sobota, 22 listopada 2014

Rozdział XXVII

Wiem, że mam ponad dwutygodniowe zaległości... i będę was tak chyba co miesiąc przepraszać do samej śmierci (choć wątpię, żebym tak długo blogowała ^^). W tym tygodniu postaram się większość nadrobić. A tymczasem zapraszam was na nowy rozdział.

"Perspektywa śmierci to bardzo silna motywacja"
Dan Brown

CORLISS
Zmęczenie mocno daje mi się we znaki tej nocy. Choć powinienem pilnować prowiantu, co chwilę mrużę oczy. Wiem, że to nieodpowiedzialne, dlatego z całych sił próbuję odpędzić sen, na daremno. Sylvia najwyraźniej widzi, jak walczę, ponieważ chwilę później prosi, bym się położył.
– Jeśli wypoczniesz, będziemy mieli z ciebie większy pożytek – oznajmia.
– Przestań. Wytrzymam. Poza tym jesteś tutaj sama…
– Nie rób ze mnie ofiary. Przecież daję radę. Zresztą, drużyna powinna za niedługo wrócić z akcji. – Wzdycha.
– Jasne… zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że mieli tutaj być dwie godziny temu. Bóg jeden wie, co się z nimi dzieje.
Kobieta wzrusza ramionami, a ja dalej próbuję panować nad ciążącymi powiekami. Niestety nawet nie zauważam, kiedy tracę świadomość, tonąc w objęciach Morfeusza.
Bezustanne walki trwają już od dwóch tygodni. Choć ponosimy niesamowicie dotkliwe straty, nie poddajemy się. Zajęliśmy część aptek, zdobyliśmy kilkaset szczepionek i jeszcze większą ilość ampułek wypełnionych śmiercionośną substancją. Niestety, straciliśmy także trzech członków naszej drużyny, nie mówiąc już o pozostałych osobach należących do ruchu oporu. W ostatecznym rozrachunku muszę stwierdzić, że obecna wojna nie prowadzi do zwycięstwa. Mimo to brniemy w nią dalej, próbując nie myśleć o próbie dezercji.
Budzę się, gdy do naszej kryjówki wpadają pojedyncze promienie słońca przedzierające się przez nieszczelne drzwi. Choć nie przepadam za dyżurem polegającym na pilnowaniu zapasów, przyznam, że potrzebowałem odpoczynku od akcji. Teraz czuję się jak nowo narodzony.  Po dokładniejszych oględzinach otoczenia zauważam resztę naszej drużyny. Sześciu mężczyzn siedzi za niewielkim, połamanym parawanem.
– Nareszcie wstałeś! – odzywa się Gilbert.
Ja tymczasem oddycham z ulgą. Są cali. Wszyscy. Co do jednego.
– Chrapałeś jak nienormalny, prawie nie mogliśmy przez ciebie rozmawiać – dodaje żartobliwie.
– Święty się znalazł. Wolę nie wspominać o tym, co robiłeś ze skarpetami Calii, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w bazie.
– Uświadom mnie, bo nie pamiętam – oznajmia, parskając jak świnia.
Po chwili wszyscy śmiejemy się niczym wariaci. Pogrążeni w świecie absurdu rozumiemy, że podobne zachowanie może nas słono kosztować. Niestety, każdy człowiek, niezależnie od tego, w jakiej sytuacji się znajduje, prędzej czy później nie wytrzyma ciągłego napięcia. Jesteśmy tak skonstruowani, potrzebujemy irracjonalizmu, by poczuć się lepiej, by wrócić do rzeczywistości, którą kochamy i za którą tęsknimy.
Kiedy cichniemy, Sylvia kieruje na nas pogardliwe spojrzenie.
– Idioci – szepcze pod nosem.
Reakcja kobiety najwyraźniej wzbudza w Arvidzie pokłady nowej energii, ponieważ mężczyzna podnosi się z miejsca i łapie ją za rękę w delikatnym geście.
– Czy mogę panią prosić? – mówi, udając przystojnego amanta.
– A czy ja mogę cię prosić o ogarnięcie swojego zasranego tyłka? Puść mnie. Nie mamy czasu na wygłupy.
– Wcale się nie wygłupiam, moja droga – dodaje, po czym zaczyna ruszać biodrami w rytm nieistniejącej muzyki, starając się przekonać Sylvię do robienia tego samego.
Muszę przyznać, że oboje tańczą  dość niezgrabnie, zwłaszcza na początku, kiedy to kobieta próbuje się wyrwać z objęć dowódcy drużyny. Jednak z czasem, gdy Gilbert wtóruje im swoim mocnym barytonem, sprawiają wrażenie zadowolonych. Po skończonym utworze Arvid zatrzymuje się na środku sali i całuje dłoń towarzyszki, a wszyscy obecni w pomieszczeniu zaczynają klaskać. 
Znajdą nas. Zachowujemy się zdecydowanie zbyt głośno. Najwyraźniej nie tylko ja zdaję sobie z tego sprawę, ponieważ po chwili cała drużyna poważnieje.
– Dzisiaj w nocy bądźcie gotowi. Bert, zostajesz tutaj i pilnujesz rzeczy. Jeśli wrócimy, zmieniamy kryjówkę. Nie powinniśmy przebywać tutaj dłużej niż kilka dni.
– Tak jest – odpowiadamy chórem.

Wieczór nadchodzi niesamowicie szybko, a my już od dłuższego czasu przygotowujemy się do akcji. Póki co nie znamy jej szczegółów, jednak ufam naszemu przywódcy. Arvid zawsze wie, co robi i mimo wybuchowego, dość specyficznego charakteru z pewnością nie wyprowadzi nas na manowce. Pakujemy do plecaków butelki wody, granaty, naboje oraz pistolety, których nie możemy już wziąć do rąk.  Kiedy wychodzimy na zewnątrz, uderza mnie przenikliwy mróz i zimny wiatr wiejący od wschodu. Nadeszła zima, a ja nawet nie zdążyłem tego zauważyć, zbyt przejęty innymi sprawami. Wtulam więc twarz w kołnierz kurtki i idę do przodu. Wąskie uliczki zapewniają nam względne bezpieczeństwo, dlatego od czasu do czasu pozwalamy sobie na krótkie, przerywane rozmowy, zanim zatrzymujemy się przed wjazdem do dzielnicy bogaczy. Arvid staje i odwraca się do nas przodem.
– Wolałem wam nie mówić o tym, co planuję, ponieważ prędzej czy później wielu z was by się rozmyśliło – podejmuje temat, wzbudzając we mnie uczucie dziwnego niepokoju. – Włamiemy się do mieszkań bogaczy i, krótko mówiąc, zrobimy tam mały bałagan. Osłabienie przeciwnika to podstawa. Oprócz zniszczenia armii musimy pozbyć się także zwolenników Coppera. To nasi wrogowie ideologiczni. Są nawet bardziej niebezpieczni niż ci militarni – tłumaczy.
– Mamy napaść na cywili? – oburza się Sylvia.
– Chyba sobie żartujesz. To nie cywile. To mordercy – oznajmia Gilbert.
– Z pewnością nie wszyscy. Nie zdajesz sobie sprawy, że część z nich stoi po naszej stronie.
– W takim razie proszę o dowody.
Kobieta milczy w odpowiedzi, wyraźnie skrępowana.
–Tak myślałem – wzdycha mój przyjaciel.
– Wycofuję się – dodaje Sylvia po chwili.
– Dobrze. W takim razie wypad stąd! Może przyjmie cię jeden z twoich „przyjaciół” – kpi przywódca.
Znowu puściły mu nerwy. Nie przypomina już tego wesołego młodzieńca, którym był jeszcze dziś rano. Natomiast ona, zwykle dzielna i nieugięta, właśnie pokazała swoją wrażliwość. Jeden moment wyzwolił w tych dwojga dzikie instynkty, skutecznie przejmujące władzę nad zdrowym rozsądkiem. Wyglądają jak zwierzęta chcące rzucić się sobie do gardeł. Ostatecznie jednak Sylvia zgadza się na udział w akcji. Wie, że gdyby odeszła z ruchu oporu, wkrótce wylądowałaby w więzieniu.
Idąc w kierunku jednej z ogromnych willi, natykamy się na drużynę Calii. Kiedy kobieta dostrzega Gilberta, rzuca się mu na szyję i całuje z namiętnością. Rzecz jasna, ku ich niezadowoleniu, podobna wymiana czułości nie trwa zbyt długo. Arvid ostrzega, że lada moment zostaniemy złapani, jeśli nie zachowamy podstawowych środków ostrożności.
Przemieszczamy się między sztucznymi krzewami i wyniosłymi płotami, jednocześnie podziwiając okazałe budynki niezniszczone przez wojnę. Nie dziwi mnie, że są całe – gdyby Copper pozwolił na ich zniszczenie, straciłby dużą liczbę zwolenników.
Zazdroszczę mieszkającym tam ludziom oderwanym od rzeczywistości, bezpiecznym, do czasu… jeśli urodziłbym się w zamożnej rodzinie, również należałbym do ich grona. Moimi jedynymi zmartwieniami byłyby oceny na uczelni czy bałagan w pokoju. Problemy tak absurdalne, pełniące raczej rolę rozrywki w przerażająco nudnym, lecz szczęśliwym życiu.
Po krótkiej wędrówce docieramy do trzypiętrowej, rozległej budowli otoczonej marmurowym płotem. Gdy staję na palcach, mogę dostrzec nawet piękny ogród rozświetlony kilkunastoma lampami, pełen różnobarwnych rzeźb symulujących kwiaty i wysokich „drzew” zapewniających cień podczas upalnych dni. Ciekawi mnie, co ujrzę wewnątrz domu, więc, paradoksalnie, nie potrafię doczekać się rozpoczęcia akcji, choć zdaję sobie sprawę, że postępuję niemoralnie. Tylko chore pragnienia oraz zemsta napędzają mnie do działania.
– Sylvia, jesteś najlżejsza, więc wejdziesz pierwsza i otworzysz nam bramę – komenderuje Arvid.
Nie wiem, czy przypadkiem nie wydaje tego polecenia, by odegrać się na kobiecie, lecz postanawiam nie wnikać w ich porachunki. Ostatecznie jednak rebeliantka świetnie radzi sobie z powierzonym jej zadaniem. Zgrabnie wspina się po płocie i przedostaje na drugą stronę bez najmniejszego wysiłku, a następnie podchodzi do wrót, by je otworzyć. Dzięki temu wszyscy wchodzimy na posesję. Domownicy z pewnością już od dawna są pogrążeni w błogim śnie, dlatego, jeśli nie będziemy zbytnio hałasować, nikt nas nie zauważy.
Gilbert trzyma w dłoniach granat, zdejmuje zawleczkę i rzuca go w kierunku okna. Słychać brzęk rozbijanego szkła, a krótko potem – głośny wybuch. Teraz możemy wdrapać się do willi, przytrzymując brzeg parapetu.
W środku panuje jeszcze większy luksus, nie licząc oczywiście sprzętów uszkodzonych przez nasze działania. Duże obrazy zdobiące ściany, skórzane fotele czy żyrandol niespokojnie kołyszący się nad moją głową. Niestety nie mam nawet czasu, by przyjrzeć się tym kosztownościom. Muszę pędzić na górę razem z Gilbertem.
– W życiu czegoś takiego nie widziałem – szepcze mężczyzna, biegnąc krętymi schodami.
Chcę odpowiedzieć, lecz zostaję zagłuszony przez niespodziewany pisk dochodzący z bliżej nieokreślonego źródła. Poza tym nasz przeciwnik właśnie podjął próbę obrony. Widzę, jak wyłania się z jednego z pokojów, trzymając w dłoni broń dużego kalibru. Jest ubrany w szlafrok i czarne bokserki, przez co wygląda dość komicznie w takich okolicznościach.
– Ani kroku dalej – mówi stanowczo.
Mój towarzysz, by zdezorientować wroga, celowo oddaje chybiony strzał. Mężczyzna jednak ani drgnie, wciąż stojąc wyprostowany jak struna. Najwyraźniej szykuje się do ataku. Na szczęście Gilbert w mgnieniu oka wytrąca mu karabin z rąk.
– Zajmij się nim – krzyczy mój przyjaciel. – Chciałbym zobaczyć wyższe piętra.
– Zaczekaj, pójdziemy tam razem! – proponuję.
Jednak gdy kończę zdanie, tamten znika z zasięgu mojego wzroku. Podbiegam więc do leżącego na podłodze bogacza, łapię go za koszulę i przyszpilam do ściany.
– Dobry wieczór – mówię kpiąco, ciesząc się z przewagi nad przeciwnikiem.
– Dziwi mnie, że cię jeszcze nie złapali – oznajmia nieznajomy.
Wcale nie wygląda na przerażonego. Wręcz przeciwnie – śmieje mi się w twarz, jakby wyczuł, że nie zrobię mu krzywdy. W gruncie rzeczy ma rację. Wbrew pozorom wcale nie jestem bezlitosną bestią gotową zniszczyć każdego, nawet niewinnego człowieka. Nie potrafiłbym wszczepić mu Mortem ani nawet brutalnie pobić. Wszystko w granicach zdrowego rozsądku… o ile bycie w tym miejscu nie wiąże się już jednoznacznie z ich przekroczeniem.
– Robisz z siebie idiotę. Przecież i tak przegracie, te wasze akcje to tylko kwestia odwlekania w czasie ostatecznej klęski.
– Co ty możesz o tym wiedzieć?
– Uwierz mi, naprawdę wiele, a już na pewno więcej niż ty. Gdybyś tylko chciał, mógłbyś wieść normalne, spokojne życie. Ale oczywiście honor i bohaterstwo są ważniejsze od szczęścia…
– Chrzanisz – warczę, zdziwiony słowami snoba. Widać nie zdaje sobie sprawy z rangi wykroczenia, jakie popełniłem.
– Copper to dobry człowiek. Przyjąłby cię jak syna, jeśli dołączyłbyś do jego drużyny.
– Nie zdradzę przyjaciół – oznajmiam stanowczo.
Propozycje nieznajomego stają się coraz bardziej absurdalne. Wiem, że powinienem raz na zawsze zamknąć mu usta, lecz po prostu słucham, próbując nie okazywać zainteresowania. Z kamiennym wyrazem twarzy patrzę w oczy mężczyzny, jednocześnie myśląc, co by było, gdyby mówił prawdę. Choć obecnie nie wyrzeknę się własnych zasad, nie ukrywam, że marzę o bezpieczeństwie, zmęczony ciągłymi ucieczkami i walkami. Jednak nie wyobrażam sobie trwania u boku dyktatora.
– Jeszcze zmienisz zdanie, kiedy przekonasz się na własnej skórze, do czego jesteśmy zdolni  – dodaje bogacz.
Przez moment mierzymy się wzrokiem, czekając, aż któryś wreszcie ustąpi, lecz nasze mentalne przepychanki zostają wkrótce przerwane przez kolejny krzyk. O dziwo tym razem udaje mi się rozpoznać właścicielkę chrapliwego głosu. Sylvia. Bez zbędnych ceregieli zostawiam mężczyznę samego i biegnę na dół, w kierunku źródła dźwięku. Kiedy docieram na miejsce, pierwszym, na co zwracam uwagę, jest przerażony wyraz twarzy kobiety. Zaraz potem mój wzrok pada na prawie martwe ciało drugiego z domowników. Arvid nie ma dla niego ani grama litości. Twarz nieznajomego, wykrzywiona pod nienaturalnym kątem, wygląda, jakby przejechał po niej walec, a ręce przypominają połamane gałązki. Mimo fatalnego stanu zdrowia wroga, nasz przywódca dalej katuje go z dziką furią. Przerwałbym mu, gdyby nie paraliżujący strach. Już dawno nie bałem się własnego przyjaciela.
Stoję, zahipnotyzowany, przyglądając się tej przerażającej scenie, dopóki Sylvia nie zaczyna biec do drzwi.
– Co ty robisz?! – krzyczę, próbując ją zatrzymać.
– Nie mam zamiaru brać w tym udziału – odpowiada twardo.
– Już i tak jest za późno. Nie powinnaś płakać nad rozlanym mlekiem – tłumaczę.
– Daj mi spokój. – Odtrąca moją pomoc i przedostaje się na zewnątrz.
Wiem, że nie mogę jej zostawić. Choć to silna kobieta, nie przetrwa, zdana wyłącznie na siebie, dlatego, ignorując poczynania Arvida, podążam za przyjaciółką. Kiedy docieramy do płotu, nagle czyjaś ręka przyciska mnie do ziemi.
– Nie wstawaj – szepcze Sylvia. – Są tutaj.
Zaraz potem słyszę ryk silnika. Nieśmiało podnoszę głowę, by przyjrzeć się samochodowi. Jego jaskrawe światła zmuszają mnie do zamknięcia oczu.
– Wracajmy do budynku – proponuję na myśl o członkach drużyny pozostawionych na pastwę losu, nieświadomych nadchodzącego zagrożenia.
– Nawet o tym nie myśl. Jeśli wrócimy, zamkną lub zabiją wszystkich. Teraz przynajmniej nasza dwójka ma szansę na ucieczkę.
– Nie wystawimy ich…
– Przestań zgrywać bohatera. Wiej! – rozkazuje, po czym zrywa się na równe nogi i dyskretnie przechodzi przez bramę.
Waham się pomiędzy przetrwaniem a poświęceniem własnego życia, jednak mój instynkt samozachowawczy jest silny, silniejszy niż wszystko inne, dlatego również podnoszę się z ziemi i biegnę w kierunku wyjścia, cały czas pochylony, uważnie stawiając kroki. Kiedy oboje wydostajemy się z posesji, zaczynamy się czołgać. Niedługo potem do naszych uszu docierają wyraźne dźwięki wystrzałów. Za wszelką cenę próbuję je ignorować, lecz przed moimi oczami, niczym migawki filmu, pojawiają się obrazy cierpiących, skatowanych przyjaciół oraz jedno słowo: „zdrajca”. 

*** 
Nie wiem, co się dzieje, ale chyba się wypalam, jeśli chodzi o pisanie. Rozdział nie dość, że krótki, to jeszcze nieskładny xD Mam nadzieję, że kolejny wyjdzie nieco lepiej, zwłaszcza dlatego, że pojawi się w nim scena, na którą czekałam od.... początku sierpnia. 

7 komentarzy:

  1. Mnie tam rozdział się podoba, nie wiem, co się tak ostatnio uparłaś na samokrytykę :D Moim zdaniem bardzo dobrze radzisz sobie z opisami walk czy wszelkich działań, które podejmuje ruch oporu, co się chwali, bo to nie są ani łatwe, ani czasem ciekawe do napisania sceny.
    W kwestii walki z Copperem jestem obecnie podzielona na pół: z jednej strony pragnę, żeby oni się nie poddawali, żeby nadal rabowali apteki, siali małe spustoszenie i jawnie okazywali swój sprzeciw, a z drugiej boję się, że te wszystkie czynności są bezcelowe, że tylko wystawiają się na pewną śmierć tak naprawdę za darmo, bo co może się zmienić... Wydaje mi się, że co drugi członek ruchu oporu ma podobne odczucia. Jest honor, jest pragnienie walki o to, co dawno zostało odebrane, a z drugiej człowiek chciałby się po prostu zaszyć w jakimś bezpiecznym kącie. Mimo tego cieszę się, że Corliss się nie poddaje, chociaż jest boleśnie świadomy, że poniekąd zmierza do totalnej destrukcji. Gdyby nikt nigdy nie próbował czegoś zmienić (patrz: historia naszego kraju), to kolejne pokolenia żyłyby w okrucieństwie i strachu. A tak, może akurat im się poszczęści, może akurat wyzwolą społeczeństwo z tego całego bólu...
    Ech, na miejscu Arvida i całej reszty też próbowałabym się oderwać od rzeczywistości chociaż w takich krótkich chwilach pozornej beztroski. Gdyby od czasu do czasu nie zmuszali się do śmiechu i jakichś głupkowatych zachowań, to już dawno jeden po drugim wpakowałby sobie kulkę w łeb.
    Mnie również, podobnie jak Sylvii, nie podobał się ten pomysł z napadaniem na wille bogatszych ludzi. Tak, jak wspomniała bohaterka: przecież nie wszyscy mają coś za uszami, czy naprawdę trzeba się zniżać do poziomu Coppera i zabijać niewinnych? Wiem, że czasy są ciężkie, ale moim zdaniem Gilbert powinien znaleźć inny sposób na zademonstrowanie swojej siły. Co prawda właściciel tego domu, do którego się włamali, był bezczelny z tą całą gadką wystosowaną do Corlissa, no ale bez przesady. Absolutnie nie winię Sylvii i Corlissa za to, że zwiali. Zapewne będą mieli wyrzuty sumienia, ale niestety w takim świecie nie ma miejsca na oglądanie się za siebie, trzeba dbać o własny tyłek.
    Ciekawa jestem, co wydarzy się dalej, dlatego czekam na kolejny rozdział <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Ech... nie mają szans. Sama nie wiem, co myśleć o czynie Corlissa. Zdradził ich wszystkich, nie pomógł im, pozwolił, by zostali zabici, bo wątpię, żeby dali sobie radę... Ale z drugiej strony po co miałby ginąć? To niczego by nie zmieniło i tak by ich pewnie nie uratował, bo nie miałby szans. Poza tym czeka na niego Sol, dla niej powinien przeżyć, mimo wszystko. W sumie jeśli nie pokonają Coppera, to on nie ma szans na normalność, bo pewnie ten będzie chciał go odnaleźć, a ciągle nie mogą się z Sol ukrywać, ech... Skomplikowane. :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Niepotrzebnie narzekasz... O ile to w ogóle możliwe, ta wojna wydaje się byc jeszcze bardziej straszliwa niż dootychczasowe opisy... Choć z drugiej strony jest jakaś iskra nadziei w tym, że niektórym jednak chce się walczyć. ale to chyba dopiero w tej notce zrozumiałam, ze część ludzi ma w tym świecie naprawdę dobrze (no oprócz faktu,że umierają po 30) -> tzn. faktycznie martwią się takimi rzeczami jak to, jak się ubrać danegodnia... Boże, jakieto niesprawiedliwe. nie mogę winić Corlissla i jego współtowarztszki za ucieczkę. nie potrafię, gdyby próbowali ich odbuić,prawoie na pewno sami by zginęli lub poszli do wiezienia i szczeerze mówiąc,byloby jeszcze gorzej. Gilberta też potrafię zrozumieć, w takich okolicznościach potrafię, ale nie popieram. Jakże trudno pozostać jest człowiekiem wśród ludzkich potworów... Czy napadanie na te wille było dobtym pomysłem? nie wiem,ale z pewnością dobrym do refleksji - to był naprawdę dobry przykład buntu i niesprawiedliwośći na tym świecie. też nie potrafię tego do końca znegować. tym ludziom dobrze się wiedzie, bo trzymają stronę tyrana. pewnie dlatego,że tak jest łatwiej, a nie z przekonania. Chyba wolałabym, zeby już robili to z przekonania, bo wtedy znaczyłoby to,że są pscyhopatami, a nie ohydnymi tchórzami. Jak zwykle wywołałaś masę uczuc i refleksji, więc jest narpawdę dobrze. Ciekawe, co dzieje się z Soleil i dzieckiem... Mam nadizeję na poznanie odpowiedzi już niedługo :) Zapraszam na notkę zapiski-condawiramurs.blogspot.com Jestem ciekawa Twojej opinii

    OdpowiedzUsuń
  4. Co tak krótko? Brak weny czy bardziej brak czasu?
    Bycie przywódcą w tym czasie musi być strasznie trudne, to nic dziwnego, że zdarza się wyjść z równowagi lub postąpić impulsywnie. To chyba najważniejsza rzecz, jaką chciałam powiedzieć.
    Nie wypalasz się, co to to nie. Ja też akurat nie mogę się zabrać do Sinusoidy, a jakoś żyję! tss. :D

    Zapraszam na nową notkę. :) KLIK

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak zwykle inteligentnie przeczytałam rozdział kilka dni temu i stwierdziłam, że skomentuję później, zamiast zrobić to od razu. Muszę przestać tak robić, bo pewnie pominę jak zwykle kilka rzeczy, o których chciałam wspomnieć ;//
    Po pierwsze, Twojego wypalenia nie da się odczuć podczas czytania tego rozdziału. Widać, że jest krótszy od pozostałych, ale nikt nie powiedział, że rozdziały muszą mieć określoną objętość. Pisanie z założeniem, że trzeba zapełnić tyle i tyle stron Worda jest bez sensu.
    Ja chyba nie byłabym w stanie włamać się do czyjegoś domu, jeśli byłabym na miejscu bohaterów Twojego opowiadania. Rozumiem walkę z władzami, ale nie ze zwykłymi mieszkańcami. Nawet jeśli są to ludzie podlegli, całkowicie wspierający tą złą stronę, to robienie im krzywdy niczego nie zmieni. To prostu tchórze albo osoby ceniące wygodę, które po zmienieniu władzy podporządkują się nowej, byle tylko nadal było im dobrze w życiu. Trzeba więc celować w tych, którzy podejmują wszystkie decyzję. Chociaż tak zaczynam się zastanawiać, czy zabicie Coppera cokolwiek by zmieniło. Całkiem możliwe, że na jego miejsce pojawiłby się ktoś nowy, tak samo okropny.
    Nie dziwię się, że Corliss uciekł. Można to nazwać tchórzostwem, egoistycznym myśleniem, ale tak naprawdę nie miałby jak pomóc swoim kolegom. Lepiej zrobił, zostawiając ich tam, nawet jeśli ktoś mógłby to uznać za zdradę. Żywy Corliss raczej bardziej się przyda w walce niż martwy, a poświęcenie własnego życia może i uchodziłoby za heroiczne, ale jednocześnie byłoby po prostu bezsensowne i przyczyniłoby się do zmniejszenia szans na wygranie z Copperem.
    Coś mi się wydaje, że jeśli tak dalej pójdzie, to Corliss już nigdy nie zobaczy Soleil.Właściwie teraz już praktycznie nie ma szans, żeby zdołał wrócić do domu. Wszystko coraz wyraźniej zmierza ku smutnemu końcowi. Jestem ciekawa, jak to zakończysz, zresztą powtarzam to praktycznie od początku.
    Pozdrawiam
    koszmar-na-jawie
    b-u-n-t

    OdpowiedzUsuń
  6. Fakt, trochę krótki rozdział, ale mnie osobiście bardzo się podoba. Cóż po prostu potrafisz genialnie przedstawiasz reakcje ludzi, szczególnie w tych dość ekstremalnych sytuacjach, Przyznaję, że bardzo podobało mi się, gdy bohaterowie na chwile oderwali się od rzeczywistości, kiedy był ten taniec, chwila zapomnienia... Dalej nie było już tak kolorowo. Ten napad na zamożnych... Jak widać nie był to najlepszy pomysł. Co prawda cieszę się, że Corlissowi udało się w porę uciec? Ale co dalej? Co teraz? Co się stało z tymi, co zostali w tym budynku? Nie powiem, ale coraz bardziej obawiam się, że nie doczekam happy endu, a przyznaję, że bardzo na niego liczę... Eh... Czekam na ciąg dalszy! Może czujesz, że się wypalasz, ale jak dla mnie wciąż piszesz niesamowicie i ja mam ochotę na więcej. Pozdrawiam i życzę dużo weny! :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie wiem czy w ogóle jest sens przepraszać, bo rozdział pojawił się tak dawno , że aż mi głupio, że pojawiam się dopiero teraz. Niestety studia mnie ostatnio nie rozpieszczają, stąd te zaległości. No nic, przestaje się tłumaczyć, zabieram się za czytanie.
    Cieszę się, że znowu dane nam było poczytać historię z perspektywy Corlissa. Próbowałam kilkukrotnie zabrać się za pisanie jakiegoś sensownego komentarza na temat treści, ale jakoś nic mi nie wychodzi. rozdział jak zwykle mi się podobał, choć może i krótszy niż zwykle, to nawet mi to pasuje, ze względu na uszczuplone zapasy czasu ;p
    Aż ciarki przechodzą na wspomnienie słów bogacz, że rebelianci dopiero przekonają się do czego Cooper i jego poplecznicy są zdolni. Strach się bać. Coraz bardziej zaczynam wątpić w możliwość szczęśliwego zakończenia, ale gdzieś w głębi duszy jednak na nie liczę.
    Przynajmniej tyle, że Corlissowi i Sylvie udało się uciec. Mam nadzieję, że zaraz na początku kolejnego rozdziału ich nie złapią. Czekam na ciąg dalszy!
    Pozdrawiam gorąco,
    maxie

    OdpowiedzUsuń