czwartek, 26 czerwca 2014

Mały bonus autorstwa Erici Volf

Hej, tu Erica Volf z bloga Nieznana historia Hogwartu <link>.
Kiedy dawno, dawno temu namówiłam Coitus do wprowadzenia postaci Wolfganga, napisałam tą miniaturkę, żeby pomóc jej go wymyślić. Jak już wspomniałam, było to dość dawno, więc koncepcja buntowników i samego Wolfa nieco odbiega od tego, co stworzyła Coitus. Publikujemy tę notkę, by uczcić bohatera, mam nadzieję, że wam się spodoba :).
Pozdrawiam i... enjoy! :)

P.S. [Coitus] Żeby nie było cały czas tak ponuro :) 

            Na dworze padał deszcz. Ponure, szare światło sączyło się przez brudne szyby, o które bębniły krople. Uderzały ponurym rytmem o dach, wprowadzając w niebezpieczne wahanie kilka łysych żarówek, stanowiących jedyne źródło oświetlenia w tajnej kryjówce buntowników. Byli to ludzie na tyle odważni, by wystąpić z tłumu, przestać pozwalać sobą kierować i upomnieć się o to, co im odebrano.
            Pod jedną z kiwających się żarówek opierał się o ścianę młody mężczyzna. Krótkie, czarne włosy opadały mu na zmarszczone czoło, rzucając cień na utkwione w dali błękitne oczy. Umięśnione ramiona założył na piersi i wyciągnął przed siebie długie nogi, jedną zginając w kolanie. Corliss westchnął ciężko, przypominając sobie, jak się tu znalazł. Przypomniał sobie wszystko, co władza mu odebrała. Co noc, gdy zasypiał, przed oczami stawała mu blada, martwa twarz siostry, której ciało zabrały służby, żeby spalić je wraz z innymi ofiarami epidemii.
            I Soleil... Na początku nie mógł uwierzyć, że zostawiła go wtedy, gdy najbardziej się potrzebowali. Teraz już wiedział, że życie w terrorze i bezsensowności wzbudziły w tej pięknej, melancholijnej dziewczynie obsesyjne pragnienie śmierci. Jęknął, ukrywając twarz w dłoniach. Myśl, że ją również mógłby stracić na zawsze, wywoływała w nim taki ból, aż chciał krzyczeć, zniszczyć wszystko dookoła, a potem siebie. Jego cierpienie na krótki czas zastąpił niepokój, gdy usłyszał, że przyjaciółka się opamiętała, nie odebrała sobie życia, jednak wylęknieni świadkowie bali się wyjawić mu cokolwiek więcej. Na odchodnym rzucili jednak, że ktoś ją zabrał. Mężczyzna błagał los, by jego przypuszczenia okazały się mylne. Przeczucie było jednak na tyle silne, że pod jego wpływem pozwolił emocjom kierować swoimi poczynaniami. Tak właśnie odnalazł buntowników. Kiedy przekonał ich, że mogą mu zaufać, jeden ze szpiegów potwierdził jego najgorsze obawy: Soleil znajdowała się w łapach wroga. Sol, coś ty zrobiła...
            Wtedy podjął decyzję, mogącą zaważyć na całej jego przyszłości. Przystał do rebeliantów. Georgii nie zdoła już pomóc, ale może walczyć o dziewczynę, która dla obojga tyle znaczyła. Chociaż nie mógł powiedzieć, by kiedykolwiek kochał ją jak siostrę...
Jego rozmyślania przerwał nagły trzask i tłumione przekleństwo. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Dzięki wstąpieniu w szeregi buntowników odzyskał już jedno: przyjaciela z dzieciństwa.
            Z klitki, służącej mieszkańcom baraku za łazienkę, wyłonił się dwudziestokilkuletni chłopak, przyciskający do policzka ręcznik. Był trochę niższy od Corlissa, który musiał pochylić głowę, by przejść przez framugę. Ciemnoblond włosy, ostatnio podcinane (i czesane) chyba z pół roku temu, sterczały mu we wszystkie strony, a szarozielone oczy patrzyły wzrokiem dziecka, któremu zabrano lizaka.
-          Zaciąłem się przy goleniu – poskarżył się, pokazując szkarłatne ślady na ręczniku. Miał miły, niski głos. Czarnowłosy mężczyzna wstał, nie mogąc powstrzymać śmiechu.
-          Wolfgang, ty łajzo...
            Ze skrytki w podłodze wyjął opatrunki, które ukradł ze szpitala, podobnego do swojego byłego miejsca pracy. Nadal chichotał pod nosem. Na wyposażeniu nie mieli zaawansowanego technicznie sprzętu. Do golenia każdy z nich miał starą, czasem tępą brzytwę, jednak blondyn był jedyną osobą, która mogła zaciąć się tak szpetnie. Zaklejając plastrem drobny ubytek w urodzie kolegi, Corliss przypomniał sobie wszystkie razy, kiedy w dzieciństwie przewiązywał mu chusteczką otarte kolana. Mieszkali blisko siebie, Corliss z rodziną, Wolfgang tylko z matką. Jego ojca zabrały władze, chłopak ledwo go pamiętał. Kiedy miał dwanaście lat, umarła jego matka. Musiał przeprowadzić się do rodziny mieszkającej daleko i pożegnać swojego przyjaciela. Kto by pomyślał, że spotkają się po tylu latach, i to w takim miejscu...
            Corliss westchnął i zaczerpnął powietrza, by coś powiedzieć, ale nie zdążył. Do pomieszczenia wpadł łącznik dowództwa, Gabriel. Wszyscy nazywali go Burzą, bo zawsze wchodził i wołał z impetem tegoż zjawiska atmosferycznego.
-          Corliss, Wolf, za mną! Natychmiast!
-          Ale tak całkiem natychmiast, czy mogę się ubrać? – spytał drugi z wywołanych z niewinnym uśmiechem. Łącznik dopiero teraz zauważył, że blondyn ma na sobie wyłącznie spodnie dresowe.
-          Ubrać się! W tej chwili! – warknął. Nienawidził opóźnień.
-          Się robi! Ale jeśli pan pozwoli, to niekoniecznie w tym pomieszczeniu.
      Wolfgang wyszczerzył się do zdezorientowanego służbisty i, minąwszy go i pokładającego się ze śmiechu Corlissa, zniknął w łazience.

*

      Weszli do małego pokoju. Znajdowało się w nim tylko kilka krzeseł z różnych kompletów i stary, drewniany stół – to, co udało się niepostrzeżenie wynieść z wysypisk.
– Siadajcie. – odezwał się dowódca, zajmujący miejsce za stołem. Cień okrywał jego sylwetkę, tak, że nie było widać jego twarzy.
– Odnaleziono nowe miejsce. Piętnastu ludzi. Ruszacie natychmiast. Wy dowodzicie.
      Nikogo to nie zdziwiło. Wolfgang wstąpił do rebeliantów, gdy mając osiemnaście lat na własnej skórze dobitnie odczuł hipokryzję władzy. Corliss, zdeterminowany, silny i inteligentny, szybko zdobył uznanie buntowników. Skinęli głowami na znak, że się zgadzają. Obaj byli śmiertelnie poważni – Wolf, chociaż uwielbiał robić z siebie błazna, potrafił skupić się maksymalnie na powierzonym zadaniu. Mieli odkopać kolejną skrytkę z bronią pozostawioną przez żołnierzy sprzed lat. Karabiny, pistolety, naboje i granaty z III, a nawet II wojny światowej. Pamiątki z czasów, gdy ludzie jeszcze bali się śmierci. Teraz to nie zmieniało prawie nic. Prawie, bo kula wlatująca głęboko w czaszkę nie mogła już nikogo uśmiercić, ale nadal eliminowała przeciwnika z walki na dobre parę miesięcy. Posiadając odpowiednie ilości tych środków, mogliby przejąć kontrolę nad mortem i odbić kraj spod władzy bezwzględnego dyktatora. I wszyscy byliby wolni...
      Weszli do baraku, w którym teraz roiło się od ludzi.
      – Cześć. Potrzebujemy piętnastu na akcję. – odezwał się Corliss na wejściu, chcąc uniknąć natychmiastowej ruiny respektu wobec dowódców przez wygłupy blondyna.     Naiwny. Oddział sformował się w minutę. Czarnowłosy mężczyzna przekazał szczegółowy plan działań, po czym wydał rozkaz do wymarszu. I w tym momencie postument, na którym spoczywał autorytet przełożonych zachwiał się mocno. Ledwo ustał.
– Zaczekaj, Corlisiu! Na dworze jest zimno, ale zrobiłem ci szaliczek, nie rozchorujesz się! – zaszczebiotał Wolfgang, zarzucając na szyję kolegi kawałek czarnej robótki.
– Uhm... dzięki, stary – wydusił z siebie obdarowany pośród salw śmiechu towarzyszy. Przez chwilę zastanowił się, czy naprawdę się cieszy z odzyskania przyjaciela. Ale tylko przez chwilę.

*

            Obserwowali niewielką polankę, kawałek lasu wykarczowany dawno, dawno temu. Nikt się tam nie zapuszczał od lat, mimo to woleli nie ryzykować. Nie zauważając żywej duszy, powoli i cicho przetransportowali cały sprzęt i sami zeszli na łączkę. Odnaleźli miejsce, oznaczone przez zwiadowcę i zaczęli kopać. Corliss, ocierając skrawkiem szalika pot z czoła, uśmiechnął się z ironią, dochodząc do wniosku, że pomimo ponad tysiącletniego rozwoju techniki nadal najdoskonalszym narzędziem była łopata – załatwiała robotę w miarę szybko i cicho, a dało się ją przetransportować niemal niezauważenie. Po blisko godzinie kopania szpadle uderzyły w twarde wieko metalowej skrzyni. Po jej otwarciu oczom oddziału ukazała się nieco zardzewiała, ale wciąż dobrej jakości broń. Po kilku poprawkach i wymianie najgorszych części będzie gotowa do użytku. Bezzwłoczne zaczęli przekładać znalezisko do plecaków i odnosić do samochodu, ukrytego nieopodal pośród drzew. Nie mieli czasu na odpoczynek, zawsze musieli się obawiać odkrycia. Dowódcy grupy podzielili między siebie obowiązki: Wolfgang nadzorował przenoszenie i załadunek, Corliss przekładanie ze skrzyni do toreb, ponadto pilnował wykopalisk. Praca szła sprawnie, mieli szanse skończyć przed całkowitym zachodem słońca. Kiedy ruszył ostatni transport, Corliss sprawdzał jeszcze raz miejsce ich znaleziska. Za chwilę miał się zjawić Wolf i pomóc mu zakopać pakę. Kiedy oglądał skrzynię po raz ostatni, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Miała drugie dno. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy usunął ukrytą pokrywę. Na dnie spoczywał karabin snajperski o dużym kalibrze. Gdyby w szpitalu nie widział rannych z wypadków drogowych, przypominających ofiary zombie z niskobudżetowych horrorów, którzy po kilku miesiącach odzyskiwali sprawność, byłby pewien, że to cudeńko mogłoby zabić za pierwszym podejściem. No cóż, kiedyś mogło...
            Zaczął rozkładać broń na części i upychać ją w swoim niewielkim plecaku. W końcu podwładni już tu nie wrócą. Słońce prawie zaszło, wyjątkowo wcześnie tego dnia. Szarpiąc się z suwakiem plecaka, czarnowłosy buntownik zaczynał się naprawdę niepokoić. Czemu to tyle trwa? Uspokoił się, gdy usłyszał kroki w lesie. Jednak po sekundzie zmroziło go prawdziwe przerażenie. Kroki dobiegały ze złej strony. Bezszelestnie dopiął zamek do końca. Zaczął cofać się do krańca polany, nie spuszczając oczu z linii drzew. Położył się na ziemi, ciemne ubranie maskowało jego pozycję. Jedynym, co mogło go zdradzić w panującym półmroku, była jego twarz. Bez zastanowienia naciągnął na nią ofiarowany przez Wolfa szalik. Gdyby ten kretyn wiedział, jak jego prezent mógł się przydać...
            Wstrzymał oddech, gdy do polanki zbliżyło się trzech ludzi. Byli ubrani w jasne stroje wysokiej jakości, odrobinę przypominające szpitalne kitle. Ludzie Coppera... Ale co oni tutaj robili? Pewnie szukali miejsca na nowe cmentarzysko dla coraz liczniejszych ofiar mortem. I oczywiście musieli go szukać tam, gdzie oni szukali uzbrojenia...
            Mężczyźni obojętnym wzrokiem omietli przestrzeń i ruszyli dalej. Buntownik odetchnął z ulgą. Jednak po paru krokach jeden ze sługusów władzy przystanął, powiedział coś do towarzyszy, którzy kontynuowali marsz i zawrócił. W Corlissie zastygła krew. Zauważył skrzynię. Albo jego.
            Obcy mężczyzna zszedł na łąkę, ciężkie buty miażdżyły trzaskające gałązki. Podszedł do skrzyni i  przyjrzał jej się dokładnie. Rebeliant nie czekał, aż jego też zauważy. Po prostu się na niego rzucił. Potoczyli się po trawie i butwiejącym listowiu. Obaj byli silni, więc Corliss szybko zaczął tracić przewagę, spowodowaną zaskoczeniem przeciwnika i impetem ataku; szanse stały się wyrównane. Jednak buntownik się bał, a dodatkowo obciążał go plecak z karabinem, krępujący ruchy. Postanowił więc odnieść się do środka, którego w innej sytuacji wolałby uniknąć, ale nie mógł przecież ryzykować dekonspiracji. Wyjął schowany w cholewce buta nóż. Mimo, ze ostrze niewiele mogło zdziałać w potyczce dwóch niezniszczalnych ludzi. Szarpanina przybrała na sile. Pomimo swej nieśmiertelności, przeciwnik poczuł respekt przed bronią białą, i znalazł w sobie na tyle siły, by ją odebrać. Ale ostatecznie nie był zmęczony kilkugodzinnym kopaniem – pomyślał Corliss, gdy jego wróg, nadal wgniatając go w ziemię, podniósł się na klęczki. Zamachnął się i rebeliant poczuł irracjonalny lęk przed śmiercią, która nie nadejdzie – bezsensowny relikt ewolucji. Jednak cios nie nastąpił, zamiast niego usłyszał stłumiony huk, odgłos wystrzału. Kiedy człowiek w białym stroju, teraz ochlapanym szkarłatną krwią, osunął się na ziemię, niebieskooki spojrzał w szarozielone tęczówki swojego przyjaciela, który właśnie uratował mu skórę, pakując niedoszłemu oprawcy kulkę w kręgi szyjne.
            Nic nie mówili. Właśnie złamali wszystkie zasady. Pozostawiając niezakopaną skrzynię i łopaty biegli przez las, by odjechać, nim odnajdą ich towarzysze postrzelonego.

Od autorki bloga: Dziękuję serdecznie Erice Volf per Dorotce za ten fragment. Z pewnością bardzo mi pomógł w wyobrażeniu sobie postaci Wolfa. Poza tym chciałabym was poinformować o mojej kolejnej nieobecności. Wyjeżdżam już w sobotę, wracam natomiast 14 lipca. Pozostaje mi życzyć wam udanych wakacji lub urlopów!

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Rozdział XVIII

Po długiej przerwie wracam do żywych. Nie pisałam od miesiąca, więc jakość tego rozdziału pozostawia sobie wiele do życzenia. Obiecuję, że się poprawię, jednak przez całe wakacje będę często znikała, kolejny wyjazd szykuje się już 28.Od jutra zabieram się za nadrabianie zaległości na waszych blogach i jeszcze raz przepraszam za tak gigantyczne opóźnienia.
***
Rozdział dedykuję Crazy14x5 za polecenie mi "Czerwieni Rubinu". Trochę to trwało, zanim przekonałam się do tej książki, ale kiedy już zaczęłam, nie mogłam się oderwać. Obecnie kończę czytać drugi tom ;)
***
A miałam taki ładny szablon, który nagle przestał się wyświetlać, więc musiałam go niestety zmienić.
***
"To jest prawdziwa przyjaźń - osłaniać innych nawet kosztem siebie."
Stefan Wyszyński

                Trzymam w dłoniach butelkę wody, w której rozpuszcza się tabletka Rohypnolu. Najprawdopodobniej jestem sparaliżowany stresem i szukam wymówki do uniknięcia ryzyka, lecz nie potrafię odpędzić myśli kotłujących się w mojej głowie. Czy naprawdę kocham kobietę dawniej doprowadzającą mnie do szewskiej pasji? Może, gdyby nie śmierć Georgii, nigdy nie zdecydowałbym się na udział w tym szaleńczym planie.  Zaledwie kilka miesięcy temu osoba nadająca sens mojemu życiu wydała swoje ostatnie tchnienie. Najwyraźniej chciałem, by wszystko wróciło do normy, a tylko Sol mogła mi w tym pomóc.
                Niestety podświadomie wiem, że moja teoria nie ma żadnego związku z rzeczywistością.  Tak naprawdę na pannie McIntosh zależy mi już od bardzo dawna.  Boję się, że to uczucie prędzej czy później zniszczy nas oboje. Jest nieodpowiednie, zbyt silne, zaburzające zdolność racjonalnego myślenia. Po prostu nienawidzę tego, że ją kocham. Nigdy nie przypuszczałem, że stanę się tak wielkim tchórzem. Choć najchętniej zaszyłbym się w jakimś ciepłym i bezpiecznym miejscu, muszę stawić czoła wyzwaniu. Klamka zapadła, teraz nie ma już odwrotu.
                Idę korytarzem i po krótkiej wędrówce docieram do celi Soleil. Otwieram drzwi specjalną kartą, by następnie wejść do środka. Dziewczyna siedzi w rogu pomieszczenia, obejmując dłońmi kolana. Zdaje się nie zauważać mojej obecności. Mamrocze pod nosem pewne niezrozumiałe wersy i kołysze się w rytm nieistniejącej melodii. Od czasu do czasu słyszę głośny szloch wypływający z jej ust. Wygląda, jakby cały czas egzystowała w zupełnie innej rzeczywistości. Najwidoczniej więzienie Coppera odcisnęło nieodwracalne piętno na psychice dziewczyny.
                Rzucam napój w kierunku Soleil, chcąc by choć na chwilę wróciła myślami na ziemię. Gdy plastik uderza o posadzkę, kobietą wstrząsa niekontrolowany dreszcz.
                – Masz to wypić – warczę z typową brutalnością, jednocześnie spoglądając na mizerną sylwetkę więźniarki z ukrytą dozą czułości i troski. – Teraz – dodaję, gdy dziewczyna wciąż tkwi w miejscu. Dopiero, słysząc moje kolejne słowa, budzi się z dziwnego letargu, chwyta do ręki butelkę i pociąga drobny łyk. – Do dna. Sama rozumiesz, że Copper nie cierpi marnotrawstwa – rzucam od niechcenia i czekam na kolejną reakcję ze strony Soleil. Najwyraźniej zdążyła nauczyć się bezwzględnego posłuszeństwa, ponieważ nie mija minuta, a w plastikowym opakowaniu nie pozostaje ani jedna kropla wody. Dopiero wtedy znikam z pomieszczenia z nadzieją, że reszta planu również nie sprawi mi żadnych trudności.
                W dyżurce jak zwykle panuje głośny szum i jazgot. Na etażerce stoi do połowy pusta butelka dżinu oraz stos monet i kart do gry.
                – Podbijam cenę! – krzyczy jeden z pracowników więzienia. Choć nie znam jego imienia, mężczyzna naprawdę rzuca się w oczy ze względu na charakterystyczny, czarny wąs zasłaniający niemal całe usta. – Raz kozie śmierć – rzuca na stół kilka elementów talii, po czym napełnia usta odurzającym trunkiem. – Kończymy tę rundę – dodaje z szyderczym uśmiechem, gdy kilka strażników również pokazuje swoje karty.
                – Cholera, Hussein! Pora na zemstę. Tym razem nie dam ci wygrać! – odgraża się pewien podwładny Coppera.
                – Nie mamy czasu. Zbiórka, zapomniałeś?
                – Fakt – dodaje ktoś z tyłu pokoju.
                Wszyscy jak na zawołanie wzdychają, po czym podnoszą się z miękkich foteli i wracają do swoich obowiązków. Ja tymczasem zajmuję miejsce wąsatego bruneta i czekam na ostateczny werdykt. Staram się zachować spokój, lecz czuję, jak moje mięśnie ulegają nierównomiernym skurczom. Rohypnol powinien już zacząć działać. 
                Nie mylę się. Po chwili słyszę głośny huk. Przypuszczam, że bezwładne ciało dziewczyny właśnie uderzyło o posadzkę. Z oddali dobiega mnie przekleństwo jednego ze strażników.
                – Greese! Robota dla ciebie!
                Bez wahania ruszam w stronę korytarza. Soleil leży twarzą do podłogi, a Petrussen zajmuje się kopaniem jej obolałego ciała. Najprawdopodobniej próbuje zmusić więźniarkę do powstania. Z trudem powstrzymuję się od wymierzenia mu gwałtownego ciosu w twarz.
                – Odsuń się – mówię do mężczyzny, po czym klękam na jedno kolano i biorę kobietę na ręce, całkowicie ignorując zasady udzielania pierwszej pomocy, o których i tak żaden z pracowników placówki nie ma bladego pojęcia. – Zaniosę ją do celi i podam jakieś leki.
                – Co ze zbiórką? – pyta z rozgoryczeniem wąsaty strażnik. – Tamta wyglądała tak uroczo i bezbronnie, a teraz chcesz mi powiedzieć, że nici z zabawy? 
                Nie odpowiadam. Choć po kilku tygodniach pracy w więzieniu powinienem być oswojony z podobnymi odzywkami, kiedy któreś z nich dotyczą Soleil, staję się istną bombą zegarową. W każdej sekundzie mogę stracić panowanie nad sobą i po prostu wybuchnąć. By uspokoić emocje, jeszcze mocniej tulę wychudzone ciało dziewczyny, próbując ochronić je przed złem, brutalnością strażników i cierpieniem. Na szczęście nie mija chwila, a docieram do odpowiedniej celi. Kładę kobietę na łóżku. Przysięgam, że na jej ustach widnieje delikatny uśmiech. Najprawdopodobniej lek sprawił, że przeniosła się do innego, weselszego świata. Tylko tam jest prawdziwie bezpieczna. W głębi serca żałuję, że nigdy nie będę w stanie zapewnić jej podobnego poczucia.
                Idę w stronę drzwi i przez chwilę dokładnie obserwuję korytarz. W promieniu kilku metrów nie ma żywej duszy, więc kieruję się ku pomieszczeniu gospodarczemu. Zapewne moje zachowanie zostało zarejestrowane przez kamery, dlatego powinienem działać szybko. W pokoju nie zapalam światła, przez co przypadkowo potrącam dwie miotły. Gdy drewno uderza o podłogę, rozlega się donośny huk. Z moich ust wypływa urywane przekleństwo. Teraz pozostaje mi tylko nadzieja, że nikt z zewnątrz nie zdecyduje się na odszukanie źródła dźwięku. Całe szczęście szybko odnajduję kosz na bieliznę. Jest duży, metalowy, dzięki czemu bez trudu pomieści nawet kogoś tak wysokiego jak Soleil. Zanim wyprowadzę pudło z pomieszczenia, po raz kolejny sprawdzam, czy na korytarzu jest pusto. Strażnicy wciąż zajmują się przeprowadzaniem zbiórki, więc bez problemu docieram do celu. Następnie wykonuję kolejne części planu. Układam ciało dziewczyny wśród brudnej i cuchnącej pościeli. Wiem, że komfort to najmniej istotna kwestia, dlatego całkowicie ignoruję nieprzyjemny zapach i obrzydliwie wyglądający, szary materiał. Na końcu zapamiętuję numer, którym oznaczono kosz, po czym odwożę go w odpowiednie miejsce. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak raz na zawsze opuścić gmach więzienia.
                Docieram do szatni, zdejmuję uniform, myję dłonie. Zupełnie jakby  nic nie uległo zmianie, jakby kolejny dzień miał zakończyć się identycznym rytuałem. Jednak w głębi serca jestem szczęśliwy. Już nigdy więcej nie będę musiał krzywdzić niewinnych, bezczynnie patrzeć na czyjeś cierpienie. Może jeszcze uda mi się odnaleźć własne człowieczeństwo, przypomnieć sobie postać dawnego Corlissa. A także postać dawnej Soleil. Jestem naiwny, lecz w rzeczywistości nie posiadam niczego prócz nadziei. Bez niej wykonywanie jakichkolwiek czynności nie miałoby żadnego sensu. Żyję wbrew wszystkiemu. Żyję, ponieważ wierzę, że gdzieś w odległej przyszłości spotka mnie odrobina szczęścia.
                Gdy opuszczam budynek, odczuwam nieprawdopodobną ulgę. Niestety zaraz po niej przychodzi wzrastający strach. Przede mną jeszcze ostatnia, a jednocześnie najważniejsza i najtrudniejsza próba. Teraz może stać się dosłownie wszystko. 
                Wsiadam do samochodu pożyczonego od Wolfa, w myślach przywołując postać Righli. Gdyby wiedziała o planach uratowania Sol, powstrzymałaby mnie za wszelką cenę. W końcu jako zbieg nie będę w stanie zadbać o jej dzieci, a tym samym złamię wcześniej daną obietnicę. Mimo że poniekąd postępuję egoistycznie, nie mogę pogodzić dwóch sprzecznych interesów. Jestem dłużnikiem zarówno Soleil, jak i Righli, lecz potrafię zapewnić względny spokój tylko jednej z nich. Nie wiem, co się stanie z pociechami mojej obecnej współlokatorki, gdy ta skończy trzydzieści lat. W głębi serca pragnę wierzyć, że są wystarczająco dojrzałe. Z drugiej strony to wciąż niewinne, zagubione w przerażającym świecie młode istoty. Potrzebują matczynej opieki, dobrej rady czy całusa na dobranoc. W przeciwnym wypadku wyrosną na emocjonalne niedorajdy.
                Całe szczęście moje oczekiwanie w samochodzie ogranicza się do minimum. Po upływie kilku minut zauważam, jak para strażników władowuje do przyczepy kosze na bieliznę, oczywiście prowadząc przy tym bardzo głośną konwersację. O dziwo zdążyłem przywyknąć do podobnych hałasów. Kiedy jeden z nich zajmuje miejsce za kierownicą, przekręcam kluczyk w stacyjce, by po krótkiej chwili ruszyć w drogę. 
                Słońce powoli zachodzi za horyzont, oblewając jasnymi promieniami moje spocone czoło. Co kilka sekund biorę głęboki wdech, nadaremnie próbując zredukować napięcie. Ulica, którą mijam niemal codziennie, nagle zdaje się dłużyć w nieskończoność. Jeszcze tylko kilkaset metrów, a dotrę do skrzyżowania Preston Road z Jeweler Street. Te kilkaset metrów dzieli Soleil od względnej wolności. Kątem oka dostrzegam sylwetkę Wolfa. Widzę, jak mężczyzna wyjmuje pistolet z futerału, ładuje go i następnie wymierza lufę w oponę ciężarówki. Trzęsę się ze strachu. Norman nie może chybić. Nawet nie biorę pod uwagę innej opcji.
                Słyszę wystrzał, donośny huk przebijający się przez ciszę wieczoru. Mrużę powieki, by po chwili znów je otworzyć. Zauważam, że pojazd należący do człowieka Coppera znacznie zwolnił i gwałtownie zjechał na lewą stronę. To znak, że Wolf bezbłędnie wykonał swoje zadanie. 
                Hamuję i czym prędzej wysiadam z samochodu. Kiedy staję na ziemi, ledwo potrafię utrzymać się na nogach. Zanim zyskuję pełnię równowagi, mija kolejne kilka sekund.  Niestety czas nie gra po mojej stronie. Podbiegam do ciężarówki i wskakuję do środka. W tym samym momencie pracownik więzienia w szybkim tempie dociera do mojego przyjaciela. Choć Norman próbuje się bronić, już na pierwszy rzuty oka widać, że kierowca jest znacznie silniejszy.
                – Cholera! – warczę pod nosem. W końcu żaden z nas nie zwrócił uwagi na aspekt umiejętności przeciwnika.  Z góry założyliśmy, że ktoś zajmujący się prowadzeniem pojazdów nie może być szczególnie wprawiony w walce. Niestety pozory potrafią mylić.
                Na krótką chwilę odwracam wzrok od bijących się mężczyzn, lecz nie przestaję zwracać na nich uwagi. Do moich uszu nieustannie docierają jęki bólu i odgłosy uderzeń. Tymczasem próbuję rozejrzeć się po wnętrzu ciężarówki w poszukiwaniu odpowiedniego kosza. Oddycham z ulgą, kiedy okazuje się, że Soleil leży zaskakująco blisko. Otwieram klapę kontenera i chcę wyjąć z niej ciało dziewczyny, gdy zdaję sobie sprawę, że ucieczka w obecnej sytuacji byłaby najbardziej egoistyczną decyzją, jaką kiedykolwiek w życiu podjąłem. Mój przyjaciel właśnie toczy z góry przegraną walkę, a ja mam zamiar tak po prostu odejść. Nie mogę. Gdyby nie Norman, najprawdopodobniej dalej uznawałbym Soleil za zmarłą.
                Zeskakuję na twarde podłoże i biegnę w kierunku Wolfa. Mężczyźni nie zauważają mojej obecności, dlatego wykorzystuję przewagę nad potężniejszym z nich i uderzam go w nerki. Kierowca zgina się w pół.
                – Zwariowałeś?! – krzyczy mój przyjaciel, resztkami sił bijąc pracownika Coppera. – Uciekaj stąd! Sol cię potrzebuje. Ja dam sobie radę.
                – Właśnie widzę. Masz wszystko pod kontrolą – mówię z ironią, po czym beznamiętnie kopię nieznajomego w kończynę dolną.  Ten pada na ziemię.
                –Corliss, nie żartuję! Uciekaj, proszę! Obiecałeś jej, że będzie wolna. Dotrzymaj tej obietnicy.
                Nie chcę go słuchać, zbyt zajęty katowaniem już nieco wyczerpanego przeciwnika. Gdy zadaję ostateczny cios, coś niespodziewanie zwala mnie z nóg. Myślę, że człowiek Coppera znalazł sobie sprzymierzeńców, dopóki nie zauważam nad sobą rozwścieczonej twarzy Wolfa.
                – U C I E K A J! – krzyczy.
                Zbyt oszołomiony, nawet nie próbuję go z siebie zrzucić.
                – Mam tego dosyć! – wrzeszczy Norman. - Chcę wreszcie wyjść na wolność! Jestem więzieniem, niezależnie od tego, po której stronie krat stoję, więc pozwól mi, że sam zadecyduję o własnej przyszłości! 
                Momentalnie drętwieję. Wzrok przyjaciela przypomina mi o szalonych pacjentach klinik leczenia bólu. Jednak Wolf nie jest szalony, tylko zdesperowany. Obarczony ogromnymi wyrzutami sumienia, pragnie zrobić wszystko, by ściągnąć na siebie nieszczęście. Rozumiem jego poczynania. Zapewne postąpiłbym w identyczny sposób, gdyby nie pewna nieposkromiona, utrzymująca mnie przy życiu siła. Obecnie jednak nie mogę pozwolić mu na dobrowolne oddanie się w ramiona wroga. Wierzę, że jeszcze nie wszystko zostało stracone. Norman nawet po tak wielu miesiącach pracy w więzieniu musi mieć szansę na odzyskanie własnego człowieczeństwa.
                – Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo – mówię twardo i, kiedy mężczyzna próbuje się podnieść, ponownie zwalam go z nóg. Mam świadomość, że walczę właśnie z Magnerem Fimreite, nie Wolfem. Przecież za żadne skarby nie uderzyłbym własnego przyjaciela. Nie zauważam, gdy kierowca ciężarówki odzyskuje równowagę i dołącza do bójki. Czuję niespodziewany, przeszywający ból w szczęce. Odwzajemniam cios i kopię pracownika Coppera w brzuch. Jednocześnie tracę z oczu Normana. Kierowca zaciska palce na mojej szyi, odcinając mi dostęp do powietrza. Szarpię się nieporadnie, próbując myśleć racjonalnie. Dopiero po dłuższej chwili udaje mi się zyskać przewagę nad nieznajomym. Gdy ten ląduje na posadzce, zaczynam biec w kierunku Wolfa. Niestety do celu docieram o kilka sekund za późno. Norman dzierży w dłoniach pustą strzykawkę, prawdopodobnie wcześniej wypełnioną Mortem, a po jego ręce spływa cienka strużka krwi. Nawet nie zauważyłem, jak ukradł antidotum wcześniej należące do kierowcy (osoby pracujące w terenie noszą przy sobie „lekarstwo”, co szczególnie przydaje się w nagłych i niespodziewanych sytuacjach).
                Nie wiem, co powiedzieć, jak zareagować. A jednak, zrobił to. Wybrał najłatwiejszą z dróg. Nawet nie pofatygował się, by dalej walczyć. Jestem wściekły i zazdrosny jednocześnie. Podczas gdy mój przyjaciel spocznie kilka metrów pod ziemią, ja będę musiał z powrotem przyzwyczaić się do roli człowieka.
                – Jesteś tchórzem – mówię bez cienia litości. Czuję się zupełnie tak, jakbym został zdradzony przez kogoś bliskiego, dlatego bez oporów ignoruję przerażonego mężczyznę i zaczynam pędzić  w kierunku ciężarówki, by wyjąć z niej bezwładne ciało Soleil. Następnie umieszczam dziewczynę na tylnych siedzeniach samochodu Wolfa, wsiadam do środka i odjeżdżam z piskiem opon.
                Udało się. Prawie jesteśmy wolni. Prawie przechytrzyliśmy władze, przynajmniej na jakiś czas. Powinienem się cieszyć, wręcz skakać z radości, podczas gdy nie potrafię powstrzymać łez napływających do moich oczu. Powoli dochodzi do mnie, że właśnie straciłem najlepszego przyjaciela, a resztę życia spędzę na uciekaniu przed ludźmi Coppera w nieustającej niepewności. Mam ochotę zatrzymać pojazd i po prostu się poddać, tak jak przed chwilą Norman. Jednak gdy kątem oka spoglądam na uśpioną sylwetkę dziewczyny, wiem, że powinienem walczyć.
                La Paz, dawna stolica Boliwii, jest obecnie niewielkim miasteczkiem zdominowanym przez najbiedniejszą klasę społeczną. Ludzie tutaj zwykle osiedlają się w starych, zdemolowanych mieszkaniach pozbawionych dostępu do prądu czy wody.
                Parkuję przy jednej z kamienic. Całe szczęście słońce zdążyło już zajść za horyzont, dzięki czemu pozostanę zauważony tylko przez nieliczną grupę osób, a już na pewno nie przez pracowników dyktatora.  Nikt nigdy nie przypuszczał, że tamtejsi ludzie są zdolni do wzniecenia jakiegokolwiek powstania, dlatego kontrolowanie ich okazało się zbędne.
                Wysiadam z pojazdu, zabierając duży plecak z odpowiednim ekwipunkiem, po czym wyjmuję z auta ciało Soleil. Teraz muszę znaleźć tylko jakiś bezpieczny kąt. Miejsce, gdzie moglibyśmy pomieszkać przez pewien czas. Nie będzie to łatwe, zwłaszcza dlatego, że za jakiś czas najprawdopodobniej wszyscy zaczną na nas polować. Przypuszczam, że osoba, która schwyta „dwójkę zdrajców narodu” otrzyma sowitą nagrodę z rąk samego Ulyssesa Coppera. Niemniej jednak nie zamierzam rezygnować. Idę przed siebie, dopóki nie docieram do najwyższej budowli w okolicy. Wątpię, by ktokolwiek chciał wspinać się na samą górę, dzięki czemu bez wahania wchodzę do środka. Soleil jest bardzo wychudzona, wygląda jak szkielet, na który naciągnięto skórę, przez co niesienie jej nie sprawia mi żadnych trudności. Niestety każde kolejne piętro to nowe wyzwanie. Na szóstym prawie całkowicie opadam z sił. Nie powinienem przerywać wędrówki, szczególnie gdy wścibskie łby lokatorów wychylają się z mieszkań, lecz muszę zaczerpnąć powietrza. Opieram plecy o zimną ścianę i biorę głęboki oddech, by po chwili znów ruszyć do przodu.
                Nasze cztery ściany przypominają bardziej obskurną piwnicę niż normalną sypialnię. Na podłodze zamiast materaca leży tylko cienki koc i nieznanego pochodzenia stęchła słoma. Okna zostały zabite deskami, a na środku pomieszczenia stoi zardzewiała i zniszczona wanna. Niestety na nic lepszego nie możemy liczyć.
                Kładę ciało Soleil na prowizorycznym łóżku, po czym zamykam i rygluję drzwi, które jakimś cudem jeszcze trzymają się w zawiasach. Nareszcie mogę odetchnąć z ulgą. Razem z Wolfem dokonaliśmy niemożliwego. Udowodniliśmy władzom, że jesteśmy sprytniejsi. Ja natomiast odzyskałem swoją ukochaną, przynajmniej w fizycznym znaczeniu tego słowa. Niestety wiem, że moje wybory będą miały tragiczne konsekwencje, a ciąg tych nieszczęśliwych zdarzeń rozpoczął się już dziś wieczorem.
                Nawet nie zdążyłem się z nim pożegnać. Zaślepiony wściekłością, nie podziękowałem za tak ogromne poświęcenie. Norman był silny, nieprawdopodobnie odporny na propagandę dyktatora. Potrafił przyprowadzić mnie do porządku, udzielić dobrej rady czy pocieszyć. Mimo długiej rozłąki nadal traktowałem go jak brata. Nie musiał umierać, w żadnym wypadku. Nie zasługiwał na śmierć. Powinien skończyć z pracą strażnika, wrócić do codzienności, cieszyć się życiem. Gdyby nie mój idiotyczny plan, nigdy nie doszłoby do podobnej sytuacji. Nie zdołałem go ochronić. Zawiodłem.
                Nie wiem, co wydarzy się jutro, jednak jestem przerażony. Świat pędzi coraz szybciej, a ja nie potrafię nad nim nadążyć. Gubię się, wciąż błądzę. Pragnę odpocząć choć na krótką chwilę. Na czworakach docieram do koca, kładę się obok dziewczyny i zamykam oczy. Wyobrażam sobie, że egzystuję w alternatywnej, bezpiecznej rzeczywistości.
                – Jesteśmy wolni, skarbie – mówię, próbując pocieszyć samego siebie. Wypowiadam te słowa wręcz z nabożną czcią, jakby były zaklęciem mogącym zmienić świat przy odrobinie wiary. Po omacku szukam dłoni kobiety i ujmuję ją z należytą delikatnością. – Prawdziwie wolni – szepczę.