piątek, 31 października 2014

Rozdział XXVI

"Bywają noce tak pełne udręk, że nazajutrz należałoby zmienić nazwisko, bo nie jest się już tym samym, co pierwej."
Emil Cioran

Na spakowanie wszystkich potrzebnych przedmiotów wystarczyło nam piętnaście minut. Kiedy już otrząsnęliśmy się z pierwszego szoku, napędzani adrenaliną, wrzucaliśmy do dużych toreb różnorakie ubrania, nie patrząc, czy przydadzą się nam w wojennych warunkach, oraz niemal całą zawartość kuchennych półek. Choć wiedzieliśmy, że podwładni Coppera przebywający w siedzibie nie dowiedzą się o „kontuzji” swoich towarzyszy w tak krótkim czasie, woleliśmy czym prędzej opuścić rezydencję Righli. Nawet tutaj nie mogliśmy czuć się bezpiecznie. Powoli przestawałam więc wierzyć, że gdziekolwiek odnajdziemy spokój, zmęczeni nieustającymi ucieczkami i walką o lepsze życie.
Zajmuję miejsce na tylnym siedzeniu samochodu Heather, pomiędzy Deedee a Reilleyem, i zaciskam palce na materiale torby, próbując opanować drżenie spoconych dłoni. Wciąż nie potrafię pojąć tego, co stało się przed paroma chwilami. Najprawdopodobniej tylko cud uratował mnie od spędzenia reszty życia w więzieniu Coppera. Wystarczyła chwila, jeden niewłaściwy ruch, by zabić resztki nadziei. Moment, bym wróciła do epicentrum moich koszmarów. Takowa wizja sprawia, że zaczynam się trząść. Przerażające obrazy znów nawiedzają mój umysł. Chyba już nigdy się od nich nie uwolnię.
Kiedy Heather zasiada za kierownicą, jesteśmy gotowi do drogi. Kobieta prosi dzieci o zapięcie pasów, co graniczy z absurdem, ponieważ połowa maluchów nawet nie mieści się na siedzeniach, po czym zapala silnik.
– Wyjedziemy jak najdalej stąd. Nie oczekujcie, że znajdziemy jakiekolwiek mieszkanie. Będziemy musieli jakoś przetrwać najgorsze, a później wrócić do codzienności. To nie może trwać długo. Copper tak czy inaczej ma przewagę… – mówi dziwnie opanowanym tonem, jakby na daremno próbowała uspokoić samą siebie.
Powoli analizuję każde słowo kobiety. Kiedy zaczynam rozumieć, że właśnie potwierdziła moje najgorsze obawy związane z niepowodzeniami działań przeprowadzanych przez drużynę Corlissa, omal nie wpadam w szał. Powstrzymuję się jedynie dzięki nadmiarowi emocji, których nie potrafię znieść.  Nie mam pojęcia, dlaczego Heather zachowała się tak, jakby nie było mnie w pobliżu. Przecież musiała wiedzieć, że wciąż naiwnie wierzę w zwycięstwo buntowników. Najwyraźniej uznała, że prawda wkrótce wyjdzie na jaw, a czym prędzej ją poznam, tym lepiej.
– Uważam, że wyjazd na odludzie to zły pomysł – odzywam się niespodziewanie, pokonując pierwszy szok. – Musimy dostać się do miasta. Potrzebujesz specjalistycznej opieki, jeśli zaczniesz rodzić.
– Przecież sobie poradzisz, Sol. Jesteś pielęgniarką… wiesz, jak się zachować w sytuacjach kryzysowych – kontrargumentuje Heather.
– Mylisz się. Pielęgniarki nie mają nic wspólnego z porodami. Poza tym już od dawna nie pracowałam.
– Wyjazd do miasta to samobójstwo! – wrzeszczy kobieta, gwałtownie uderzając dłońmi o kierownicę.
Mimowolnie wzdrygam się na dźwięk jej chrapliwego głosu.
– Nie do końca – oznajmia Reilley. – W radiu mówili, że w Bondingfield jest całkiem bezpiecznie.
– Nie wiem nawet, jak tam dojechać – mówi Heather.
– Ale ja wiem – wyrywam się.
Choć od kilku lat nie postawiłam stopy na terenie tej miejscowości, nie zapomniałam drogi prowadzącej do mojego rodzinnego domu. Trafiłabym tam również z zamkniętymi oczyma, prowadzona złudną nadzieją na powrót do przeszłości. Wyobraziłabym sobie mamę czekającą na progu z otwartymi ramionami. Może usłyszałabym jej głos. Dotknęłabym ścian budynków, które dawniej odwiedzałam.  Szkoda tylko, że gdybym musiała rozewrzeć powieki, nadal byłabym pozostawiona na pastwę okrutnego losu. Mimo wszystko decyduję się pomóc moim przyjaciołom, zawalczyć ze strachem i stanąć oko w oko z dawną Soleil.
Proszę Heather, by zatrzymała samochód, a kiedy tamta wykonuje polecenie, zamieniam się miejscem z Ruth, dawniej spoczywającą na fotelu dla pasażera. Wkrótce ruszamy w drogę, a ja daję kobiecie potrzebne instrukcje.  Przez długi czas jedziemy spokojnymi, pustymi szosami. W miarę jak zbliżamy się do większych miejscowości, wszechobecna cisza jeszcze bardziej daje mi się we znaki. Mimo późnej pory jestem zdziwiona, że nie zauważam na ulicy nikogo poza strażnikami. Tylko od czasu do czasu mijają nas pojedyncze pojazdy. W głębi duszy błagam, bym nie została rozpoznana po raz kolejny tego dnia.
Celowo każę Heather ominąć Sartonię szerokim łukiem, przez co, choć upłynęły już trzy godziny, jeszcze nie dotarliśmy do celu. Tak naprawdę pragnę tylko zachować maksimum bezpieczeństwa. Wjazd do miasta, gdzie rozgrywa się większość walk, byłby czystą głupotą, a na samą myśl o Corlissie znajdującym się w centrum tego piekła czuję ścisk w żołądku. Pozostaje mi jedynie nadzieja na powrót mężczyzny. Przecież obiecał, że wróci. Nawet nie przyjmuję do wiadomości innej ewentualności.
– Dzieciaki? – odzywa się Heather, wybudzając mnie ze świata rozmyślań. – Gdy dotrzemy na miejsce, musimy trzymać się razem. Mortem wciąż atakuje… a nie chcę, by komukolwiek z was stała się krzywda, dlatego nie zbliżajcie się do nieznajomych. Mało, unikajcie ich jak ognia.
– Ale przecież mama mówiła, że jeśli zrobi mi zastrzyk, będę… – mamrocze Tela, dopóki Reilley nie zatyka jej ust dłonią.
– I mówiła też, że to tajemnica – gani dziewczynkę najstarszy z braci.
– Skoro już zaczęła, pozwól jej dokończyć – wtrąca się kobieta.
– To nie twoja sprawa. Nie jesteś naszą matką – warczy chłopiec.
– Ale zarówno ty, jak i twoja siostra, potrzebujecie opiekunki…
– Może ci to umknęło, ale mam już piętnaście lat i daję sobie radę!
– Cicho! Powiem wszystko, tylko uspokójcie się wreszcie – przerywa Ruth. – Mama ukradła szczepionki ruchowi oporu. Chciała, żebyśmy byli bezpieczni. I błagam, nawet nie próbuj jej oceniać, Heather. Gdybyś znalazła się na jej miejscu, z pewnością zrobiłabyś tak samo…
– No pięknie… gratuluję odwagi cywilnej w przyznawaniu się do winy – mamrocze kobieta pod nosem.
Choć jestem urażona tą uwagą, nie mam odwagi się odezwać. Rozumiem, że kradzież nie należy do moralnie poprawnych czynów, jednak moja przyjaciółka  pragnęła tylko chronić rodzinę. Nie mogła stracić osób, które dawały jej siłę do życia, sprawiały, że każdy kolejny dzień był donorem radości. Ciekawi mnie, czy za kilka miesięcy ja również zacznę myśleć w podobnych kategoriach.
Kiedy mijamy znak informujący o tym, że właśnie wjechaliśmy do Bondigsfield, mimowolnie wstrzymuję oddech. I bynajmniej ze zdenerwowania, lecz z zaskoczenia. Z tego co widzę, słowa Reilleya nie do końca pokrywają się z rzeczywistością. Chyba, że za względny spokój można uznać świeże ruiny dawniej pełniące funkcje domów, wyburzone budynki i tony gruzu leżące na ziemi.
– Dalej nie przejedziemy  – stwierdza kobieta, zatrzymując pojazd.
Wiem, że ma rację i dlatego, choć to absurdalne, wysiadam z samochodu, by pobiec przed siebie. Nie zważam na wołania Heather i dzieciaków, po prostu pędzę, nie mogąc się zatrzymać. Z czasem ich głosy cichną, a ja zostaję sam na sam z wymarłym miastem. Całkowicie ignoruję podstawowe zasady racjonalności. Wszelkie nadzieje nagle straciły swój sens, więc, nawet jeśli zostanę złapana, zbyt wiele mnie nie ominie.
Mimowolnie kieruję się w stronę mojego dawnego mieszkania. Z czasem wzięcie każdego kolejnego oddechu jest nowym wyzwaniem, jednak nie przerywam biegu ani na moment. Mijam wielu rannych, błagających o pomoc ludzi, lecz ich krzyki rozmywają się w chaosie. Potykam się o rumowiska budynków, o gruzy zaplątane niczym węże pod moimi nogami. Nie wierzę, że zaledwie kilka tygodni zajęło wojnie unicestwienie miejsc, które uznawałam za skarbnice wspomnień. Przeraża mnie świadomość, że nie mam dokąd wracać. Nawet nie zauważam, gdy zatrzymuję się tuż przed moim domem, a w zasadzie czymś, co kiedyś nim było. Stoję nieruchomo, dopóki nie znajduję w sobie odwagi do przejścia przez próg budynku.
Osmalone ściany, odpadający tynk, zapach stęchlizny i krew na podłodze. Brak rodzinnego ciepła, brak przeszłości. Przez chwilę zastanawiam się, czy aby nie popełniłam błędu i nie poszłam w złym kierunku. Ale to niemożliwe, trafiłabym tutaj z zamkniętymi oczyma. Z desperacją zaczynam przeszukiwać wszystkie pokoje. Niestety, mimo starań nie znajduję ani jednego drobiazgu, który mógłby przypomnieć mi beztroskie czasy dzieciństwa. Ze zrezygnowaniem osuwam się na podłogę i chowam twarz w dłoniach. Z pewnością w innych okolicznościach rozpłakałabym się niczym mała dziewczynka, jednak obecnie nie mam czasu na smutek. Zwłaszcza, że do moich uszu docierają wyraziste dźwięki wystrzałów. Wiem, że powinnam uciekać, lecz zupełnie dobrowolnie poddaję się woli losu. Po prostu trwam, zawieszona w dziwnej obojętności na wszystko: siebie i otaczający mnie świat. Jestem odporna na ból i cierpienie. Jestem niezniszczalna, bo w końcu nie można zniszczyć czegoś, co już dawno przestało istnieć.
Przebudzenie nadchodzi wraz z pojawieniem się w pokoju nieznajomego chłopca. Na pierwszy rzut oka stwierdzam, że ma około jedenastu lat i, mimo swojego młodego wieku, w dłoniach dzierży strzelbę, którą ledwo potrafi unieść. Przeczuwam, że chce grać groźnego i bezwzględnego, ale ostatecznie zachowuje milczenie.
– Zmykaj stąd – mówię tonem opiekuńczej matki, po czym głośno przełykam ślinę.
– Dobrze się pani czuje? – pyta młody, najwyraźniej widząc moją chorobliwą obojętność.
– Tak – odpowiadam, by następnie zwymiotować na posadzkę.
Trzymam się za gardło, upadając na kolana, kiedy treść żołądkowa wypływa z moich ust. Objawy ciąży bywają bezlitosne. Chłopiec patrzy na mnie teraz z politowaniem, po czym pomaga mi wstać i wyprowadza z budynku.
– Musimy się spieszyć, jeśli nie chcemy być wysadzeni w powietrze – powtarza.
– Dlaczego to robią?
– Bez urazy, ale w jakim świecie pani żyje? Przez ostatnie tygodnie walki toczyły się praktycznie wszędzie. Przecież chcą nas wytępić. Nas, to znaczy przeciwników Coppera. Nas, czyli wszystkich biedaków  – tłumaczy, gdy przechodzimy między gruzami dawnych kamienic w poszukiwaniu schronienia.
Nieoczekiwanie chmura pyłu zasnuwa mi oczy mgłą. Później czuję ostry ból w okolicach kostki, a bezpośrednio po nim nachodzi ciemność. Słyszę jeszcze ciche wołania nieznajomego dziecka, zanim ostatecznie tracę świadomość.
Kiedy wreszcie odzyskuję kontrolę nad własnym ciałem, zdaję sobie sprawę, że znajduję się w pewnym obcym miejscu. Nad moją głową wiszą pojedyncze żarówki rozświetlające pomieszczenie, a wokół rozstawione są brudne materace. Na większości z nich leżą ludzie, niektórzy zwijają się z bólu, inni śpią, a pozostali rozmawiają półszeptem. Szybko odnajduję w pamięci słowo jednoznacznie określające podobny widok. Jestem w klinice.
Nagle czuję niespodziewane ukłucie. Odruchowo łapię się za stopę, próbując zredukować przeraźliwe cierpienie fizyczne. Na daremno. Na widok obszernej rany znów robi mi się niedobrze. Syczę cicho, koncentrując się na źródle promieniującego bólu. Ulga nadchodzi wraz z pojawieniem się pielęgniarki. Kobieta ma na sobie biały fartuch, w jednej dłoni dzierży wiadro wypełnione wodą, w drugiej zaś pełną strzykawkę, a jej usta zakrywa chirurgiczna maska najprawdopodobniej chroniąca przed zarażeniem Mortem. Bez zbędnych ceregieli podaje mi lekarstwo w formie zastrzyku. Nie protestuję, tęskniąc za błogim znieczuleniem.
– Zaraz panią umyję – oznajmia, podczas gdy środek powoli zaczyna działać.
– Co się ze mną stało? – pytam, ignorując jej wcześniejsze słowa.
– Dokładnie nie wiem. Julius przywlókł panią tutaj na wpół przytomną. Dobry z niego dzieciak. Podobno ktoś zaczął strzelać, kula trafiła panią w nogę, jeszcze zanim zdążyliście znaleźć odpowiednią kryjówkę.
– A co z nim…. to znaczy z Juliusem?
–  Wszystko w porządku. Zdążył się schować i przy okazji pani pomógł  – tłumaczy, a następnie zaczyna przecierać moje ciało mokrą szmatką.
Muszę być bardzo brudna, ponieważ po chwili płócienny materiał staje się prawie całkowicie czarny. Świadomie szukam wzrokiem czegoś na kształt lustra. Za moimi plecami znajduję jedynie metalową blachę nieznanego pochodzenia, lecz, z braku lepszej alternatywy, zaczynam się w niej przeglądać.
Oprócz pyłu osadzonego na mojej twarzy dostrzegam także zaschniętą krew i drobne kawałki kamieni wbite w policzki. O dziwo ten widok nie robi na mnie większego wrażenia. Przez ostatnie tygodnie skutecznie się zahartowałam. Zmęczona i zrezygnowana, ponownie kładę głowę na posłaniu, pozwalając kobiecie na wykonywanie swojej pracy. Nawet nie zauważam, kiedy ostatecznie mrużę powieki i pogrążam się w sennych marzeniach.
– Soleil? – słyszę czyjś głos budzący mnie z krótkiej drzemki.
Zbyt otumaniona, nie potrafię odnaleźć go w zakamarkach pamięci, dlatego mimowolnie wykrzykuję imię Corlissa. Dopiero po otwarciu oczu zdaję sobie sprawę, że tuż obok mojego materaca siedzi Reilley. Cały czar momentalnie pryska. Zmieniam więc pozycję na siedzącą, by uważniej przyjrzeć się chłopcu.
– Jak mnie znaleźliście? – pytam z zaciekawieniem.
– Znaleźliśmy? Nikt cię nawet nie szukał… po tym jak uciekłaś, Heather dostała skurczów. Nie potrafiła iść dalej. Chcieliśmy się gdzieś schować,  całe szczęście natrafiliśmy na żołnierza, który nam pomógł. Nie przypuszczałem, że cię tu spotkamy. Wszystko z tobą w porządku?
– Nie do końca. Postrzelili mnie w kostkę. Ale lepiej mów, co z Heather. Jest tutaj cały czas? 
– Tak. Tylko w osobnym pokoju, na dole, żeby nikt z zewnątrz jej nie usłyszał. Ten poród to bardzo bolesna sprawa.
– Wiem. I dlatego muszę tam pójść  – mówię bardziej do siebie niż do niego.
– Nie możesz. Przecież sama powiedziałaś, że…
Próbuję zignorować zarówno Reilleya, jak i tępy ból w okolicach kostki, nieudolnie wstaję. Heather mnie potrzebuje, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma przy niej Sullivana, a cierpienie fizyczne osiąga monstrualne rozmiary. Ja również nie chciałabym zostać sama w podobnej sytuacji, dlatego  pragnę zrobić wszystko, by przynieść ulgę przyjaciółce. Szybko odnajduję schody prowadzące na niższe piętra. Choć kuleję, dzięki adrenalinie i środkom znieczulającym udaje mi się dotrzeć do celu. Już z dużej odległości słyszę krzyki kobiety. Kiedy otwieram drzwi pomieszczenia, kilka par oczu wpatruje się we mnie z nieukrywaną ciekawością i przerażeniem. Pewnie nie jestem tutaj oczekiwanym gościem, skoro na wstępie zostaję powitana ostrym „proszę stąd wyjść, natychmiast!”. Mimo podobnych uwag, podchodzę do Heather i łapię ją za rękę. Przyszła matka przyjmuje ofiarowaną pomoc, po czym z jej ust wydobywa się donośny jęk.
– Ucisz się wreszcie! – warczy niesympatyczny pielęgniarz próbujący pomóc położnej, a w rezultacie jeszcze pogarszający całą sytuację.
Kobieta patrzy na mnie załzawionymi oczyma, szukając w nich krzty pocieszenia. Choć stara się ignorować złośliwe docinki mężczyzny, zauważam, że niezbyt dobrze sobie z tym radzi.
– Pomóż mi – szepcze, ledwo łapiąc oddech.
– Jeszcze trochę, wytrzymasz – mówię, a następnie przecieram wierzchem dłoni jej czoło pokryte drobnymi kropelkami potu.
– Miałaś rację – oznajmia w przerwach między kolejnymi krzykami. – Nie chcę być matką… nie nadaję się… nie chcę, by ktoś niewinny musiał przeze mnie cierpieć… niech ten koszmar wreszcie się skończy, bo jestem przerażona… śmiertelnie przerażona… Sol, powiedz, że to nieprawda… że ono nie istnieje…  że ten ból niczego nie oznacza… – mamrocze, coraz bardziej bezsilna.
– Oczywiście, że tak – kłamię, łapiąc się każdej, nawet najabsurdalniejszej deski ratunku. – To tylko zły sen – tłumaczę.
Nie wiem, jak długo jeszcze powtarzam słowa mające przynieść złudną nadzieję. Nieustannie patrzę na stopniowo powiększającą się plamę krwi czy innych wydzielin pokrywającą wierzch materaca i myślę, czy na pewno wszystko idzie zgodnie z planem. Moja przyjaciółka wygląda na coraz słabszą, z trudem oddycha.
– Mam główkę! – krzyczy nagle położna, najwyraźniej będąca najszczęśliwszą osobą na tej Sali.
– Niech pani lepiej coś zrobi, Heather zasłabła! – wołam, nieudolnie próbując zmusić przyjaciółkę do ponownego otwarcia oczu.
– Dajcie mi wody… – bełkocze przyszła matka w przypływie energii.
Nie czekając na pozwolenie specjalistów obecnych w pomieszczeniu, błyskawicznie wychodzę na korytarz i biegnę schodami na górę, by spełnić jej prośbę. Niestety, nie docieram nawet na pierwsze piętro, gdy ból kostki staje się paraliżujący. Ostatkiem sił przytrzymuję poręcz, lecz ostatecznie upadam, słysząc tylko niepokojące dźwięki dobiegające z prowizorycznej sali porodowej. Moje cierpienie fizyczne sprawia, że skupiam na nich zaledwie część uwagi. Choć nie chcę opuszczać przyjaciółki, nie jestem w stanie wykonać pojedynczego ruchu nogą, dlatego trwam w niezmiennej pozycji, czekając na ulgę. Zamiast niej pojawia się jedynie kolejny krzyk. Donośny, chrapliwy, przypominający wrzask umierającego. A zaraz po nim następuje nieco cichszy, ale równie rozpaczliwy – płacz noworodka.
***
Szkoła mocno daje mi się we znaki, dlatego też narobiłam sobie dużych zaległości, a oprócz tego mogę powiedzieć, że rozdziały będę publikowała raz na miesiąc. Tymczasem obiecuję, że przeczytam i skomentuję wasze rozdziały jeszcze w tym tygodniu :)

7 komentarzy:

  1. "Proszę Heather, by zatrzymała samochód, a kiedy tamta wykonuje polecenie, zamieniam się miejscem z Ruth, dawniej spoczywającą na fotelu dla pasażera." - czy tylko mi to brzmi dziwnie, jakby ona mieszkała na tym fotelu dawniej? Heheh, nie wiem, czy wiesz, o co mi chodzi. :D
    To smutne, że widać taki kontrast pomiędzy domem teraz a kiedyś... Ale tak widać musiało być, czas płynie, niczego nie da się cofnąć, przywrócić...

    A zaległości też sobie narobiłam, też publikuję rzadko, szczególnie na Sinusoidzie. No cóż. Szkoła. Mętlik w życiu. I takie tam.
    Buźka :* I zapraszam na trzynastkę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż mam dreszcze... Twoje opisy... przerażające są. Ciężko nawet pojąć, jak bardzo Ci ludzie muszą cierpieć. Nie rozumiem, jak Copper mógł być tak okrutny i doprowadzić do takiej sytuacji. Co z Heather? Mam nadzieję, że przeżyła ten poród, bo końcówka była niepokojąca... Biedna Sol, chciała jej pomóc, ale nie da rady. Nie powinna się teraz przemęczać i w ogóle do niej iść, ale w sumie nie miała chyba wyjścia, bo jak nie ona, to nikt nie wspierałby biednej Heather.

    OdpowiedzUsuń
  3. Opis ruin wywarł na mnie ogromne wrażenie. Przede wszystkim chyba dlatego, że ostatnio oglądam dużo filmów wojennych, gdzie dużo jest zniszczeń, nieszczęścia i ogólnego zamętu. Wyobraziłam sobie zrównane z ziemią budynki i tych wszystkich cierpiących na ulicach ludzi i to chyba fragment, który najbardziej zapamiętam z tego rozdziału.
    Mimo wszystko Soleil ma dużo szczęścia. Co prawda nie zazdroszczę jej życia, ale kobieta kilka razy uniknęła śmierci, co mogłoby się wydawać niemal niemożliwe. Chociaż może Soleil wcale się z tego faktu nie cieszy. Przebywa w tak okrutnym świecie, że śmierć byłaby najprostszym rozwiązaniem.
    Chociaż nie przepadam za postacią Soleil, nawet nie potrafię powiedzieć dlaczego, to muszę przyznać, że jest oddaną przyjaciółką. Nie każdy zerwałby się z łóżka i pobiegł przez korytarz z raną w kostce. Byłam pełna podziwu, że kobieta zdołała potem jeszcze wybiec z sali i w dodatku wejść po schodach. To, że nagle ból ją sparaliżował to już inna kwestia. Niektórzy nie byliby zdolni zrobić choćby kroku.
    Coraz bardziej ponure robi się to opowiadanie. Chociaż właściwie nie powinnam przecież oczekiwać, że nagle wszystko zacznie zmierzać ku szczęśliwemu zakończeniu. Jestem jak najbardziej za tym, by nie było happyendu, bo przynajmniej będzie realistycznie, ale mimo wszystko to opowiadanie jest czasem bardzo przygnębiające.
    Pozdrawiam
    koszmar-na-jawie
    b-u-n-t

    OdpowiedzUsuń
  4. Nic dziwnego, że Soleil, Heather i dzieci niemal natychmiast po tej sytuacji z podwładnymi Coppera zebrali manatki i postanowili jak najszybciej opuścić dom Righli. Tylko gdzie tu się udać? Wszędzie wojna, walki, cierpiący ludzie, człowiek nie może sobie zagrzać miejsca, ba, nie wie nawet, czy rano się obudzi... Ten pomysł Sol z podróżą do miasta niezbyt przypadł mi do gustu. Chociaż po przybyciu do Bondigsfield wydawało się, że faktycznie panuje względny, ale bardzo smutny spokój, to i tak wiedziałam, że wydarzy się coś nieprzyjemnego - jak widać nie pomyliłam się ani trochę. Nawiasem mówiąc nie rozumiem, dlaczego Heather tak bardzo się oburzyła na wiadomość o tym, iż Righla wykradła szczepionki dla swoich dzieci. Jasne, kradzież to żaden chwalebny czyn, ale w takich czasach, w których przyszło im żyć, to żadna zbrodnia, zwłaszcza jeśli chce się chronić najbliższych. Już teraz Soleil potrafiła to zrozumieć, jestem pewna, że po narodzinach jej własnego dziecka stanie się to dla niej jeszcze bardziej oczywiste. Tylko mam nadzieję, że nie zostanie z maluchem sama, że Corliss faktycznie wróci. Nie przyjmuję innego rozwiązania do wiadomości.
    Na miejscu Sol sama pobiegłabym do domu rodzinnego, a widok, który bohaterka zastała, tak samo złamałby mi serce. Liczyła na resztki zapachu dzieciństwa, szczęścia, ciepła rodzinnego, a zastała tylko zimny, paskudny budynek, w którym już nic nie zostało. Ta scena, w której dziewczyna osuwa się na podłogę, przybita widokiem tego domu bardzo silnie na mnie wpłynął. Jakoś tak zrobiło mi się przykro... Co oczywiście długo nie potrwało, bo kilka chwil później Soleil została postrzelona. I tak miała ogromne szczęście, że kula trafiła w nogę. Jakby tego wszystkiego było mało, Heather zaczęła rodzić... Narodziny to takie radosne wydarzenie, tymczasem tutaj dominującym uczuciem u matki jest poczucie winy, że sprowadza swoje dziecko na tak okrutny świat. Można narzekać na to, co jest teraz, ale gdy czytam Twoje opowiadanie jakoś tak bardziej doceniam to, co mam, choć na co dzień wydaje się to niewiele znaczące czy pomocne.
    Rozdział bardzo dobry, zresztą jak zwykle :) To zrozumiałe, że szkoła pożera czas i energię, a każdy ma swoje priorytety, dlatego najważniejsze, żebyś nadal pisała i publikowała w wolnych chwilach, nauka i obowiązki są w tej chwili na pierwszym miejscu.
    Pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń
  5. kurde, ten opis porodu bardzo mnie dobił. Coś, co może i jest bolesne, ale jednak przynosi nowe życie, co wiekszość kobiet traktuje jak błogosławieństwo, tutaj jest największym koszmarem. nie dziwie się Heather, że krzyczała takie rzeczy, nawet jeśli nie do końca pnowała nad tym, co mówi, z powodu bólu. Krzyk noworodka brzmi jak coś strasznego tutaj... po raz kolejny niesprawiedliwosć twojego świata aż mnie dobiha. z Drugiej jednak storny rebelianci mają własna namiastkę szpitala, czyli nie jest aż tak totalnie tragicznie... bohaterstwo tego jedenastolatka mocno mną wstrząsnęło. nie wiem, czy w ten sposób Soleil, Heather, R i dzieci unikną strażników, ale liczę na to. Czekam z niecierpliwością na cd, rozdział jak zwykle przejmujący i obfitujacy w opisy, teraz jeszcz z coraz większą ilością akcji opusywanej coraz lepiej, tak trzymać:) zapraszam na zapiski-condawiramurs na nowość

    OdpowiedzUsuń
  6. Powiedz, że Heather nie umarła. Jakoś nie potrafię zaakceptować takiego przebiegu wydarzeń, ale nie jestem pewna, czy to aby na pewno się nie stało. Ta końcówka... Po prostu mam ochotę na więcej. Chciałabym już teraz wiedzieć, czy poród zakończył się "sukcesem", czy raczej tragedią. W końcu jeśliby Heather zabrakło Sol miałaby na swojej głowie dzieci, które pozostałyby w takim wypadku bez opieki. Jeszcze do tego fakt, że jest w ciąży... Nie wydaje mi się, aby podołała takiemu przebiegowi wydarzeń. Gdyby jednak tak się stało, byłabym chyba maksymalnie zaskoczona, ale cóż ludzie się zmieniają pod wpływem wydarzeń, które spadają na ich barki.
    Rozdział wciągający i świetnie napisany. Bardzo podobał mi się fragment, w którym Sol pobiegła do swojego, starego domu. Tyle emocji! Co prawda nie było w nich zbyt wiele z tych pozytywnych, a wręcz przeważały te negatywne, ale i tak jestem nim zachwycona. Well done! :)
    Oczekuje na ciąg dalszy, zresztą jak zawsze i jak zawsze mam wrażenie, że pisząc to ciągle się powtarzam, ale co tam... Ja chcę więcej i tyle! Bardzo interesuje mnie finał tej historii, więc nie ma co, wciąż będę ją śledzić. Pozdrawiam i dużo weny i wolnego czasu życzę! :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wybacz mi opóźnienie, ale ostatnio narobiłam sobie trochę blogowych zaległości.

    Rozdział naładowany wydarzeniami. A podobno miało być bezpiecznie, a tu takie zaskoczenie. Choć chyba i tak nie ma najgorzej, skoro jeszcze jest tak ktoś, kto przyszedł im z pomocą. Mam nadzieję, że Soleil szybko wyzdrowieję i że z Heather jest wszystko w porządku.

    I pytanie: co z Corlissem?

    Pozdrawiam,
    maxie

    OdpowiedzUsuń