskakuje mnie do tego stopnia, że niechcący zrzucam na podłogę metalowe pudełko, które wcześniej delikatnie przesunąłem, by znaleźć paczkę herbaty. Z jego wnętrza wysypuje się stos różnych dokumentów.
                - Cholera – przeklinam pod nosem, jednocześnie zbierając rozrzucone na posadzce papiery. Staram się im nie przyglądać, jednak mimowolnie odczytuję dane osobowe dzieci Righli, daty ich urodzin i śmierci oraz wiele innych informacji. Nagle zwracam uwagę na kartę identyfikacyjną opatrzoną nieznanym dla mnie nazwiskiem. Sam nie wiem dlaczego, ale odruchowo wkładam ją do kieszeni spodni.
                - Corliss, tęsknisz za nią? – upomina się dziewczynka. Oddycham z ulgą, gdy widzę, że nie zwróciła uwagi na moje poczynania.  Wstaję i wracam na swoje miejsce.
                - Każdego dnia – odpowiadam i staram się udawać, że mówię o najnormalniejszej rzeczy pod słońcem.
                Georgia była kolejną osobą, którą nieświadomie zniszczyłem. Miałem ją za zbyt słabą i odizolowaną od świata, niezdolną do samodzielnego podejmowania decyzji istotę. Uważałem, że tylko ja zapewnię jej szczęśliwe życie. Stałem się bezwzględnym strażnikiem trzymającym własną siostrę w zbyt ciasnej klatce. Zadręczyłem kogoś, kogo kochałem, kierując się przesadną troską. Nie zagwarantowałem jej nawet godziwego pochówku. Podwładni Coppera potraktowali ją jak śmiecia, nic nie wartą kukłę. Przygnieciony własną słabością, nie potrafiłem długo protestować.
                Teraz każde wspomnienie dotyczące dziewczyny sprawia, że dręczą mnie bolesne wyrzuty sumienia. Wewnątrz zginam się w pół, zatykam uszy, krzyczę, pragnąc przerwać długą falę cierpień. Choć moją duszę wciąż muska delikatny wiatr, ten sam, który czułem na własnej skórze w dniu śmierci Georgii, zachowuję beznamiętny wyraz twarzy. Szczególnie w obecności Deedee.
                - Ja też. Była moją przyjaciółką. Pokazała mi nawet, jak zapleść warkocz – mówi, wskazując ręką na swoje włosy i uśmiechając się przez łzy. – Myślisz, że Soleil też nie żyje?
                Z czasem zaczynam mieć wrażenie, że mała pragnie uderzyć w epicentrum mojego bólu i sprawić, bym rozpadł się na kawałki. Wiem jednak, że nie tylko ja przeżywam trudny okres w swoim życiu. Dziewczynka również straciła wszystkich, na których jej zależało.
                - Nie wiem - kłamię, ponieważ nie chcę już dłużej oglądać smutku na twarzy Deedee.
                - Chyba za mną nie przepadała. – Wzdycha mała.
                - Lubiła cię. Tyle tylko, że nie była w stanie tego okazać – tłumaczę, w międzyczasie przygotowując herbatę i stawiając ją na stole tuż przed dzieckiem.
                Doskonale pamiętam, jak Sol odmówiła podarowania dziewczynce części naszego prowiantu. Cały czas widziała wyłącznie swoje „ja”. W takich warunkach nie potrafiła skupić myśli i skoncentrować się na drugim człowieku. Nie radziła sobie z własnym życiem. Choć nie powinienem był mieć do niej pretensji, niejednokrotnie krzyczałem na kobietę, czasem dochodziło nawet do rękoczynów.
                 Teraz rozumiem, że prawdziwym winowajcą był Ulysses Copper - stwórca fałszywej nadziei i skończony zbrodniarz, który pozbawił mnie prawa do szczęścia i bezpieczeństwa. Gdybym tylko mógł, udusiłbym go gołymi rękami. Zemściłbym się. Pokazałbym, na jak wielkie cierpienie skazał mnie i moich bliskich, a później wbiłbym strzykawkę wypełnioną Mortem w jego opuchniętą szyję. Tylko tak bolesna śmierć mężczyzny sprawiłaby mi prawdziwą przyjemność.
                Już dawno nie czułem do nikogo tak szalonej nienawiści.
                Siedzimy w kuchni jeszcze przez długi czas. Milczymy, ponieważ każdy temat, który chcemy podjąć, wiąże się z cierpieniem. Blade światło działa uspokajająco zarówno na mnie, jak i na Deedee. Dziewczynka po wypiciu herbaty kładzie głowę na blacie i zamyka oczy. Pragnę dyskretnie wyjść z pomieszczenia i wrócić do sypialni, lecz mała słyszy moje kroki.
                - Nigdzie nie odchodź, dobrze? – mówi.
                Posłusznie spełniam jej prośbę. Po chwili jednak Deedee znów zaczyna drzemać, dlatego biorą ją na ręce i zanoszę na górę.
                Zapewne gdyby nie sposób, w jaki zostałem wychowany, byłbym już tatą.
                Współcześnie rola mężczyzny ogranicza się tylko do „produkcji” dzieci. Małżeństwo to rzadkość, a pożycie niekończące się rozwodem jest zjawiskiem wręcz niespotykanym. Maluch zwykle zna tylko niezwiązaną emocjonalnie ze swoim partnerem matkę. Przez to potomkowie pewnej kobiety najczęściej mają różnych ojców.
                Na szczęście moja rodzicielka była idealnym przykładem wierności jednemu mężczyźnie.  Pokazała mi, że prawdziwy bunt to sprzeciwianie się niemoralnym czynom, a nie brnięcie w głąb nich.
                Kiedy docieram do sypialni, kładę śpiącą Deedee na materacu obok dzieci Righli.
                - Dobranoc – szepczę i wychodzę z pomieszczenia, jednak zamiast pójść do łóżka, idę w kierunku łazienki. Zamykam się w środku, zapalam światło i siadam na zimnej posadzce. Wyjmuję z kieszeni kartę identyfikacyjną, by obejrzeć ją z uwagą.
                - Defiance Garrels – odczytuję cicho. -  Urodzona ósmego października, dwa tysiące dwieście szóstego roku w Northover. Imię matki: Esther. Imię ojca: nieznane.
                 Przerywam nagle, by wziąć głęboki oddech. Dlaczego Righla trzyma w swoim mieszkaniu czyjeś dokumenty? To nielegalne, a także bezużyteczne. Przy płaceniu kartą wymaga się  zeskanowania odcisku palca, co stanowi skuteczne zabezpieczenie przed kradzieżami. Ponadto na odwrocie dostrzegam wizerunek Righli. Dokument nie może jednak należeć do jej siostry ze względu na różne nazwiska obu kobiet. Pozostaje więc tylko jedno wyjście: zostałem oszukany.
                Słyszałem o podwładnych Coppera, którzy wykonują różne eksperymenty na ludności cywilnej. Znajdują swoje ofiary, trują je, czekając na pojawienie się poszczególnych objawów. Sądziłem, że to tylko plotki, że każdy, nawet najbardziej zwyrodniały człowiek ma sumienie i nie jest zdolny do takiego okrucieństwa. Nie wiem, czy byłem w błędzie. Rozumiem jednak, że nie mogę ufać nawet komuś tak dobremu, jak Righla.
                Zaciskam palce na karcie, zupełnie jakbym pragnął przełamać ją na pół, zniszczyć zawarte w niej kłamstwo. Zaczynam mieć wrażenie, że w tym chorym świecie nic już nie jest sprawiedliwe. Przez całe życie naiwnie wierzyłem innym. Doszukiwałem się odrobiny dobroci nawet w największych złoczyńcach. Teraz zostałem oszukany przez swoich sprzymierzeńców. Może najwyższa pora, by wtopić się w tłum i również zacząć kłamać? Może to jedyny sposób na przetrwanie? Jeśli mam być szczery, nie chcę znać odpowiedzi na to pytanie.
                Czuwam, opierając się o framugę drzwi prowadzących do pokoju dzieci. Mam zamiar pilnować Deedee do świtu, lecz jestem przeraźliwie zmęczony. Po upływie kilkunastu minut zapadam w głęboki sen. Dopiero nad ranem budzi mnie zimna dłoń Righli, którą kobieta kładzie na moim ramieniu.
                Jeszcze przed odzyskaniem świadomości mamroczę coś pod nosem.
                - Co tu robisz? – pyta.
                Przeciągam się ospale, ziewając.
                - Deedeeline miała koszmary. Obiecałem, że przy niej posiedzę – odpowiadam wymijająco, przecierając oczy ze zmęczenia. Staram się zachować spokój, lecz ilekroć spoglądam na właścicielkę domu, czuję obrzydzenie. Boję się, że z czasem znienawidzę resztę świata i samego siebie. Zacznę działać w tajemnicy, unikając głosu serca i umysłu, całkowicie wyprany z emocji. Stanę się chorobliwie podejrzliwy. Będę doszukiwał się podstępu w każdym życzliwym słowie. Wolę jednak skończyć tak, jak Soleil, niż zaufać niewłaściwej osobie.
                Blondynka kiwa głową, po czym zwraca się do swoich pociech.
                - Czy ktoś grzebał w moich rzeczach? – podnosi głos, tym samym wybudzając ze snu wszystkie dzieciaki.
                 Biorę głęboki oddech, wstaję i wyjmuję z kieszeni kartę identyfikacyjną niejakiej Defiance. Rozumiem, że to jedyna szansa na poznanie prawdy i ponowne zaufanie Righli lub natychmiastową ucieczkę.
                - Może szukasz tego? – mówię. Raz kozie śmierć.
                Kobieta momentalnie odwraca się w moim kierunku. Gdy zauważa, że trzymam dokument, wyraz jej twarzy ulega diametralnej zmianie. Teraz jest przerażona i jednocześnie zdezorientowana. Jak widać nie najlepiej radzi sobie z ukrywaniem sekretów.
                - Oddaj to! – wrzeszczy nagle, próbując wyrwać mi z ręki kartę.
                - Najpierw powiedz, o co tutaj chodzi – staram się mówić spokojnym i opanowanym tonem.
                - Jak śmiesz?! Naruszyłeś moją prywatność, a teraz jeszcze żądasz wyjaśnień!
                - A ty mnie okłamałaś! – wybucham, nie zważając na dzieciaki śledzące każdy mój ruch.
                - Cały czas mówiłam prawdę! Należę do ruchu oporu. Potrzebowałam fałszywej tożsamości, by żyć bezpiecznie - Wzdycha.
                - Nie wierzę ci – mówię bez zastanowienia.
                - Niby dlaczego miałabym cię oszukiwać? Cały czas szukasz dziury w całym, Corliss – warczy, wyraźnie zirytowana.
                Po chwili jednak wiadomość Righli uderza mnie z nieprawdopodobną siłą. Sprawia, że zaczynam odczuwać wstyd. Posądzałem ją o najgorsze, podczas gdy kobieta okazała się zadeklarowaną przeciwniczką Coppera. Z drugiej strony nigdy nie słyszałem o istnieniu podobnej organizacji. Pamiętam różne protesty przed siedzibami władz, jednak zawsze przypuszczałem, że stoją za nimi zwykli, niezadowoleni ludzie.
                 Milczę, próbując znaleźć odpowiednie słowa.
                - Udowodnij – mówię wreszcie, nerwowo przełykając ślinę.
                - Nie potrafię. – Wzrusza ramionami. - Jeśli mi nie wierzysz, możesz wyjść w tej chwili, droga wolna. Jeśli jednak uważasz, że nie kłamię, musisz utrzymać wszystko w tajemnicy. Musisz, Corliss.
                Patrzę na nią błagalnym wzrokiem, ponieważ po raz pierwszy w życiu czuję, że nie potrafię samodzielnie podjąć decyzji. Czekam na drogowskaz, znak z nieba, lecz zamiast tego otrzymuję tylko głuchą ciszę. Wiem, że mój wybór będzie miał definitywny wpływ na przyszłość. Nie istnieje żadna droga na skróty, pośredni wyrok. Mogę jedynie rzucić się w przepaść z nadzieją, że na dole czeka ktoś, kto mnie nie zawiedzie.                                                                    
 ***
Witam was w duchu Bożego Narodzenia i jednocześnie życzę Wesołych Świąt, dużych pokładów weny, solidnego odpoczynku od szkoły oraz spełnienia wszystkich marzeń!
Jeśli nie skomentowałam czyjegoś rozdziału - upomnijcie się, proszę.
Najprawdopodobniej jutro wezmę się za notki u Crazy14x5 i Soul Dreamer 
Pozdrawiam!