niedziela, 14 września 2014

Rozdział XXIV

"Być człowiekiem, to czuć, kładąc swoją cegłę, że bierze się udział w budowaniu świata."
Antoine de Saint-Exupery

Dni mijają wolno, a pojedyncze sekundy trwają w nieskończoność. Są identyczne, nużące, przepełnione samotną rutyną. Nie bierzemy udziału w żadnych akcjach, by przygotować się do tej ostatecznej. Codzienne treningi skutecznie wysysają ze mnie całą energię, w dodatku zacząłem cierpieć na przewlekłą bezsenność. Nawet jeśli chcę dać odpocząć zmęczonemu umysłowi, nie potrafię odpędzić natrętnych myśli. Stopniowo tracę siły do walki wewnętrznej, lecz z zewnątrz wyglądam coraz bardziej korzystnie, szczególnie dzięki różnorakim ćwiczeniom. W bazie nie jestem mile widziany, zwłaszcza po reakcji Teodrosa na moją nocną rozmowę z Soleil. Chyba nie muszę mówić, że tylko cudem powstrzymałem się od rozkwaszenia mu i tak już krzywego nosa. Od tej pory większość przywódców patrzy na mnie spode łba, a pozostali członkowie Gwardii, z wyjątkiem Calii i Gilberta, traktują z nieukrywanym dystansem, zupełnie jakbym był niedostępny, nieosiągalny. A przecież wszyscy tkwimy po uszy w tym samym bagnie.
Staram się dzwonić do domu każdego ranka, lecz wszelkie rozmowy z bliskimi sprawiają mi nieprawdopodobny ból. Słysząc ich głosy, zaczynam rozumieć, jak wiele tracę, będąc tutaj. Chorobliwie tęsknię, co odczuwam szczególnie podczas konwersacji z moją ukochaną. Jej smutny i przerażony głos nieustannie utwierdza mnie w przekonaniu, że podjąłem złą decyzję. Żałuję, że powrót już nie wchodzi w grę.
- Jak dzisiaj spałaś? - pytam, przyciskając słuchawkę do ucha.
- Nie najlepiej. Ale to nieważne. Grunt, że Heather zagoniła mnie do jakiejś pracy. Dalej nie mam sił, ale przynajmniej wstaję z łóżka.
- Cieszę się, to już duży postęp, prawda? - mówię ostrożnie, jakby każde słowo mogło znów zniszczyć naszą relację, ważyło co najmniej z tonę, dlatego po wypowiedzeniu zdania oddycham głęboko.
- Prawda – oznajmia cicho. - Ile to jeszcze potrwa, Corliss? Muszę ci o czymś powiedzieć... to znaczy... wydaje mi się, że to ważne. Martwię się, że mogę być...
- Co takiego? - wołam do telefonu, próbując przekrzyczeć dźwięk dobiegający z głośników, który informuje mnie o nieoczekiwanym zebraniu . - Przepraszam, coś się dzieje, powinienem kończyć. Do usłyszenia! - pospiesznie kończę rozmowę i odkładam słuchawkę na miejsce, by po chwili ruszyć w kierunku sali konferencyjnej. Zdążyłem się nauczyć, że przywódcy nienawidzą spóźnień.
Do celu docieram po krótkim, lecz intensywnym biegu. Błądzę wzrokiem po pomieszczeniu w poszukiwaniu Calii i Gilberta. Wkrótce zauważam twarz kobiety. Macha do mnie ręką i wskazuje na wolne krzesło obok. Czasem mam wrażenie, że zachowuje się nieodpowiednio do sytuacji, niczym zagubione dziecko. Może to tylko kolejna przykrywka, zwykła maska pod którą kryją się tysiące emocji? Kto wie. Póki co jednak preferuję życie w błogiej nieświadomości. Każdy posiada swoją mroczną stronę opartą na tajemnicach. By zachować maksimum bezpieczeństwa, lepiej schować ją przed intruzami.
- O co chodzi? - pytam, starając się przebić przez ogólny szum i chaos.
- Chcą ujawnić plan zamachu na Coppera. Skończyły się przelewki – oznajmia mężczyzna, znacznie poważniejszy od swojej ukochanej.
Czuję niespodziewane ukłucie w okolicach serca. Wcześniejsze treningi poniekąd traktowałem jako rozrywkę, a nie przygotowania do wojny. Odizolowany od rzeczywistości, stopniowo przestawałem wierzyć w realność walk pomiędzy zwolennikami dyktatora a buntownikami. Teraz jednak dawne obawy wracają do mnie ze zdwojoną siłą. Wiem już, że kiedy tylko wyjdę z bazy, znów stanę oko w oko ze śmiercią. Będę musiał zadawać komuś cierpienie w imię słusznych wartości. Będę musiał bić się z myślami i wyrzutami sumienia. Będę musiał modlić się o bezpieczeństwo dla Soleil. I całkiem prawdopodobne, że te wszystkie trudy prędzej czy później pójdą na marne.
- Podzielimy was na grupy, tak, by w każdej znalazł się ktoś odpowiedzialny, zdolny do przewodniczenia. Wyruszymy dokładnie za dwa tygodnie, w piątek o czwartej nad ranem. Zostaniecie przydzieleni do aptek rozsianych w obrębie kilku miast. Tam zmusicie sprzedawców do wydania wam Mortem. Część zniszczycie, część zabierzecie ze sobą jako broń. Oczywiście weźmiecie także szczepionki. Grunt to osłabienie opozycji, dlatego kolejnym etapem będzie nalot na dzielnicę zamieszkałą głównie przez strażników. Ostatecznie wybierzemy trzydzieści osób, które włamią się do laboratorium, uwolnią więźniów i przede wszystkim raz na zawsze pozbędą się Coppera...
Przestaję słuchać pozostałej części planu, zbyt zaabsorbowany jego pierwszym modułem. Kiedy przywódca kończy wywód słowami "czy macie jakieś pytania?", odruchowo odwracam się w kierunku moich towarzyszy, by poznać ich zdanie na temat akcji. Podświadomie wiem, że nikt nie jest do końca zadowolony. Wbrew naszej ogólnej odwadze, bardzo się boimy. Pragniemy spędzić ostatnie lata życia w pełni szczęścia, na co nie pozwalają nam okoliczności. Choć wolelibyśmy przebywać teraz w gronie rodzinnym, śmiejąc się i wesoło rozmawiając, musimy walczyć o prawo do wolności. Wcale tego nie chcę. Gdyby nie Soleil, już dawno bym zrezygnował, lecz myśl o zemście ostatecznie przezwycięża strach.
Później dowiaduję się, że przydzielono mnie do grupy Arvida razem z Gilbertem. Czeka na nas apteka w La Paz oraz, o dziwo, zamach na samego dyktatora. Nie czuję się ani trochę wyróżniony, wręcz przeciwnie. W najcudowniejszych snach widzę, jak Ulysses zwija się z bólu, lecz, próbując go zabić, zmniejszę swoje szanse na powrót do domu. Kto wie, może już dawno zostałem pozbawiony tego przywileju, wybiegając w świat nierealnych marzeń. Nie powinienem podejmować tak wysokiego ryzyka, ale chyba każdemu czasem wydaje się, że potrafi dokonać cudu, prawda?


Dwa tygodnie mijają w zatrważającym tempie. Leżąc na zimnej pryczy, próbuję cierpliwie czekać na pierwsze promienie słońca. W głowie uparcie analizuję plan akcji, starając się nie pominąć żadnego, nawet najmniej istotnego szczegółu. Wyruszamy najprawdopodobniej za kilka godzin, a ja jeszcze nie zmrużyłem oka tej nocy. Złośliwy ranek wciąż nie nadchodzi. Przewracam się na drugi bok i przykładam ucho do poduszki, by stłumić ciche łkanie Sylvii, kobiety z mojej drużyny. Wiem, że ten czas jest trudny również dla najsilniejszych.
Długie, bezsenne minuty wreszcie zostają zastąpione przez głośne wołania przywódców. Niezgrabnie zwlekam się z łóżka i idę w kierunku łazienki, by skorzystać z przywileju, jakim jest prysznic. Próbuję wycisnąć z każdej chwili jak największą satysfakcję, w końcu nie mam pojęcia, ile czasu mi jeszcze zostało, jednak zamiast odczuwać radość z życia, widzę tylko i wyłącznie własną bezradność. Niezmiernie zmęczony, wkładam na siebie przetarte spodnie i t-shirt we wzory moro.
- Mógłbym cię o coś prosić, Corliss? - Słyszę głos Gilberta tuż za moimi plecami.
- Jasne – odpowiadam, siląc się na uśmiech.
- Napisałem dla Calii krótki list. Chciałbym, żebyś jej go dał, jeśli... sam wiesz – mówi, po czym podaje mi pożółkłą, zmiętą kartkę. Zauważam, że cały się trzęsie.
- Przestań. To nie będzie potrzebne – szybko się reflektuję, jakbym właśnie popełnił pewien karygodny błąd, obrażający mojego nowego przyjaciela.
- Jestem realistą. I jako realista uznaję śmierć lub więzienie za najbardziej prawdopodobne finały.
- Zwariowałeś? Przecież nie możemy umrzeć ani wylądować w pudle. To wykluczone. Są osoby, które nas potrzebują, mamy dla kogo żyć - staram się go przekonać do własnych racji, choć najwyraźniej brzmię jak zaślepiony nadzieją szaleniec.
- Wątpię, by strażnik pragnął poznać twoje zdanie, jeśli cię złapie.
- A jeśli oboje zostaniemy złapani? To nawet bardziej prawdopodobne...
- Wiem. Mimo wszystko proszę cię, byś to zachował. Na wszelki wypadek – oznajmia, po czym odchodzi niewzruszony, jakby już dawno zdążył pogodzić się z przegraną.
Zostaję sam na sam z własnymi myślami i listem Gilberta. Choć wiem, że nie powinienem naruszać prywatności mężczyzny, nieśmiało rozwijam zgięty papier. Oczekuję zobaczyć długie wywody obrazujące jego miłość do Calii, dlatego też nie potrafię powstrzymać zaskoczenia, kiedy zauważam, że na środku strony widnieje tylko jeden wyraz. Krótki, lecz pełen sprzecznych emocji. Wypisane bladym tuszem słowo „Przepraszam”.
Podczas śniadania nie mogę przełknąć pojedynczego kęsa. Siedzę na niewygodnym krześle, opierając łokcie o blat stołu. Trzęsę się ze strachu nie tylko o własne życie, lecz o życie najbliższych. Muszę zadzwonić do Soleil, naprawić poprzednie błędy. Czuję, że gdybym nagle wybiegł ze stołówki, przywódcy nie byliby zadowoleni. Mimo to postanawiam zaryzykować. Gwałtownie wstaję i, bez zbędnych ceregieli, wychodzę z sali, kierując się w stronę budki telefonicznej. Już po kilku sygnałach słyszę w słuchawce głos Heather.
- Hej, to ja, Corliss. Przepraszam za zwięzłość, ale nie mam zbytnio czasu. Proszę cię, pozwól mi porozmawiać z Sol – mówię prosto z mostu.
- Spokojnie! Nie słyszałam cię od tygodnia, mógłbyś przynajmniej podzielić się niektórymi informacjami. 
- Wszystkiego dowiesz się wkrótce. Co się dzieje z Soleil?
- Nic takiego, zaraz ją zawołam - dodaje, zrezygnowana i pewna, że niczego ze mnie nie wyciągnie.
Oddycham z ulgą, gdy głos mojej ukochanej wreszcie dudni w słuchawce.
- Witaj, skarbie. To najprawdopodobniej nasza ostatnia rozmowa. Przepraszam, że mówię o tym tak nagle... zwykle obawiałem się twojej reakcji. Ale nie martw się. Moja chwilowa nieobecność to dobry znak. Wkrótce się zobaczymy.
- Za niedługo wyruszacie, tak? Rozumiem. Tylko proszę, uważaj na siebie.
- Nie jesteś zła? - pytam, zdziwiony jej spokojnym tonem głosu.
- Jestem. Ale nie powstrzymam cię. Błagam więc o jedno. Wróć.
- Dobrze, jak sobie życzysz. Bądź bezpieczna. I pamiętaj, że cię kocham, bez względu na wszystko.
- Ja ciebie też, Corliss.
Nie odkładam telefonu, nawet gdy do moich uszu dochodzą tylko miarowe sygnały, znak, że kobieta już dawno się rozłączyła. Pewnie jeszcze długo trwałbym w podobnym stanie, gdyby nie wściekły Arvid , niespodziewanie wyrywający mnie z otępienia.
- Zwariowałeś?! Przecież wiesz, że nie wolno ci oddalać się od grupy. Łamiesz zasady i to kolejny raz. Nie możemy tego dłużej ignorować. Powinieneś słuchać się przywódców. Inaczej wywalimy cię na zbity pysk!
Chyba po raz pierwszy widzę jego atak furii. Zawsze cichy i łagodny, dzisiaj zachowuje się jak dzikie zwierzę. Nie mam mu tego za złe, pod wpływem tylu sprzecznych emocji każdy wariuje. Nawet ja. Zapewne w innych okolicznościach zacisnąłbym zęby i poszedł w swoją stronę. Teraz jednak nie umiem powstrzymać się od złośliwego komentarza.
- Pieprz się – warczę, celowo popychając mężczyznę.
Wiem, że mogę sobie pozwolić na podobne zagrywki. Jako jeden z nielicznych znam od wewnątrz laboratorium dyktatora, więc głupotą byłaby rezygnacja z mojego udziału w operacji. Gdy podążam korytarzem, zauważam, że większość osób wyszła już z jadalni. Pozostaje mi więc tylko wziąć swoją torbę i ruszyć do wyjścia.
Nie byłem na świeżym powietrzu od kilku tygodni, dlatego zaczynam postrzegać rozległą przestrzeń jako niebezpieczeństwo. Mimo wczesnej pory wiem, że w każdej chwili mogę zostać zaatakowany przez wroga. Całe szczęście szybko wsiadam do niewielkiej ciężarówki mającej zabrać mnie i resztę towarzyszy na miejsce akcji. We wnętrzu pojazdu panuje półmrok, siedzimy obok siebie ściśnięci niczym śledzie w puszce, ale przynajmniej odizolowani kilkoma centymetrami pod czaszką. Znajduję chwilę czasu na zebranie myśli i odpędzenie natrętnego zmęczenia. Niestety, ten stan rzeczy nie trwa zbyt długo. Czuję, jak twardy łokieć Berta wbija mi się w żebra.
- Patrz! To nasza wczorajsza robota! - mówi, wskazując palcem na duży plakat z wizerunkiem Coppera wiszący tuż obok listu gończego z twarzą moją i Sol.
Dopiero, kiedy przyglądam się mu dłużej, dostrzegam napis głoszący: „Zdrajca i wróg poszukiwany”.
- Nieźle – odrzekam z aprobatą.
- O mały włos nas nie złapali...
- Warto było tak ryzykować?! - wtrąca się wciąż rozwścieczony Arvid.
- Bez ryzyka nic byśmy nie osiągnęli - oznajmia Bert, a ja śmieję się pod nosem.
Po dzisiejszym incydencie czerpię chorą przyjemność z dokuczania przywódcy.
Do celu dojeżdżamy chwilę później. Apteka w La Paz jest jedną z większych, lecz nawet nie dorasta do pięt tej w Sartonii. Wychodzimy z ciężarówki uzbrojeni w pistolety i noże. Oczywiście nikt wyższy rangą początkowo nie ma zamiaru powierzać nam pieczy nad Mortem, mimo że Gwardia dysponuje zapasami medykamentu. Podobnie postępuje ze szczepionkami – zabieg czeka mnie dopiero za dwa tygodnie, choć uważam, że to zbyt odległa data, zwłaszcza ze względu na nadchodzące przedsięwzięcia.
Przez niewielkie, szklane okna dostrzegam we wnętrzu budynku jedynie dwie osoby – sprzedawcę i strażnika. Nie będzie więc tak trudno, jak mi się wydawało. Nakładam na głowę czarną kominiarkę i mogę wkroczyć do akcji. Idę zaraz za plecami Gilberta. Kiedy przechodzimy przez próg, ochroniarz zrywa się na równe nogi.
- Oddajcie nam Mortem i szczepionki , a obiecujemy, że nikogo nie skrzywdzimy! – krzyczy Arvid, ostentacyjnie wskazując bronią na naszych potencjalnych przeciwników.
Aptekarz gwałtownie unosi dłonie do góry w geście bezradności, lecz ochroniarz szybko bierze sprawy w swoje ręce. Całe szczęście jest sam, dlatego w mgnieniu oka przejmujemy nad nim kontrolę. Choć uderza jedną z członkiń drużyny, Sylvię, w plecy, a później próbuje obezwładnić naszego przywódcę, ja wraz z Gilbertem, dzięki wyćwiczonym w bazie metodom, z łatwością powalamy go na ziemię. Kładę nogę na brzuchu nieznajomego, by uniemożliwić mu zmianę pozycji, tymczasem sprzedawca zaczyna pakować do dużej torby ampułki wypełnione śmiercionośną substancją. Z otępieniem obserwuję jego drżące dłonie, które przenoszą coś potężnego, silniejszego niż wszystko, w co wierzyliśmy przez tak długi czasu. Nie zauważam nawet, gdy strażnik niespokojnie się wierci i wkłada dłoń do kieszeni.
- Ej, co ty robisz?! - karcę mężczyznę, nachylając się nad nim.
         Ochroniarz najwyraźniej nie potrafi znieść myśli o przegranej, dlatego celowo pluje mi w twarz. Czuję, jak jego ślina wsiąka w materiał kominiarki. Śmieję się bezczelnie, ponieważ tak czy inaczej wygrywam.
         - Zbieramy się! – krzyczy Arvid, po czym rusza w kierunku wyjścia.
          Niestety nie uchodzi nawet kilku kroków. W mgnieniu oka zostaje zatrzymany przez niespodziewane strzały, na szczęście wszystkie chybione.
         - Co to ma znaczyć?! - wrzeszczy, padając na posadzkę.
- Nie wiem – odpowiadam, przez moment nieuwagi pozwalając nieznajomemu na uwolnienie się.
       Teraz to strażnik zyskuje przewagę. Niezgrabnie wstaje, a następnie wyjmuje niewielki, czarny pilot z dwoma przyciskami, najprawdopodobniej nadajnik, dzięki któremu wezwał posiłki, i macha nam urządzeniem przed oczyma. Z trudem powstrzymuje się od wypowiedzenia słów w rodzaju: „I kto tu jest teraz górą?”. Szybko znika z zasięgu mojego wzroku. Tymczasem staram się schować za ladą razem z pozostałymi członkami drużyny. Widzę, jak Gilbert ładuje pistolet, po czym próbuje zaatakować naszych wrogów. Wychyla się zza blatu i oddaje kilka strzałów. Jedenz nich musi być celny, ponieważ chwilę później słyszę, jak czyjeś ciało z hukiem uderza o podłogę.
      - Musimy stąd zwiewać – szepcze Bert, ściśnięty pomiędzy mną a Arvidem.
      - Co ty nie powiesz... niby jak?! - odrzeka przywódca z przekąsem.
      - Pozbądźmy się tamtych. Póki co nie istnieje żadna inna opcja – proponuję, na co pozostali z niechęcią kiwają głowami.
      Wzdycham ciężko, by chwilę później dołączyć do mojego przyjaciela. Unikanie ataków przeciwników przy jednoczesnej ofensywie wcale nie należy do łatwych czynności. Co sekundę muszę schylać głowę, niejednokrotnie widząc, jak pocisk trafia w ścianę dosłownie milimetry ode mnie. Na szczęście dość szybko udaje mi się pozbawić przytomności jednego z podwładnych Coppera. Zostali jeszcze trzej. Czuję się niczym postać w głupawej, nierealistycznej grze dla nastoletnich chłopców. Z tą drobną różnicą, że obecnie tkwię w rzeczywistości, pozbawiony jakiejkolwiek możliwości ucieczki.
      Nagle słyszę głośny jęk wypływający z ust Berta.
      - Dostałem w ramię – jęczy, zwijając się z bólu.

      Kątem oka przyglądam się zranionej części ciała mężczyzny i widzę, jak szkarłatna posoka wsiąka w materiał jego bluzki. Nie wygląda to dobrze, wręcz przeciwnie.Widać, że kula uszkodziła wiele wewnętrznych tkanek. Ze względu na swoje doświadczenie w pracy pielęgniarza jestem zobowiązany do pomocy znajomemu. Na chwilę odkładam pistolet i rozpruwam kawałek rękawa własnego t-shirtu, by wykonać prowizoryczny opatrunek. 
      - Kiedy wrócimy do bazy, musisz to zdezynfekować - komenderuję. 
      - Piecze jak cholera.  
       - Wiem. Wytrzymaj jeszcze chwilę. 
       Choć próbuję wyłączyć emocje, mimowolnie zdaję sobie sprawę, że kolejne miesiące będą wyglądały jeszcze bardziej dramatycznie. Najprawdopodobniej codziennie przyjdzie mi oglądać umierających przyjaciół, ludzi zamykanych do więzień za wolność słowa, a także znosić wielokrotne porażki. Nie o takim losie marzyłem. Szczerze mówiąc, chyba nigdy nie potrafiłem wyobrazić sobie okrucieństwa wojny, dopóki nie doświadczyłem go na własnej skórze. 
      Gdy ponownie wkraczam do akcji, zauważam, że na obecnym froncie ostał się tylko jeden przeciwnik. Jeden przeciwnik posiadający znacznie lepszą broń niż wszyscy członkowie mojej drużyny razem wzięci. O ile mnie pamięć nie myli, nie widziałem go tu wcześniej. Teraz nawet lada zbudowana z grubego metalu nie może nam pomóc. Instynktownie przyjmuję pozycję obronną i zaczynam rozglądać się po całym pomieszczeniu w poszukiwaniu wyjścia awaryjnego. Oprócz ciasnych drzwi prowadzących na zaplecze nie znajduję niczego godnego uwagi. W akcie bezradności oznajmiam jednak:
      - Wyjdziemy stąd. Już. 
        Nie czekam na odpowiedź. To jedyne, co nam pozostało, zanim zostaniemy ostatecznie unieruchomieni. Gwałtownie wstaję i naciskam klamkę. Gwałtownie wstaję i naciskam klamkę. Wszystkie te czynności wykonuję w szybkim tempie, skutecznie unikając strzałów.
 W przerażająco sterylnym pomieszczeniu moim oczom ukazuje się rząd stołów laboratoryjnych wraz z tysiącami ampułek, a tuż za nimi duża, szklana szyba. Marnuję ostatni pocisk na pozbycie się powłoki dzielącej mnie od świata zewnętrznego, kiedy reszta mężczyzn wchodzi do pokoju. Uciekamy ile sił w nogach, jak najdalej od apteki. Nie udało się, choć Arvid dzierży w dłoniach pakunek wypełniony po brzegi fiolkami z Mortem. Mimo że początkowo uważałem nowy ruch oporu za ósmy cud świata, teraz rozumiem, jak bardzo się myliłem. Wszyscy jesteśmy tylko marnymi stworzeniami. Nieporadnymi, omylnymi, a w dodatku niesamowicie słabymi i wystraszonymi. Jeśli nie weźmiemy się w garść, nie oswoimy z cierpieniem, nigdy nie wygramy wojny. Armia Coppera to banda niezniszczalnych mutantów. Najprawdopodobniej, by walczyć z nie-ludźmi, sami również musimy się odczłowieczyć. 

***
I zaczęły się akcje, których opisywania nie cierpię. Mam jednak nadzieję, że nie wyszło tak tragicznie. Kolejny rozdział już z perspektywy Soleil, wiele powinno się wyjaśnić. Tymczasem zapraszam was do przeczytania recenzji: LINK