piątek, 31 października 2014

Rozdział XXVI

"Bywają noce tak pełne udręk, że nazajutrz należałoby zmienić nazwisko, bo nie jest się już tym samym, co pierwej."
Emil Cioran

Na spakowanie wszystkich potrzebnych przedmiotów wystarczyło nam piętnaście minut. Kiedy już otrząsnęliśmy się z pierwszego szoku, napędzani adrenaliną, wrzucaliśmy do dużych toreb różnorakie ubrania, nie patrząc, czy przydadzą się nam w wojennych warunkach, oraz niemal całą zawartość kuchennych półek. Choć wiedzieliśmy, że podwładni Coppera przebywający w siedzibie nie dowiedzą się o „kontuzji” swoich towarzyszy w tak krótkim czasie, woleliśmy czym prędzej opuścić rezydencję Righli. Nawet tutaj nie mogliśmy czuć się bezpiecznie. Powoli przestawałam więc wierzyć, że gdziekolwiek odnajdziemy spokój, zmęczeni nieustającymi ucieczkami i walką o lepsze życie.
Zajmuję miejsce na tylnym siedzeniu samochodu Heather, pomiędzy Deedee a Reilleyem, i zaciskam palce na materiale torby, próbując opanować drżenie spoconych dłoni. Wciąż nie potrafię pojąć tego, co stało się przed paroma chwilami. Najprawdopodobniej tylko cud uratował mnie od spędzenia reszty życia w więzieniu Coppera. Wystarczyła chwila, jeden niewłaściwy ruch, by zabić resztki nadziei. Moment, bym wróciła do epicentrum moich koszmarów. Takowa wizja sprawia, że zaczynam się trząść. Przerażające obrazy znów nawiedzają mój umysł. Chyba już nigdy się od nich nie uwolnię.
Kiedy Heather zasiada za kierownicą, jesteśmy gotowi do drogi. Kobieta prosi dzieci o zapięcie pasów, co graniczy z absurdem, ponieważ połowa maluchów nawet nie mieści się na siedzeniach, po czym zapala silnik.
– Wyjedziemy jak najdalej stąd. Nie oczekujcie, że znajdziemy jakiekolwiek mieszkanie. Będziemy musieli jakoś przetrwać najgorsze, a później wrócić do codzienności. To nie może trwać długo. Copper tak czy inaczej ma przewagę… – mówi dziwnie opanowanym tonem, jakby na daremno próbowała uspokoić samą siebie.
Powoli analizuję każde słowo kobiety. Kiedy zaczynam rozumieć, że właśnie potwierdziła moje najgorsze obawy związane z niepowodzeniami działań przeprowadzanych przez drużynę Corlissa, omal nie wpadam w szał. Powstrzymuję się jedynie dzięki nadmiarowi emocji, których nie potrafię znieść.  Nie mam pojęcia, dlaczego Heather zachowała się tak, jakby nie było mnie w pobliżu. Przecież musiała wiedzieć, że wciąż naiwnie wierzę w zwycięstwo buntowników. Najwyraźniej uznała, że prawda wkrótce wyjdzie na jaw, a czym prędzej ją poznam, tym lepiej.
– Uważam, że wyjazd na odludzie to zły pomysł – odzywam się niespodziewanie, pokonując pierwszy szok. – Musimy dostać się do miasta. Potrzebujesz specjalistycznej opieki, jeśli zaczniesz rodzić.
– Przecież sobie poradzisz, Sol. Jesteś pielęgniarką… wiesz, jak się zachować w sytuacjach kryzysowych – kontrargumentuje Heather.
– Mylisz się. Pielęgniarki nie mają nic wspólnego z porodami. Poza tym już od dawna nie pracowałam.
– Wyjazd do miasta to samobójstwo! – wrzeszczy kobieta, gwałtownie uderzając dłońmi o kierownicę.
Mimowolnie wzdrygam się na dźwięk jej chrapliwego głosu.
– Nie do końca – oznajmia Reilley. – W radiu mówili, że w Bondingfield jest całkiem bezpiecznie.
– Nie wiem nawet, jak tam dojechać – mówi Heather.
– Ale ja wiem – wyrywam się.
Choć od kilku lat nie postawiłam stopy na terenie tej miejscowości, nie zapomniałam drogi prowadzącej do mojego rodzinnego domu. Trafiłabym tam również z zamkniętymi oczyma, prowadzona złudną nadzieją na powrót do przeszłości. Wyobraziłabym sobie mamę czekającą na progu z otwartymi ramionami. Może usłyszałabym jej głos. Dotknęłabym ścian budynków, które dawniej odwiedzałam.  Szkoda tylko, że gdybym musiała rozewrzeć powieki, nadal byłabym pozostawiona na pastwę okrutnego losu. Mimo wszystko decyduję się pomóc moim przyjaciołom, zawalczyć ze strachem i stanąć oko w oko z dawną Soleil.
Proszę Heather, by zatrzymała samochód, a kiedy tamta wykonuje polecenie, zamieniam się miejscem z Ruth, dawniej spoczywającą na fotelu dla pasażera. Wkrótce ruszamy w drogę, a ja daję kobiecie potrzebne instrukcje.  Przez długi czas jedziemy spokojnymi, pustymi szosami. W miarę jak zbliżamy się do większych miejscowości, wszechobecna cisza jeszcze bardziej daje mi się we znaki. Mimo późnej pory jestem zdziwiona, że nie zauważam na ulicy nikogo poza strażnikami. Tylko od czasu do czasu mijają nas pojedyncze pojazdy. W głębi duszy błagam, bym nie została rozpoznana po raz kolejny tego dnia.
Celowo każę Heather ominąć Sartonię szerokim łukiem, przez co, choć upłynęły już trzy godziny, jeszcze nie dotarliśmy do celu. Tak naprawdę pragnę tylko zachować maksimum bezpieczeństwa. Wjazd do miasta, gdzie rozgrywa się większość walk, byłby czystą głupotą, a na samą myśl o Corlissie znajdującym się w centrum tego piekła czuję ścisk w żołądku. Pozostaje mi jedynie nadzieja na powrót mężczyzny. Przecież obiecał, że wróci. Nawet nie przyjmuję do wiadomości innej ewentualności.
– Dzieciaki? – odzywa się Heather, wybudzając mnie ze świata rozmyślań. – Gdy dotrzemy na miejsce, musimy trzymać się razem. Mortem wciąż atakuje… a nie chcę, by komukolwiek z was stała się krzywda, dlatego nie zbliżajcie się do nieznajomych. Mało, unikajcie ich jak ognia.
– Ale przecież mama mówiła, że jeśli zrobi mi zastrzyk, będę… – mamrocze Tela, dopóki Reilley nie zatyka jej ust dłonią.
– I mówiła też, że to tajemnica – gani dziewczynkę najstarszy z braci.
– Skoro już zaczęła, pozwól jej dokończyć – wtrąca się kobieta.
– To nie twoja sprawa. Nie jesteś naszą matką – warczy chłopiec.
– Ale zarówno ty, jak i twoja siostra, potrzebujecie opiekunki…
– Może ci to umknęło, ale mam już piętnaście lat i daję sobie radę!
– Cicho! Powiem wszystko, tylko uspokójcie się wreszcie – przerywa Ruth. – Mama ukradła szczepionki ruchowi oporu. Chciała, żebyśmy byli bezpieczni. I błagam, nawet nie próbuj jej oceniać, Heather. Gdybyś znalazła się na jej miejscu, z pewnością zrobiłabyś tak samo…
– No pięknie… gratuluję odwagi cywilnej w przyznawaniu się do winy – mamrocze kobieta pod nosem.
Choć jestem urażona tą uwagą, nie mam odwagi się odezwać. Rozumiem, że kradzież nie należy do moralnie poprawnych czynów, jednak moja przyjaciółka  pragnęła tylko chronić rodzinę. Nie mogła stracić osób, które dawały jej siłę do życia, sprawiały, że każdy kolejny dzień był donorem radości. Ciekawi mnie, czy za kilka miesięcy ja również zacznę myśleć w podobnych kategoriach.
Kiedy mijamy znak informujący o tym, że właśnie wjechaliśmy do Bondigsfield, mimowolnie wstrzymuję oddech. I bynajmniej ze zdenerwowania, lecz z zaskoczenia. Z tego co widzę, słowa Reilleya nie do końca pokrywają się z rzeczywistością. Chyba, że za względny spokój można uznać świeże ruiny dawniej pełniące funkcje domów, wyburzone budynki i tony gruzu leżące na ziemi.
– Dalej nie przejedziemy  – stwierdza kobieta, zatrzymując pojazd.
Wiem, że ma rację i dlatego, choć to absurdalne, wysiadam z samochodu, by pobiec przed siebie. Nie zważam na wołania Heather i dzieciaków, po prostu pędzę, nie mogąc się zatrzymać. Z czasem ich głosy cichną, a ja zostaję sam na sam z wymarłym miastem. Całkowicie ignoruję podstawowe zasady racjonalności. Wszelkie nadzieje nagle straciły swój sens, więc, nawet jeśli zostanę złapana, zbyt wiele mnie nie ominie.
Mimowolnie kieruję się w stronę mojego dawnego mieszkania. Z czasem wzięcie każdego kolejnego oddechu jest nowym wyzwaniem, jednak nie przerywam biegu ani na moment. Mijam wielu rannych, błagających o pomoc ludzi, lecz ich krzyki rozmywają się w chaosie. Potykam się o rumowiska budynków, o gruzy zaplątane niczym węże pod moimi nogami. Nie wierzę, że zaledwie kilka tygodni zajęło wojnie unicestwienie miejsc, które uznawałam za skarbnice wspomnień. Przeraża mnie świadomość, że nie mam dokąd wracać. Nawet nie zauważam, gdy zatrzymuję się tuż przed moim domem, a w zasadzie czymś, co kiedyś nim było. Stoję nieruchomo, dopóki nie znajduję w sobie odwagi do przejścia przez próg budynku.
Osmalone ściany, odpadający tynk, zapach stęchlizny i krew na podłodze. Brak rodzinnego ciepła, brak przeszłości. Przez chwilę zastanawiam się, czy aby nie popełniłam błędu i nie poszłam w złym kierunku. Ale to niemożliwe, trafiłabym tutaj z zamkniętymi oczyma. Z desperacją zaczynam przeszukiwać wszystkie pokoje. Niestety, mimo starań nie znajduję ani jednego drobiazgu, który mógłby przypomnieć mi beztroskie czasy dzieciństwa. Ze zrezygnowaniem osuwam się na podłogę i chowam twarz w dłoniach. Z pewnością w innych okolicznościach rozpłakałabym się niczym mała dziewczynka, jednak obecnie nie mam czasu na smutek. Zwłaszcza, że do moich uszu docierają wyraziste dźwięki wystrzałów. Wiem, że powinnam uciekać, lecz zupełnie dobrowolnie poddaję się woli losu. Po prostu trwam, zawieszona w dziwnej obojętności na wszystko: siebie i otaczający mnie świat. Jestem odporna na ból i cierpienie. Jestem niezniszczalna, bo w końcu nie można zniszczyć czegoś, co już dawno przestało istnieć.
Przebudzenie nadchodzi wraz z pojawieniem się w pokoju nieznajomego chłopca. Na pierwszy rzut oka stwierdzam, że ma około jedenastu lat i, mimo swojego młodego wieku, w dłoniach dzierży strzelbę, którą ledwo potrafi unieść. Przeczuwam, że chce grać groźnego i bezwzględnego, ale ostatecznie zachowuje milczenie.
– Zmykaj stąd – mówię tonem opiekuńczej matki, po czym głośno przełykam ślinę.
– Dobrze się pani czuje? – pyta młody, najwyraźniej widząc moją chorobliwą obojętność.
– Tak – odpowiadam, by następnie zwymiotować na posadzkę.
Trzymam się za gardło, upadając na kolana, kiedy treść żołądkowa wypływa z moich ust. Objawy ciąży bywają bezlitosne. Chłopiec patrzy na mnie teraz z politowaniem, po czym pomaga mi wstać i wyprowadza z budynku.
– Musimy się spieszyć, jeśli nie chcemy być wysadzeni w powietrze – powtarza.
– Dlaczego to robią?
– Bez urazy, ale w jakim świecie pani żyje? Przez ostatnie tygodnie walki toczyły się praktycznie wszędzie. Przecież chcą nas wytępić. Nas, to znaczy przeciwników Coppera. Nas, czyli wszystkich biedaków  – tłumaczy, gdy przechodzimy między gruzami dawnych kamienic w poszukiwaniu schronienia.
Nieoczekiwanie chmura pyłu zasnuwa mi oczy mgłą. Później czuję ostry ból w okolicach kostki, a bezpośrednio po nim nachodzi ciemność. Słyszę jeszcze ciche wołania nieznajomego dziecka, zanim ostatecznie tracę świadomość.
Kiedy wreszcie odzyskuję kontrolę nad własnym ciałem, zdaję sobie sprawę, że znajduję się w pewnym obcym miejscu. Nad moją głową wiszą pojedyncze żarówki rozświetlające pomieszczenie, a wokół rozstawione są brudne materace. Na większości z nich leżą ludzie, niektórzy zwijają się z bólu, inni śpią, a pozostali rozmawiają półszeptem. Szybko odnajduję w pamięci słowo jednoznacznie określające podobny widok. Jestem w klinice.
Nagle czuję niespodziewane ukłucie. Odruchowo łapię się za stopę, próbując zredukować przeraźliwe cierpienie fizyczne. Na daremno. Na widok obszernej rany znów robi mi się niedobrze. Syczę cicho, koncentrując się na źródle promieniującego bólu. Ulga nadchodzi wraz z pojawieniem się pielęgniarki. Kobieta ma na sobie biały fartuch, w jednej dłoni dzierży wiadro wypełnione wodą, w drugiej zaś pełną strzykawkę, a jej usta zakrywa chirurgiczna maska najprawdopodobniej chroniąca przed zarażeniem Mortem. Bez zbędnych ceregieli podaje mi lekarstwo w formie zastrzyku. Nie protestuję, tęskniąc za błogim znieczuleniem.
– Zaraz panią umyję – oznajmia, podczas gdy środek powoli zaczyna działać.
– Co się ze mną stało? – pytam, ignorując jej wcześniejsze słowa.
– Dokładnie nie wiem. Julius przywlókł panią tutaj na wpół przytomną. Dobry z niego dzieciak. Podobno ktoś zaczął strzelać, kula trafiła panią w nogę, jeszcze zanim zdążyliście znaleźć odpowiednią kryjówkę.
– A co z nim…. to znaczy z Juliusem?
–  Wszystko w porządku. Zdążył się schować i przy okazji pani pomógł  – tłumaczy, a następnie zaczyna przecierać moje ciało mokrą szmatką.
Muszę być bardzo brudna, ponieważ po chwili płócienny materiał staje się prawie całkowicie czarny. Świadomie szukam wzrokiem czegoś na kształt lustra. Za moimi plecami znajduję jedynie metalową blachę nieznanego pochodzenia, lecz, z braku lepszej alternatywy, zaczynam się w niej przeglądać.
Oprócz pyłu osadzonego na mojej twarzy dostrzegam także zaschniętą krew i drobne kawałki kamieni wbite w policzki. O dziwo ten widok nie robi na mnie większego wrażenia. Przez ostatnie tygodnie skutecznie się zahartowałam. Zmęczona i zrezygnowana, ponownie kładę głowę na posłaniu, pozwalając kobiecie na wykonywanie swojej pracy. Nawet nie zauważam, kiedy ostatecznie mrużę powieki i pogrążam się w sennych marzeniach.
– Soleil? – słyszę czyjś głos budzący mnie z krótkiej drzemki.
Zbyt otumaniona, nie potrafię odnaleźć go w zakamarkach pamięci, dlatego mimowolnie wykrzykuję imię Corlissa. Dopiero po otwarciu oczu zdaję sobie sprawę, że tuż obok mojego materaca siedzi Reilley. Cały czar momentalnie pryska. Zmieniam więc pozycję na siedzącą, by uważniej przyjrzeć się chłopcu.
– Jak mnie znaleźliście? – pytam z zaciekawieniem.
– Znaleźliśmy? Nikt cię nawet nie szukał… po tym jak uciekłaś, Heather dostała skurczów. Nie potrafiła iść dalej. Chcieliśmy się gdzieś schować,  całe szczęście natrafiliśmy na żołnierza, który nam pomógł. Nie przypuszczałem, że cię tu spotkamy. Wszystko z tobą w porządku?
– Nie do końca. Postrzelili mnie w kostkę. Ale lepiej mów, co z Heather. Jest tutaj cały czas? 
– Tak. Tylko w osobnym pokoju, na dole, żeby nikt z zewnątrz jej nie usłyszał. Ten poród to bardzo bolesna sprawa.
– Wiem. I dlatego muszę tam pójść  – mówię bardziej do siebie niż do niego.
– Nie możesz. Przecież sama powiedziałaś, że…
Próbuję zignorować zarówno Reilleya, jak i tępy ból w okolicach kostki, nieudolnie wstaję. Heather mnie potrzebuje, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma przy niej Sullivana, a cierpienie fizyczne osiąga monstrualne rozmiary. Ja również nie chciałabym zostać sama w podobnej sytuacji, dlatego  pragnę zrobić wszystko, by przynieść ulgę przyjaciółce. Szybko odnajduję schody prowadzące na niższe piętra. Choć kuleję, dzięki adrenalinie i środkom znieczulającym udaje mi się dotrzeć do celu. Już z dużej odległości słyszę krzyki kobiety. Kiedy otwieram drzwi pomieszczenia, kilka par oczu wpatruje się we mnie z nieukrywaną ciekawością i przerażeniem. Pewnie nie jestem tutaj oczekiwanym gościem, skoro na wstępie zostaję powitana ostrym „proszę stąd wyjść, natychmiast!”. Mimo podobnych uwag, podchodzę do Heather i łapię ją za rękę. Przyszła matka przyjmuje ofiarowaną pomoc, po czym z jej ust wydobywa się donośny jęk.
– Ucisz się wreszcie! – warczy niesympatyczny pielęgniarz próbujący pomóc położnej, a w rezultacie jeszcze pogarszający całą sytuację.
Kobieta patrzy na mnie załzawionymi oczyma, szukając w nich krzty pocieszenia. Choć stara się ignorować złośliwe docinki mężczyzny, zauważam, że niezbyt dobrze sobie z tym radzi.
– Pomóż mi – szepcze, ledwo łapiąc oddech.
– Jeszcze trochę, wytrzymasz – mówię, a następnie przecieram wierzchem dłoni jej czoło pokryte drobnymi kropelkami potu.
– Miałaś rację – oznajmia w przerwach między kolejnymi krzykami. – Nie chcę być matką… nie nadaję się… nie chcę, by ktoś niewinny musiał przeze mnie cierpieć… niech ten koszmar wreszcie się skończy, bo jestem przerażona… śmiertelnie przerażona… Sol, powiedz, że to nieprawda… że ono nie istnieje…  że ten ból niczego nie oznacza… – mamrocze, coraz bardziej bezsilna.
– Oczywiście, że tak – kłamię, łapiąc się każdej, nawet najabsurdalniejszej deski ratunku. – To tylko zły sen – tłumaczę.
Nie wiem, jak długo jeszcze powtarzam słowa mające przynieść złudną nadzieję. Nieustannie patrzę na stopniowo powiększającą się plamę krwi czy innych wydzielin pokrywającą wierzch materaca i myślę, czy na pewno wszystko idzie zgodnie z planem. Moja przyjaciółka wygląda na coraz słabszą, z trudem oddycha.
– Mam główkę! – krzyczy nagle położna, najwyraźniej będąca najszczęśliwszą osobą na tej Sali.
– Niech pani lepiej coś zrobi, Heather zasłabła! – wołam, nieudolnie próbując zmusić przyjaciółkę do ponownego otwarcia oczu.
– Dajcie mi wody… – bełkocze przyszła matka w przypływie energii.
Nie czekając na pozwolenie specjalistów obecnych w pomieszczeniu, błyskawicznie wychodzę na korytarz i biegnę schodami na górę, by spełnić jej prośbę. Niestety, nie docieram nawet na pierwsze piętro, gdy ból kostki staje się paraliżujący. Ostatkiem sił przytrzymuję poręcz, lecz ostatecznie upadam, słysząc tylko niepokojące dźwięki dobiegające z prowizorycznej sali porodowej. Moje cierpienie fizyczne sprawia, że skupiam na nich zaledwie część uwagi. Choć nie chcę opuszczać przyjaciółki, nie jestem w stanie wykonać pojedynczego ruchu nogą, dlatego trwam w niezmiennej pozycji, czekając na ulgę. Zamiast niej pojawia się jedynie kolejny krzyk. Donośny, chrapliwy, przypominający wrzask umierającego. A zaraz po nim następuje nieco cichszy, ale równie rozpaczliwy – płacz noworodka.
***
Szkoła mocno daje mi się we znaki, dlatego też narobiłam sobie dużych zaległości, a oprócz tego mogę powiedzieć, że rozdziały będę publikowała raz na miesiąc. Tymczasem obiecuję, że przeczytam i skomentuję wasze rozdziały jeszcze w tym tygodniu :)

piątek, 3 października 2014

Rozdział XXV

"Ciągle mamy nadzieję - i we wszystkich sprawach lepiej mieć nadzieję niż ją stracić."
Johann Wolfgang Goethe

              Gubię się w monotonii dni. Większość czasu spędzam w ciemnej piwnicy, bezsilna wobec  tęsknoty i ciągle nawracającego strachu. Czasem mam wrażenie, że umieram. Mało – po raz kolejny o tym marzę. Marzę o wiecznym spokoju i odpoczynku, bo bez obecności Corlissa nic mnie już  tutaj nie trzyma. Choć wciąż wierzę w jego powrót, od naszej ostatniej rozmowy minęły trzy tygodnie. W mojej pamięci zaciera się dźwięk głosu mężczyzny, radosny uśmiech czy głębokie spojrzenie szarych oczu. Drobne gesty odchodzą w zastraszającym tempie. Mimo że nieustannie próbuję trzymać się ich jak ostatniej deski ratunku, tonę. Czuję pochłaniającą mnie głębię oceanu. Duszę się własnym życiem. Niech ktoś wreszcie pozwoli mi odetchnąć...
              Mój umysł znów rozpoczął drastyczną grę. To ja jestem jej ofiarą. Nie potrafię się oprzeć tak realistycznym myślom, wizjom powracających wydarzeń z przeszłości. Ulegam im niczym bezbronna myszka, śmiertelnie przerażona, gdy w kącie pokoju, w ciemności, dostrzegam wyraźnie zarysowaną sylwetkę więziennego strażnika. Dokładnie widzę każdy szczegół jego munduru. Paraliżujący strach sprawia, że nie mogę się ruszyć, przytwierdzona do podłoża jak kamienna rzeźba. Nawet ciągłe powtarzanie „to nie dzieje się naprawdę” nie pomaga. Wciąż żyję w innym, niezgrabnie wymieszanym z teraźniejszością, wymiarze.
              Przez ostatnie tygodnie również mój organizm ulega pewnym bardzo niepokojącym zmianom. Początkowo starałam się je ignorować, na próżno. Niektóre symptomy są naprawdę jednoznaczne. I choć tak bardzo nie chcę w to wierzyć, najprawdopodobniej wewnątrz mojego ciała rozwija się nowy człowiek. A przecież przysięgłam, że nie dopuszczę do podobnego obrotu spraw! W końcu paradoksalnie wiem, że najgorszą rzeczą, jaką mogę zrobić własnemu dziecku, jest wydanie go na świat. Uniknięcie tego skutecznie mi się udawało, do czasu. Dawniej potrafiłam odciąć się od uczuć, lecz po pobycie w więzieniu straciłam nad nimi całkowitą kontrolę. Rozerwano moją duszę na strzępy i pozostawiono w niedopasowanych kawałkach niczym niemożliwe do ułożenia puzzle.
              Siedzę w mojej prowizorycznej sypialni, tak pustej bez Corlissa, miarowo uderzając plecami o zimną ścianę. W rytmie cichych huków odnajduję bezpieczeństwo, we własnym szaleństwie – rutynę. Mam ochotę płakać, jednak wewnętrzna pustka nie pozwala mi na smutek. Jest czymś znacznie gorszym, bardziej zniewalającym, bezczelnie zżerającym całą energię do życia. Nie potrafię skupić chaotycznych myśli nawiedzających mój umysł. Uspokajam się dopiero, gdy wnęka prowadząca do piwnicy zostaje otwarta i do pomieszczenia wchodzi zaspana Heather. Ostatnio jest stałym bywalcem w domu Righli, tak samo, jak jej ukochany, Sullivan. Oboje tworzą zgraną i ułożoną parę.
              – Dzień dobry, Soleil – mówi kobieta, zwracając się do mnie surowym tonem. – Jak się dzisiaj czujesz?
              – Dobrze – kłamię.                               
              Tak naprawdę stan mojego zdrowia psychicznego uległ znacznemu pogorszeniu wraz z dniem wyjazdu Corlissa. Na nowo zamknęłam się w sobie i zaczęłam odpowiadać na pytania innych jedynie półsłówkami lub milczeniem. Przygnieciona niekontrolowanym smutkiem i uciążliwym, zupełnie nieuzasadnionym, zmęczeniem, zaczęłam pogrążać się w częstych atakach paniki. Ponadto czasem nawet nie starcza mi sił, by dostać się na górę w celu zjedzenia posiłku czy wzięcia prysznica. Jestem tylko martwą roślinką bez krzty energii. Brudną, przestraszoną i śmierdzącą kukiełką w rękach bezlitosnego czasu.
                – Powinnyśmy porozmawiać – dodaje Heather, siadając obok mojego wychudzonego ciała.
              Początkowo patrzę na nią z przerażeniem, ponieważ wiem, jaką kwestię najprawdopodobniej chce poruszyć. Odruchowo odskakuję do tyłu, gdy tamta kładzie mi dłoń na kolanie w opiekuńczym geście, który oczywiście uznaję za zagrożenie.
               – Nie mam zamiaru wypytywać cię o szczegóły twojej relacji z Corlissem, jednak są sprawy... – podejmuje, lecz po chwili milknie, najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. – Soleil, jesteś dorosła, zdajesz sobie sprawę z konsekwencji niektórych działań... i biorąc pod uwagę to, co się z tobą działo przez ostatnie tygodnie, wydaje mi się, że zaszłaś w ciążę. Rzecz jasna, to tylko podejrzenia... dlatego przyniosłam coś, co pozwoli ci na rozwianie wszelkich wątpliwości.
              Postanawiam zadowolić ją milczeniem. Nie czuję się na siłach, by rozmawiać na podobny temat. Zatykam uszy dłońmi i nie reaguję nawet, gdy kobieta podaje mi paczkę testów ciążowych. Nie chcę się upewniać, w końcu to w podejrzeniach odnajduję przynajmniej znikomą nadzieję.
              – Rozumiem twoje obawy, ale macierzyństwo jest wspaniałym darem... i być może wkrótce przekonasz się o tym na własnej skórze. Zapewniam cię, będziesz najszczęśliwszą istotą pod słońcem, gdy poczujesz ruchy dziecka w swoim brzuchu.  Tylko ono obdarzy cię tak bezinteresowną, niewymagającą miłością...
              – Nie jestem egoistką, by zachowywać się w ten sposób – syczę przez zaciśnięte zęby, nie mogąc powstrzymać złości.
               – To nie egoizm, Sol. Po prostu każdy potrzebuje kogoś do kochania.
              Prawdopodobnie, gdybym żyła w innych czasach, podskakiwałabym teraz z radości. Niestety, nie ma przy mnie człowieka, któremu z chęcią rzuciłabym się na szyję, nie ma nikogo, z kim podzieliłabym się swoimi obawami. Jeśli za kilka miesięcy naprawdę przyjdzie mi oglądać własne dziecko borykające się z trudnościami i okrucieństwami tego świata, z pewnością nie nazwę siebie „najszczęśliwszą istotą pod słońcem”.
              – To ważne, by znać prawdę w tak poważnej kwestii – mówi Heather, przerywając moje rozmyślania. – Dlatego proszę, jeśli nie chcesz zrobić tego dla siebie, zrób dla Corlissa – nalega.
              Choć kobieta nie powinna grać na moich emocjach, by postawić na swoim, podświadomie wiem, że ma rację. Ze zrezygnowaniem biorę więc do ręki paczkę testów, którą położyła na materacu, i niezgrabnie wstaję. Niestety, nie uchodzę nawet kilku kroków, gdy znów zaczynam odczuwać nieznośne zawroty głowy i mdłości. Biorę głęboki oddech z nadzieją, że ten wpłynie pozytywnie na moją kondycję, by móc kontynuować wędrówkę. Jestem wdzięczna Heather, ponieważ nie stara się mnie poganiać, tylko cierpliwie kroczy z tyłu. Kiedy wreszcie obie wychodzimy z piwnicy, zauważam, że w domu Righli panuje niespotykana dotąd cisza. Nie widzę dzieci biegających po korytarzu czy kłócących się o zabawki, zupełnie jakby większość mieszkańców rezydencji na chwilę ją opuściła. Dopiero docierając do kuchni, napotykam się na pozostałych domowników. Wszystkie osoby zgromadzone przy stole nasłuchują cicho grającego radia. Po ich minach mogę stwierdzić, że właśnie zapoznali się z nie do końca przyjemnymi wiadomościami. Choć podświadomie wolałabym nie obarczać swojego umysłu kolejnymi „rewelacjami” ze świata zewnętrznego, czuję się zobowiązana do podobnego działania. Muszę domagać się prawdy, nawet tej brutalnej. Przecież tylko ona jest jedyną łączniczką pomiędzy rzeczywistością moją a Corlissa. Jednak zanim dołączam do słuchaczy, Reilly zauważa moją obecność i niespodziewanie przycisza odbiornik. Mamroczę tylko ciche „ej” w jego kierunku, zanim Heather popycha mnie w stronę łazienki.
              – Uspokój się – rozkazuje. – Na opakowaniu znajdziesz instrukcję. Wrócę za kilkanaście minut – mówi, po czym wychodzi z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. 
              Zostaję zupełnie sama, oko w oko ze strachem. Nie nadaję się na matkę. Nie potrafię poradzić sobie z własną, oszalałą psychiką, nie wspominając już o opiece nad drugim, tak bezbronnym, człowiekiem. Gdyby tylko moje przypuszczenia okazały się prawdą, zrobiłabym wszystko, by zapewnić własnemu dziecku godziwy byt, łącznie z pozbawieniem siebie prawa do macierzyństwa. Wolałabym patrzeć na swoje maleństwo żyjące szczęśliwie pod skrzydłami innej osoby niż walczące o odrobinę szczęścia u mojego boku.       
              Nieśmiało wyjmuję jeden z testów ciążowych z niewielkiej paczki i oglądam go z każdej strony.  Wiem, że prędzej czy później muszę zdecydować się na ostateczny krok. Biorę głęboki oddech, po czym postępuję zgodnie z poleceniami wypisanymi czarnym tuszem na kartonie. Na wynik nie czekam zbyt długo. Dwie równiutkie kreski zwiastują całą prawdę. Na świat wkrótce przyjdzie kolejna istota, przed której miłością nie zdołam się obronić.
              W przypływie irracjonalnej nadziei upadam na ziemię i zaczynam okładać pięściami swój brzuch. Wydaje mi się, że jeszcze zdołam powstrzymać nieuchronne narodzenie dziecka. Nie chcę, by musiało zmierzyć się tym światem. Przecież niczym sobie na to nie zasłużyło! Powinno doświadczać w życiu radosnych chwil, a nie każdego dnia walczyć o przetrwanie. Gdybym tylko mogła, cofnęłabym czas, opanowałabym emocje i postąpiłabym racjonalnie, odpychając Corlissa.
              Kiedy Heather ponownie wchodzi do pomieszczenia, leżę na zimnej posadzce, przyciskając czoło do podłoża. Zaciskam powieki, próbując powstrzymać łzy. Kobieta nic nie mówi. Wystarczy, że rozumie. Przytula moje roztrzęsione ciało niczym kochająca matka, jednocześnie uniemożliwiając mi wykonywanie kolejnych uderzeń.
              – Spokojnie… wszystko jakoś się ułoży – szepcze, najprawdopodobniej nie mogąc znaleźć odpowiednich słów pocieszenia. 
              – Nie kłam, proszę, nie kłam. Przecież doskonale zdajesz sobie sprawę, że one… nasze dzieci.. nigdy nie będą tutaj szczęśliwe – oznajmiam złamanym głosem, w którym wyraźnie słychać umierającą nadzieję. Wbijam paznokcie w plecy kobiety, próbując przelać na nią ogrom miażdżącego bólu. Mam wrażenie, że ktoś przed chwilą bezlitośnie, bez znieczulenia wyrwał moje serce.
              –Wiem, Sol. Ale musimy wierzyć, prawda? Tylko to nam pozostało. Wiara. Jedynie naiwna wiara.
             
              Wieczór nadszedł stosunkowo szybko. Heather podążała dziś za mną jak cień, gotowa do wysłuchania kolejnego ataku szlochu. Ostatecznie mogłam jej tylko podziękować.
              Leżę na dużym materacu pomiędzy Telą a Deedee. Wyjątkowo pozwolono mi na opuszczenie piwnicy na noc. W obecności innych osób, nawet tak młodych i bezbronnych, czuję się znacznie bezpieczniej. Mimo wszystko wciąż nie potrafię zmrużyć oczu. Oddechy dzieci stopniowo mnie uspokajają, gdy zwijam się w kłębek i głaszczę swój, póki co, bardzo chudy brzuch.
              – Przepraszam, moje kochane… – szepczę bezgłośnie, walcząc z wyrzutami sumienia.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że zachowałam się jak wariatka, skazując własną córeczkę lub synka na dodatkową dawkę cierpienia. Głupia, uważałam, że uda mi się zapobiec przyjściu na świat tej malej istotki. W praktyce tylko pogorszyłam całą sprawę.
– Mama jest przy tobie. Nie bój się – dodaję, choć nie bardzo wierzę w swoje słowa.
Zwłaszcza, że od kilku minut do moich uszu dociera niepokojący stukot. Kiedy dźwięk staje się donośniejszy, wiem, że muszę zignorować strach i wyjść na korytarz. Niestety, okryta ciepłym kocem, w towarzystwie śpiących dziewczynek, istnieję w nierealnej, bezpiecznej rzeczywistości i nie mam zamiaru jej opuszczać. Dlatego, wbrew zasadom racjonalności, po raz pierwszy od wielu godzin zamykam oczy. Jednak podobny stan rzeczy nie trwa długo. Już po chwili czuję, jak czyjeś zimne palce zaciskają się na moim nadgarstku.
– Wstawaj, Sol! Ktoś jest w domu – szepcze roztrzęsiony Reilley.
Gdy podnoszę się do pozycji siedzącej, zauważam, że chłopak trzyma pistolet.
– Skąd to masz? – pytam.
– To nie czas na wyjaśnienia. Obudź dzieciaki i zwiewamy stąd.
– Ja się nigdzie nie ruszam – oznajmiam stanowczo.
Budynek należący do Righli traktuję jako swój dom, prawdziwą skarbnicę wspomnień. Gdybym opuściła to miejsce z czystej bezradności, pękłoby mi serce.
– Wolisz, żeby cię złapali? Znów przywlekli do więzienia? I nas razem z tobą?
– Nie, Reilley. Ale ucieczka nie wchodzi w grę.
– Spokojnie… pozbędę się tych bydlaków na jakiś czas – stwierdza, a w jego głosie wyczuwam wyraźną żądzę zemsty. Choć walka ze strażnikami jest zwykłym ikarowym lotem, wiem, że chłopak tak czy inaczej wkrótce ją podejmie. Zaślepiony nienawiścią, wejdzie w sam środek ognia, a ja nie zdołam go powstrzymać.
– Poczekaj. Przecież mogę się ukryć  – proponuję, za wszelką cenę próbując przemówić mu do rozsądku.
– To na nic. Nie wiesz, co dzieje się w prawdziwym świecie. Rozpętała się wojna… a zwolennicy Ulyssesa szukają nie tylko ciebie, ale wszystkich stanowiących zagrożenie – oznajmia sucho, po czym, ignorując moje ciche błagania, wybiega z pokoju na złamanie karku. Słyszę kroki jego i strażników. Lada chwila się spotkają. Mimowolnie wstrzymuję oddech, kiedy chłopak zaczyna krzyczeć:
– Stójcie albo strzelę!
Coś ty narobił…
Muszę jakoś zareagować. Dziewczynki, wcześniej spokojnie drzemiące, teraz patrzą na mnie przerażonymi oczyma. Jeśli nie podejmę szybkiej, wręcz błyskawicznej decyzji, wszyscy na tym ucierpią. Chłopak nie ma pojęcia, z kim zadarł. Tylko ja znam konsekwencje podobnych działań. Dlatego, ignorując strach, również wychodzę na korytarz.  Całkiem możliwe, że podwładni dyktatora zgodzą się na pewien układ, więc jestem gotowa do poświęcenia .
Dopiero czując na sobie blade światło latarki trzymanej przez podwładnego Coppera, zaczynam rozumieć, jak wielki błąd popełniłam. Pragnę uciec, wyrwać się, lecz wiem, że to na nic. Przytwierdzona do podłoża, czekam na ostateczny wyrok. Idiotka. Zachciało mi się zgrywać bohaterkę, ofiarę, poświęcać życie dla dobra innych… tak naprawdę jestem skończoną egoistką. Oddałabym wszystko, by cofnąć czas o kilka sekund.
– O-o! kogo my tu mamy? – mówi wysoki, dobrze zbudowany brunet, pogwizdując z chorą aprobatą.
Szybko zdaję sobie sprawę, że doskonale pamiętam tę twarz. Hussein. Jeden z moich katów. Wspomnienia wracają do mnie z nieprawdopodobną prędkością. Widzę zaciśniętą pięść mężczyzny, słyszę jego kpiący śmiech i słowa aż kipiące od nienawiści oraz pogardy. Tylko cud sprawia, że ani drgnę.
– 239, gdzie twój kochaś? – wtrąca się drugi strażnik.
Gdy nie odpowiadam, tamten podchodzi bliżej, wyjmuje nóż, oplata moją szyję swoim ramieniem i przykłada do niej ostrze. Kątem oka widzę reakcję Reilleya. Chłopiec kieruje lufę pistoletu w stronę podwładnego Coppera.
– Odłóż broń, a twoja… przyjaciółka nie ucierpi – komenderuje Hussein.
– Strzel! – wyrywam się, ze świadomością, że drobny element zaskoczenia jest jedynym ratunkiem.
Niestety, syn Righli, zbyt oszołomiony natłokiem wydarzeń, posłusznie wykonuje polecenie strażnika. Za to ja czuję gorącą strużkę krwi spływającą po moim karku. Nachalnie próbuję wciągać powietrze nosem, by nie pogłębiać rany. Na daremno. Drżąca ręka mężczyzny zadaje mi ciągły ból.
– Teraz pójdziemy troszkę pozwiedzać, dobrze? Poszukamy głównego zdrajcy… skoro ty tu jesteś, on też musi gdzieś tu być. O ile nie znalazł sobie kogoś bardziej wartego uwagi. Bez urazy, 239, ale… popatrz na siebie. Byle jaka dziwka wygląda lepiej – dodaje Hussein, chichocząc niczym opasły wieprz, po czym podnosi z podłogi pistolet wcześniej należący do Reilleya.
Idąc ciemnym korytarzem, zdaję sobie sprawę z okrucieństwa losu, jaki mnie czeka. Na nowo powitam więzienne mury, nieustanny strach i cierpienie. Choć powoli zaczynałam zdrowieć, najprawdopodobniej wkrótce znów postradam zmysły. Teraz Corliss z pewnością nie przyjdzie mi na ratunek, a ja będę czekała na śmierć w dziwnym zawieszeniu, odcięta od rzeczywistości. Powrócą koszmary, powróci praca zabójczyni. Nie chcę tego. Tak bardzo się boję... a dziecko? Dziecko w chwili obecnej wydaje się bytem tak odległym, że aż nierealnym.
– Rhen, ty sukinsynu… wyłaź stamtąd po dobroci… – warczy Hussein, wchodząc do jednej z sypialni.
– Nie ma go tutaj. Nie wiem, gdzie jest. Nie widziałam go od kilku tygodni – mówię, próbując ochronić dziewczynki przed widokiem strażników, które teraz, przerażone i dygocące, tulą się do siebie w kącie pokoju. Czym krócej będą ich oglądać, tym lepiej.
– Więc jednak… zmądrzał. Wiesz, że byłaś dla niego tylko lalką? Marionetką? Dzięki tobie mógł pobawić się w bohatera. Naiwna, uwierzyłaś, że naprawdę mu na tobie zależy. Nie w tych czasach, 239. Nie w tych czasach. Teraz pewnie pieprzy jakąś lafiryndę, bo w końcu ileż można na ciebie patrzeć. Prędzej bym się porzygał niż…
Mężczyzna niespodziewanie przerywa swój monolog. Jego ręce nagle zsuwają się z mojej szyi, dzięki czemu mogę odetchnąć z ulgą. Jednak, zbytnio zszokowana, nie potrafię utrzymać równowagi i upadam na ziemię. Nie mam bladego pojęcia, co się stało, dopóki nie podbiega do mnie Heather.
– Wszystko w porządku? – pyta.
–Jak ty…
– Nie tylko Righla należała do ruchu oporu – oznajmia, a ja wreszcie zaczynam rozumieć podobny obrót spraw.  – A teraz się uspokój. Musimy stąd wyjechać i to czym prędzej.
Kobieta pomaga mi wstać i obie idziemy w stronę wyjścia. Po drodze mijamy na wpółmartwe ciała strażników oraz rozległe kałuże krwi wokół ich głów. Jak widać, Heather jest świetnym strzelcem, ani razu nie chybiła.
Zanim wychodzimy na korytarz, dołączają do nas dziewczynki. Najwyraźniej nie chcą zostać same po ostatnich przejściach. Płaczą, krzyczą i wołają swoją martwą mamę, czepiają się naszych nóg jak rzepy. Jedynie Deedee pozostaje cicha. Do szlochów wkrótce dochodzą także głosy Reilleya i pozostałych chłopców. Dzisiaj nawet oni wyzbywają się fałszywej odwagi, pokazują swoją prawdziwą słabość, dziecięce oblicza. W końcu wszyscy jesteśmy tylko małymi, bezbronnymi i zagubionymi sierotami, które błądzą w świecie ogarniętym wojną. Próbujemy objąć siebie nawzajem, by odczuć maksymalną ilość ciepła, by na nowo poznać smak bezpieczeństwa. Nie wiemy, co przyniesie kolejny dzień. Teraz każda sekunda stała się jedynie marną walką o przetrwanie. A my, wyrzuceni na głęboką wodę, nieustannie staramy się dotrzeć do suchego lądu niewidocznego z obecnej perspektywy.


***
Wiem, że rozdział jest jednym wielkim chaosem. Nie dość, że dziwny, nieskładny i nierealistyczny, to jeszcze... ech xD Wybaczcie, że narzekam. W roku szkolnym moja wena skrzętnie się schowała i mimo starań nie mogę jej znaleźć. Poza tym wciąż nie wiem, czy wątek z ciążą to dobre posunięcie.
Kilka notek wcześniej pisałam, że uda mi się zakończyć tę historię w trzydziestu rozdziałach. Obecnie jednak wszystko wskazuje na to, że będzie ich nieco więcej, co nie zmienia faktu, że powoli zbliżamy się do końca tej historii.