czwartek, 23 stycznia 2014

Rozdział XII

"Na woj­nie nie ma nag­ro­dy za dru­gie miejsce."
Omar Bradley

                Żyję na świecie, gdzie każdy, nawet najdrobniejszy szczegół może mieć nieodwracalny wpływ na przyszłość.  Jeden krok, oddech, uderzenie serca. Wszystkie te elementy ciągną za sobą pewne konsekwencje, tworzą mój prywatny instynkt przetrwania. Sprawiają, że, będąc w tłumie ludzi, pragnę tylko chronić siebie i najbliższych. Jestem gotów cierpieć niewyobrażalne męczarnie, by ujrzeć uśmiech na twarzy kogoś, kto mnie kocha. Dlatego szukałem Georgii, nie zważając na możliwość zarażenia Mortem i zabrałem kartę identyfikacyjną Righli. Po prostu walczyłem o prawo do szczęścia, podstawowy przywilej nadany ludzkości, współcześnie łamany na każdym kroku.
                Przez chustkę, którą zasłonięte są moje oczy, niewiele widać. Poszczególne kolory mieszają się ze sobą, tworząc abstrakcyjny obraz rzeczywistości. Żółte, rażące światło słońca dociera do mnie z nieprawdopodobną siłą, całkowicie górując nad pozostałymi barwami. Trwam w stanie zupełnej nieświadomości. Nie mam kontroli nad otoczeniem, jednak gdy zawodzą wszelkie zmysły, pozostaje zaufanie.
                Poprosiłem Righlę, by zabrała mnie na spotkanie ruchu oporu. Wiedziałem, że nie uwierzę, dopóki nie zobaczę wszystkiego na własne oczy. Choć kobieta nie była zadowolona z mojej propozycji, zgodziła się. W końcu ważny jest każdy duch gotowy do walki – czasem wystarczy ktoś pozornie mały, by zmienić cały świat.
                - Przepraszam cię, Righlo – mówię cicho, nie chcąc jej rozpraszać. Od godziny nie odezwała się ani słowem, jedynie od czasu do czasu gwałtownie uderzała ręką o kierownicę samochodu lub przeklinała pod nosem, zirytowana zachowaniem niektórych kierowców. – Przecież rozumiesz, że muszę być czujny…
                - Przestań – wykrzykuje nagle. Nie mam pojęcia, jak odebrać jej reakcję. Z jednej strony cieszę się, że wreszcie przerwała niezręczną ciszę. Z drugiej – przeczuwam, że kolejne słowa, które wypłyną z jej ust, będą bardzo bolesne. –  Po tym, co dla ciebie zrobiłam, liczyłam na odrobinę wdzięczności. Choć moja naiwność najwyraźniej nie pozwala na pełne poznanie ludzkich zachowań, przez cały czas myślałam, że jesteś inny, nieprzesiąknięty złem współczesności, lepszy. Miałam nadzieję, że nie dopatrujesz się podstępu w każdym dobrym uczynku, nie zaczynasz atakować, gdy tylko coś nie zgadza się z twoim światopoglądem… Czy to złe, że chciałam komuś zaufać? Czy to złe, że wciąż wierzę w dobro? – pyta, lecz nie oczekuje odpowiedzi. Mimo to pragnę dodać jej otuchy.
                - Nie – odpowiadam spokojnie. Odczuwam silne wyrzuty sumienia związane z moim postępowaniem. Co by się stało, gdybym zignorował fotografię Righli umieszczoną na fałszywej karcie identyfikacyjnej? Nie przypuszczam, by spowodowało to jakąś wielką tragedię, jedynie uratowałoby trwającą przyjaźń. Zaczynam rozumieć, że prawda wcale nie jest tym, do czego dążę. Pragnę tylko uratować siebie i moich najbliższych od destrukcyjnego wpływu świata zewnętrznego. Chcę zapewnić im szczęście, nawet za cenę pełnej świadomości. – Mimo wszystko nadzieja nigdy nie będzie czymś zakazanym – dodaję, odwracając głowę w kierunku  szyby, jakby emocje Righli mogły w jakiś sposób przeniknąć do mojego wnętrza. Mam wrażenie, że nie zniosę kolejnej dawki uczuć po tym, przez co przeszedłem w przeciągu ostatnich tygodni.  Jednocześnie rozkoszuję się oglądaniem zniekształconej rzeczywistości, jedynej, która powinna być prawdziwa.  
                Po kilku minutach Righla wreszcie zatrzymuje samochód. Czekam, aż pomoże mi wysiąść - chustka zasłaniająca moje oczy znacznie ogranicza możliwość swobodnego poruszania się.
                - Wstawaj – mówi cicho, podając mi rękę.  Niechętnie chwytam dłoń kobiety i podnoszę się na równe nogi. Jej skóra jest ostra, chropowata, zupełnie inna niż skóra Sol. Righla wprowadza mnie do środka jakiegoś budynku. Zostaję otoczony przez ciemność. Momentalnie przypominam sobie czasy wczesnego dzieciństwa, kiedy jeszcze mrok wzbudzał we mnie przerażenie. Choć nie przyznawałem się do tego nawet przed samym sobą i próbowałem udawać „twardziela”, gdy tylko gasły wszelkie światła, moja głowa stawała się fabryką potworów. Myślałem o niewidzialnych stworzeniach, które pragnęły chwycić mnie za gardło. Myślałem o ich silnych mackach i żądzy krwi. Wiedziałem, że w ostatecznym starciu znalazłbym się na przegranej pozycji, dlatego szybko wskakiwałem do łóżka i opatulałem się kołdrą. Zamykałem oczy, udając, że znikam na zawsze. W gruncie rzeczy współczesność  niewiele różni się od tamtych chwil. Tyle tylko, że dziś potwory przyodziewają ludzkie maski  i atakują nawet w biały dzień, bez żadnych skrupułów.
                 Z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszę strzępy rozmów, głosy kłócących się osób. Przypuszczam, że docieramy do celu. Kiedy wchodzimy do pewnego pomieszczenia, wita nas głucha cisza. Righla zdejmuje mi z oczu opaskę. Chwilowo mrużę powieki.
                - Przepraszam za spóźnienie – mówi moja współlokatorka, nie zważając na tłum, który nagle zamilkł. – Przyprowadziłam ze sobą gościa. To jest Corliss – oznajmia, po czym zajmuje miejsce przy niewielkim stoliku.
                - Dzień dobry – odpowiadam nieśmiało, rozglądając się po całej sali. Widzę cegły pokryte surowym tynkiem oraz rząd drewnianych krzeseł – najwyraźniej każde z nich wykonano według innego projektu.
                  Przeczuwam, że znajduję się pod ziemią, ponieważ jedynymi źródłami światła w pomieszczeniu są blade jarzeniówki. Dostrzegam twarze zdeterminowanych ludzi, gotowych walczyć o wszystko, co zostało im odebrane. Choć spotykam ich po raz pierwszy w życiu, wiem, że będę dla mnie niczym druga rodzina, połączona dążeniem do wspólnego celu i wyznawaniem identycznych wartości.  Zupełnie jak osobne elementy układanki, tworzące spójną całość.
                Mój wzrok nagle zatrzymuje się na sylwetce pewnego mężczyzny. Nie mam pojęcia dlaczego, ale przeczuwam, że widziałem go już wcześniej. Pozbywam się wszelkich wątpliwości, gdy dziwnie znajomy człowiek otwiera usta, by wydobyć z siebie głos.
                - Corliss?! – mówi z niedowierzaniem, jednocześnie odświeżając moją pamięć.
                Schowaliśmy się za gmachem, dysząc ze zmęczenia. Ucieczka z mieszkania nie należała do najłatwiejszych zadań, nawet jeśli sen już dawno zmorzył pozostałych domowników. Zachowaliśmy się w lekkomyślny i nieodpowiedzialny sposób. Wiedzieliśmy, że nie zmienimy świata, nie uratujemy go od dyktatury Coppera. Mimo to, kierowani niezrozumiałą nadzieją, czekaliśmy, by ozdobić propagandowym hasłem ściany jednego z budynków władz. Cieszyłem się, że przez krótki moment mogę poczuć prawdziwą wolność. Orzeźwiający wiatr owiewający moją twarz, pustą przestrzeń, a przede wszystkim świadomość, że jestem zupełnie sam, bez nieustannej kontroli strażników.
                - Masz spray, Wolf? – zapytałem siedzącego obok chłopaka, nerwowo poprawiającego swoje blond włosy.
                - Jasne – odrzekł ochoczo, zanurzając rękę w plecaku. Nie minęła chwila, gdy odwrócił się w moim kierunku ze zbolałą miną. – Chyba go zapomniałem.
                - Coś ty powiedział?! – warknąłem.
                Opuściłem bezradnie ręce, jednocześnie starając się pohamować złość, która we mnie kiełkowała. Przecież planowaliśmy wszystko już od kilku tygodni. Nie mogłem pozwolić na to, by jeden prymitywny błąd całkowicie zaprzepaścił nasze starania. Westchnąłem ciężko.
                - Czy zabranie jednej durnej puszki wymaga aż tak wiele wysiłku?! Przysięgam, Wolf, że uduszę cię gołymi rękami przy najbliższej możliwej okazji – zagroziłem, choć nie byłem w stanie tego zrobić. Mogłem jedynie na dłuższą chwilę pozbawić go dostępu do tlenu.
                - Uspokój się, Corliss. Żartowałem -  dodał nieśmiało chłopak, poklepując mnie przyjacielsko po ramieniu. Najwyraźniej próbował pozbyć się stresu na swój całkowicie oryginalny sposób, nie rozumiejąc, że nie tolerowałem czarnego humoru. Po kilku sekundach wyjął spray i podał mi go sprawnym ruchem.
                - Dzięki – wymamrotałem pod nosem, wciąż udając obrażonego.
                Wolf nigdy nie lubił wyróżniać się z tłumu. Zawsze cichy i spokojny, unikający kłótni. Jednak czasem nawet ktoś tak ugodowy nie potrafi znieść napięcia i wybucha, wypływa na głęboka wodę, zupełnie jakby nie miał nic do stracenia.
                Jakiś czas temu kilkanaście państw walczyło z falami zamieszek. Ludzie sprzeciwiali się zbyt niskim płacom i propagowanej przez władze dyskryminacji ze względu na pozycję społeczną. Tysiące osób trzymających w rękach transparenty ustawiło się przed budynkami wielu instytucji. Wszyscy skandowali słowa: „Oddajcie nam prawo do życia!”. Trafna i jednocześnie krótka sentencja poruszyła nawet moje serce.  W końcu w żaden inny sposób nie można było określić dążeń Coppera mających na celu zepchnięcie biedniejszych na margines, pozbawienie ich jakichkolwiek przywilejów. Mimo wszystko nie zaangażowałem się w to przedsięwzięcie. Wiedziałem, że buntownicy nie wygrają z władzą. Ulysses miał nad nimi przewagę psychiczną. Był „lepszy”, starszy, niezniszczalny i nieśmiertelny jednocześnie. Niestety, matka Wolfa, najwyraźniej kierowana złudną nadzieją, została jedną z najgłośniejszych protestujących. Strażnicy nie mogli przejść obok niej obojętnie. Panią Norman aresztowano bez postawienia jej jakichkolwiek zarzutów. Tak przynajmniej stwierdził Wolf, gdy kobieta nie wróciła do domu po pięciu dniach.
                Podobne sytuacje były na porządku dziennym. Rodzice, którzy nie mieli dość rozumu, by najpierw zadbać o losy swoich dzieci, a dopiero później zająć się sprawami narodu, znikali bez słowa, a ich bezbronne pociechy lądowały na ulicy, zdane na łaskę innych ludzi. Czasem dobroduszne rodziny przygarniały je do siebie, jednak podobne przypadki należały do rzadkości. W końcu bieda dotykała każdej grupy wiekowej. Natomiast bogaci nie kiwnęli nawet palcem, by pomóc tym małym istotom. Woleli żyć w zupełnej izolacji, zamknięci w swoim utopijnym świecie, głusi na prośby mniejszych. Zdarzało się, że przechodzili obok żebrzącego dziecka, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Mogliby potknąć się o jego drobne nogi, udając, że zahaczyli o zwykły kamień.
                - Myślisz, że nas złapią? – zapytał Wolf.
                - Nie sądzę. Od godziny nie widziałem na ulicy żadnego człowieka. Strażnicy są pewni, że wygrali, dlatego zrobili sobie wolne – próbowałem go uspokoić, po czym bezszelestnie podniosłem się na równe nogi. Zauważyłem, że determinacja blondyna stopniowo ustępowała miejsca strachowi. Chciał się zemścić, lecz wiedział, że jedna sekunda nieuwagi może na dobre zakończyć jego wolność. Mimo to nie pozwoliłbym mu na rezygnację z realizacji całego planu. Byłem niemal tak wściekły jak Wolf, kiedy dowiedziałem się o domniemanym aresztowaniu jego rodzicielki. Władze nie lubiły patyczkować się z biedniejszymi (w końcu przynależność do danej kasty była widoczna już na pierwszy rzut oka). Nikogo nie obchodziło, czy łapią matkę czwórki dzieci, czy opasłego pijaka. Staliśmy się  dla nich tylko kolejnymi robakami do rozdeptania.
                – Zróbmy to szybko, bo nie mam zamiaru zarywać nocy – mruknąłem, ustawiając się przodem do ściany budynku. Potrząsnąłem puszką i pokryłem czerwonym sprayem niewielką powierzchnię muru. Zadziałało. Teraz mogliśmy wziąć się do roboty.
                Wolf stanął kilka kroków za mną, by przyjrzeć się całemu graffiti. Ja natomiast w bardzo wolnym tempie stwarzałem czytelne litery, starając się ignorować drżenie dłoni spowodowane strachem i zdenerwowaniem. Byłem zły nie tylko na Coppera, lecz przede wszystkim na matkę mojego przyjaciela, choć podświadomie popełniałem identyczny błąd. Sam igrałem z ogniem. Przecież mogłem zostać złapany dosłownie w każdej chwili.  
                Skończyłem po kilkunastu minutach. Odsunąłem się od ściany, by rzucić okiem na rząd koślawych liter. „Nigdy się nie poddamy” – głosił napis wymalowany na murze krwistoczerwonym kolorem.
                - Nigdy – powtórzyłem cicho niczym modlitwę, po czym odwróciłem się twarzą do Wolfa. Bardzo chciałem zobaczyć miny bezradnych przedstawicieli władz oglądających moje dzieło. – Zbierajmy się – zarządziłem, podając chłopakowi prawie pustą puszkę sprayu. Ruszyliśmy w drogę powrotną.
                - Myślisz, że kiedyś wypuszczą mamę? – zapytał nagle blondyn, kopiąc czubkiem buta leżący przed nim kamień.
                Wiedziałem, że doskonale zna odpowiedź. Najprawdopodobniej tylko szukał źródła złudnej nadziei i pocieszenia. Nie lubiłem nikogo oszukiwać, jednak rozumiałem, że w tym momencie to jedyne słuszne wyjście. Choć Wolf miał czternaście lat i potrafił zadbać o siebie i młodsze rodzeństwo, w głębi duszy wciąż pozostawał dzieckiem. Zmuszony do przedwczesnej dojrzałości, nie potrafił poradzić sobie z rzeczywistością. Obiecałem, że mu w tym pomogę. W końcu znaliśmy się już od kilkunastu lat.  Niestety moje plany zostały pokrzyżowane przez domniemane samobójstwo Georgii i śmierć mamy. Wyjechałem, próbując uciec od przeszłości. Nawet nie zauważyłem, gdy tamta podążała za mną krok w krok.
                - Kopę lat, Wolf! – mówię głośno, uradowany widokiem starego przyjaciela. Ściskam jego rękę i klepię po ramieniu w geście powitania.
                - Znacie się? – pyta wyraźnie zaciekawiona Righla.
                - Nie. Po prostu lubię dotykać dłoni przypadkowych facetów – odpowiada ironicznie Wolf. – Oczywiście, że się znamy!
                 - W ogóle się nie zmieniłeś – komentuję ze śmiechem, by po chwili usiąść na krześle w pobliżu Normana. Początkowe zdenerwowanie ustępuje miejsca chwilowej radości. Wśród tylu obcych twarzy nareszcie dostrzegam kogoś, kto zna mnie na wylot.
                - Możemy już zacząć? – mówi wysoki, rosły mężczyzna, wyraźnie dominujący nad pozostałymi członkami ruchu oporu. Jest dość stary, ma długą, czarną brodę i kosmate włosy. Marszczy swoje spocone czoło, rozglądając się po całej sali. Gdy podnosi głos, wszyscy momentalnie milkną. Przeczuwam, że jest jakąś ważną postacią, może nawet szefem całego zgromadzenia. – Dobrze. W takim razie pozwolę sobie na przedstawienie kilku statystyk. W przeciągu ostatniego tygodnia zaraziło się kolejne dwa tysiące osób na całym świecie. Podkreślam więc, że mamy do czynienia z pandemią. Jak wiemy, bakteria dostępna w aptekach nie jest tym samym drobnoustrojem, który atakuje bezbronnych ludzi. Choroba to tylko kolejny wymysł władzy, stworzony w celu zastraszenia biedniejszej grupy społeczeństwa. Zarażeni umierają w przeciągu kilkunastu godzin w potwornych męczarniach, natomiast ci, którzy zaaplikowali sobie bakterię, w chwili śmierci prawie niczego nie czują.
                Słowa mężczyzny przypominają mi o Georgii. Po raz kolejny widzę jej twarz, słyszę nieme wołanie o pomoc i niemal namacalnie czuję ból, który towarzyszył dziewczynie w ostatnich sekundach życia. Choć toczę wewnętrzną bitwę, nie wytrzymuję ogromnej presji i wyrzutów sumienia. Dyskretnie ukrywam twarz w dłoniach, lecz nadstawiam uszu. Pragnę chłonąć wiedzę dotyczącą Mortem. Tylko ona zapewni mi przetrwanie, choć tak naprawdę to jedynie liczby. Idiotyczne statystyki. Za nimi natomiast kryją się prawdziwi ludzie. Miliony zmarnowanych żyć, setki zapomnianych wspomnień. Osoby sprowadzone do rządku cyfr. Chyba Ulysses wreszcie osiągnął swój cel. Niemal wyeliminował wszystkich, którzy nie byli wystarczająco bogaci, by kupić sobie życie. Pewnie bez nich stworzy wspaniały, idealny świat, pozbawiony problemów. Jedynie więźniowie – zwykłe niedobitki – będą pełnić funkcję taniej siły roboczej.
                - Zdobyłem także nieliczne informacje na temat szczepionki. Dowiedziałem się, że jej działanie jest ograniczone do ochrony przed zaraźliwym mikroorganizmem.  Ponadto doszedłem do porozumienia z cubańską organizacją polityczną sprzeciwiającą się rządom Coppera. W razie publicznych demonstracji lub innych ważnych przedsięwzięć, w szczególności ataku zbrojnego, możemy liczyć na ich poparcie. – kończy, opierając dłonie na drewnianym blacie. - Wolf, a co porabia nasz „ukochany” dyktator? – pyta nagle, patrząc na mojego przyjaciela. Choć gram opanowanego, mimowolnie wytrzeszczam oczy ze zdziwienia i słucham z niedowierzaniem. Nie znam systemu kierującego ruchem oporu nawet w najmniejszym stopniu, jednak to pytanie wydaje mi się bardzo podejrzane.
                - Jest w delegacji. Zwiedza europejskie zakłady karne. Przypuszczam, że wróci za kilka tygodni – oznajmia Wolf, by chwilę później odwrócić się w moim kierunku. Muszę wyglądać na nieufnego, jednak nie dziwi mnie to. Nauczyłem się, że wiara w kłamstwa jest porównywalna z samobójstwem.
                – Spokojnie, Corliss. Jestem po twojej stronie - tłumaczy, niezrażony moim zachowaniem.  – Pracuję jako informator. Stoję na straży więzienia, dzięki czemu wiem, co knują władze.
                - Chcesz przez to powiedzieć… że współpracujesz z Copperem? – mówię, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Od zawsze uważałem, że wszyscy, którzy są w jakikolwiek sposób związani z dyktatorem, musieli prędzej czy później popełnić zbrodnię przeciwko ludzkości, a tym samym zostać moimi wrogami. Choć darzę przeszłość ogromnym sentymentem, teraz rozumiem, że nie mogę przywiązywać do niej żadnej wagi. Tylko wtedy nie stanie się nic złego.
                - Nie to miałem na myśli… - odpowiada Wolf, jednak jego tłumaczenia zostają przerwane.
                - Cisza! – krzyczy „szef” i mierzy mnie piorunującym wzrokiem. – To nie czas na pogaduszki. Potrzebuję dwóch ochotników gotowych do zawiezienia w bezpieczne miejsce broni użytej podczas ostatniego protestu. Ktoś chętny?
                Następuje chwila ciszy, jednak Norman kończy ją w bardzo krótkim czasie. Podnosi rękę jak dziecko, które domaga się cukierków.
                - Zabiorę ze sobą Corlissa.
                - Że co?! – pytam z niedowierzaniem, najciszej jak tylko potrafię. Nie chcę, by usłyszał mnie ktokolwiek poza blondynem.  – Zwariowałeś, idioto?! – szepczę, jednak mężczyzna wciąż udaje, że niczego nie słyszy.
                - Wszystko mu wytłumaczę. Przecież wiesz, że dam sobie radę. Będę go pilnował. Zgódź się, Joel  – mówi do „szefa”, klepiąc mnie po ramieniu. Po raz kolejny mam ochotę udusić tego durnia.
                - Nie ufam ludziom, których widzę po raz pierwszy w życiu – podkreśla przywódca, lecz Wolf nie daje za wygraną. Mam wrażenie, że potrafiłby prosić go o zgodę na kolanach, gdyby tylko zaistniała taka potrzeba.  Ku mojemu niezadowoleniu,  „szef” ulega namowom chłopaka. Najwyraźniej również ledwo z nim wytrzymuje.
                 Zostajemy skierowani do pokoju obok. Wolf otwiera dość wysoką, drewnianą szafę, zapewne kiedyś służącą do przechowywania ubrań. Moim oczom ukazuje się kilka zardzewiałych karabinów, tępe noże i strzelby. Narzędzia stworzone do zadawania cierpienia i obrony. Zastanawiam się, czy ranienie innych jest jedyną metodą walki o własne przekonania. Czy nie istnieje żaden inny, bardziej pokojowy sposób rozwiązywania problemów? Czy jeśli jedno wygra, drugie zawsze musi ponieść klęskę?
                Codzienne oglądanie przemocy zadziałało niczym znieczulenie. Odebrało nam wzrok. Sprawiło, że przyglądamy się cierpieniu jak zwykli niewidomi, nie widząc ludzi mrużących powieki i zaciskających zęby, nie mogących znieść bólu.
                 - Na czym polegają te wasze… demonstracje? – pytam z zaciekawieniem, panując nad natłokiem myśli. – Dlaczego potrzebujecie broni do ich organizacji?
                - Dzięki wszystkim strzelbom, nożom i pistoletom ludziom Coppera trudniej jest nas złapać. Mimo to jeszcze nigdy nie obeszło się bez ofiar – oznajmia chłopak, biorąc do ręki kilka karabinów.
                - A ty, uczestniczysz w protestach?
                - Nie. Wolę nawet nie myśleć o tym, co by się stało, gdybym został rozpoznany – odpowiada, po czym zaczyna iść w kierunku wyjścia. Staram się nad nim nadążyć. Szybkim ruchem biorę do rąk strzelby i noże. Nie odstępuję Wolfa ani na krok, by nie zgubić się w podziemnych korytarzach.
                - Jaki on jest? – wypytuję.
                - Kto?
                - Copper. – Wchodzę po wysokich, kamiennych stopniach schodów. Po chwili moim oczom ukazuje się rażące światło słońca. Mrużę powieki, by wiedzieć, dokąd powinienem pójść.  
                - Cholernie władczy. Potrafi udawać twojego przyjaciela, jeśli tylko jesteś bezwzględnie posłuszny. Ale gdy choć raz złamiesz nigdy niespisany regulamin, automatycznie stajesz się jego wrogiem. Wolę nawet nie mówić o reszcie konsekwencji. Za to zupełnie inaczej traktuje biednych, ale o tym przekonałeś się już na własnej skórze – tłumaczy blondyn, docierając do niewielkiej ciężarówki, która jakimś cudem jeszcze się nie rozpadła. Otwiera drzwi pojazdu i pakuje broń do materiałowych plecaków pokrytych wzorami moro. Gdy tylko odchodzi kilka kroków dalej, również pozbywam się swojego bagażu.
                - Możesz mi powiedzieć, dlaczego wyjechał do Europy tylko po to, by… zwiedzić więzienia?
                - Najprawdopodobniej szuka taniej siły roboczej lub próbuje ocieplić swój wizerunek. Pomyśl tylko: kto nie chciałby mieć władcy, który dba nawet o skazańców? A w dodatku zna pragnienia rozpieszczonej grupy społeczeństwa, tak bardzo „zranionej” przez życie, że aż chcącej się go pozbyć. Copper to „chodzący ideał”, nieprawdaż? – pyta z ironią w głosie. – Jeśli jednak ktoś zdaje sobie sprawę z wydarzeń dziejących się za murami więzienia, zwykle całkowicie zmienia zdanie. Tam człowiek traci swoją wartość. Jest traktowany gorzej niż zwierzę. Bity, poniżany, zmuszany do krzywdzenia innych i służenia władzom. Pewnie dlatego dożywocie jest jedyną stosowaną karą: Copper nie chce, by ktokolwiek z zewnątrz poznał więzienne piekło od środka…
                - Więc dlaczego godzisz się na to wszystko? – mówię z wyrzutem. Wiem, na co stać Coppera, jednak nie rozumiem ludzi, którzy nie protestują przeciwko jego wymysłom. A zwłaszcza jeśli robi to mój przyjaciel.
                - Czasem po prostu trzeba się poświęcić dla dobra ogółu. Informacje z pierwszej ręki są bardzo wartościowe, a tylko w ten sposób mogę pomóc buntownikom – oznajmia, po czym ponownie wraca do podziemnego budynku, by zabrać ze sobą resztę broni, która została w środku. Podążam za nim.
                - Dobro ogółu - prycham cicho, coraz bardziej zdenerwowany. Moje początkowe zainteresowanie ruchem oporu stopniowo słabnie. Choć pragnę walczyć o lepszą przyszłość, zaczynam tracić nadzieję. A jeśli jedyna droga do pokoju wiedzie przez wojnę i przemoc? Nie chcę w to wierzyć. Zaczynam się gubić w rzeczywistości, wśród tylu fałszywych twarzy nie potrafię już rozpoznać prawdy. Może jednak byłem w błędzie, może blondyn nie jest już sobą. W końcu dawny Wolf nigdy nie uderzyłby niewinnej istoty.
                - Zmieńmy temat – rozkazuje chłopak, znów podnosząc karabiny. – Jak się miewa twoja siostra?
                - Nie żyje – odpowiadam surowo, choć na samo wspomnienie Georgii czuję ucisk w żołądku. Chwilowo znów przechodzę przez niedawną rozpacz. – Teraz możemy wrócić do poprzedniego tematu - mówię, próbując opanować nieposkromione emocje. 
                - Przykro mi… kiedy to się stało?
                - Przestań – warczę ze wściekłością. Nie cierpię, gdy ktoś próbuje się nade mną użalać.
                Norman wzdycha ciężko.
                - Corliss, rozumiem, że moja praca jest czymś kontrowersyjnym, ale dzięki niej wiem, gdzie obecnie znajduje się Copper, a także posiadam informacje na temat aresztowanych. I nie próbuj nawet myśleć, że krzywdzenie innych sprawia mi przyjemność. Robię to, bo nikt inny nie chce zająć mojego miejsca. Znęcam się nad bezbronnymi ludźmi, słyszę ich krzyki, które muszę ignorować. To gorsze niż piekło. Nie wiem, jakim cudem jeszcze nie zwariowałem. Mimo że stoję po drugiej stronie krat, czuję się tak, jakby to mnie zamknięto.
                - A gdyby na miejscu zwykłego więźnia znalazła się twoja matka? – pytam, choć wiem, że go urażę. Chcę tylko przemówić chłopakowi do rozsądku. W końcu wątpię, by był w stanie pobić kogoś, kogo darzył bezinteresowną miłością. Czuję na sobie jego wściekłe spojrzenie, lecz idę w kierunku wyjścia z niewzruszoną miną. Wystawiam na próbę słabe nerwy Normana, by znaleźć odrobinę nadziei.
                - Jeśli od tego zależałyby losy świata, nie zawahałbym się przed uderzeniem jej – mówi twardo, choć słyszę drżenie w jego głosie.
                - Co z ciebie za człowiek?! – nie potrafię powstrzymać krzyku. Całe szczęście wyszliśmy już na zewnątrz, dzięki czemu mam pewność, że nie usłyszy mnie nikt z wyjątkiem Wolfa.
                - Patriota – odpowiada, gwałtownie wrzucając do przyczepy ostatnie karabiny. Z hukiem zatrzaskuje drzwi ciężarówki, by następnie wsiąść do pojazdu. Najwyraźniej nie ma ochoty na dalszą dyskusję, jednak ostatecznie nie daje za wygraną. -  Wyobraź sobie, że dzięki mojemu poświęceniu, kiedyś możemy być wolni. Nie chcesz tego?
                 Chcę. Oczywiście, że chcę. Wtedy wreszcie przestanę martwić się o jutro. Ciągłe długi nie będą już moim problemem. Wykrzyczę na głos swoje myśli bez odrobiny strachu. Wszystkie negatywne emocje zamienię w radość i mimo problemów znajdę prawdziwych przyjaciół, a nie osoby, które przy najbliższej sposobności pragną wbić mi nóż w plecy. Może zdobędę lepszą pracę. Przecież jestem inteligentny i rozsądny. Gdyby właściciele firm nie zwracali uwagi na mój stan majątkowy, z pewnością zostałbym przyjęty. 
                - Choć próbuję żartować i grać opanowanego, wiem, że walczę na wojnie, Corliss. Nie mam na to najmniejszego wpływu – dodaje, spoglądając na mnie bez wcześniejszej złości. Najwyraźniej Wolf widzi, jak bardzo jestem zagubiony.
                Chciałbym uciec od świata. Odizolować się od problemów jak wszyscy bogacze. Jednak gdy zaczynam myśleć o osobach, które straciłam, wzbudzam w sobie wolę walki. Wiem, że Georgia i Soleil wsparłyby mnie bez żadnych wyjaśnień.
                - Nigdy się nie poddamy, pamiętasz?
                Chwila ciszy.
                - Jak mógłbym zapomnieć? – odpowiadam nieśmiało, nadal nie mogąc pozbyć się gniewu. Siadam na miejscu dla pasażera i spoglądam przed siebie, na zupełnie obcą drogę.
                Nie wiem, dokąd pójdę, lecz jeśli spotkam tam ból i cierpienie, nie będzie odwrotu. Pewne decyzje podejmuje się tylko raz w życiu, bez możliwości zmian. Mogę zostać sam ze świadomością, że opuściłem swój naród lub zacząć walczyć. Choć nie twierdzę, że zachowanie Wolfa jest słuszne, postanawiam mu zaufać. Po prostu wybieram mniejsze zło.
                - Jedziemy – komenderuje chłopak. Otwiera swój plecak, by przeszukać główną kieszeń. Gdy znajduje tam jedynie pustą butelkę po wodzie, zaczyna grzebać w pozostałych zakamarkach torby. – Chyba zostawiłem klucze – oznajmia, wzdychając ciężko. – Zaraz wracam – mówi, po czym wychodzi z pojazdu.
                Dostaję dodatkowe kilka minut na przemyślenie całej sprawy. Próbuję uporządkować w głowie wszystkie splątane myśli. Właśnie dowiedziałem się, że mój stary przyjaciel pomaga największemu zbrodniarzowi czasów współczesnych, a jednocześnie walczy po stronie buntowników. Musi być perfekcyjnym kłamcą, skoro potrafi odgrywać dwie skrajnie różne role. Zastanawia mnie tylko, czy wciąż istnieje ktoś taki, jak prawdziwy Wolf Norman.
                Ze znudzeniem zaczynam rozglądać się po wnętrzu ciężarówki. Nagle moją uwagę przykuwa plik kolorowych kartek umieszczony w niedomkniętym plecaku blondyna. Wiem, że bliższe przyjrzenie się im jest niemoralne, jednak w dzisiejszym świecie nikt nie gra czysto, dlatego ukradkiem sięgam do torby i wyjmuję dokumenty. Moim oczom ukazują się zdjęcia kart identyfikacyjnych, najprawdopodobniej wcześniej należących do więźniów. Przeglądam je po kolei, lecz w miarę szybko. Nie chcę, by Norman przyłapał mnie na gorącym uczynku.
                Nagle dzieje się coś, czego nie potrafię do końca opisać czy wytłumaczyć. Widzę Jej twarz po raz pierwszy od kilku tygodni. I choć na krótką chwilę gaszę tęsknotę, czuję nieprzyjemny ucisk w sercu, zupełnie jakby ktoś przebił je tysiącem noży. Gdybym znalazł tę fotografię w nieco innych okolicznościach, z pewnością zabrałbym ją ze sobą, by mieć jakąkolwiek pamiątkę po dziewczynie, która tak wiele dla mnie znaczyła. Teraz jednak zamieniam się w bestię. Złość jest uczuciem, które wypełnia w całości moje ciało i umysł. Wkrada się nawet do najgłębszych zakamarków serca.
                Gdy Wolf wraca, przestaję nad sobą panować. Rzucam się na niego jak wygłodniałe sępy na padlinę.
                - Skrzywdziłeś ją, ty sukinsynu! Skrzywdziłeś ją! – wrzeszczę, ogarnięty ślepą furią.
                Staję się wściekły. Nawet nie zauważam, gdy zaczynam płakać jak małe dziecko. 
                Staję się wściekłością, ponieważ Soleil żyje. Ale jej życie jest czymś znacznie gorszym od śmierci.

***
Chyba najdłuższy rozdział, jaki kiedykolwiek napisałam. Sama nie wiem, czy jestem z niego zadowolona. Ogólnie nie cierpię pisać dialogów, a one dominują w tej notce. Zresztą... sami oceńcie :) 
Chciałabym was także zaprosić na drugiego bloga, którego prowadzę wraz z moim kolegą. Jest on poświęcony muzyce: KLIK