"Jestem alegorią mojej własnej depresji, inkarnacją obojętności i rozpaczy."
Lolita Pille
SOLEIL
Moje nieżycie jest chaosem.
Krótkotrwałą ciszą przerywaną przez pojedyncze kroki strażnika. Jeden stukot
ciężkich butów przypada na dwa uderzenia mojego serca. Dwa na cztery. Trzy na
sześć. Liczę, by zająć czymś umysł, doczekać poranka, odpędzić strach, który
zbliża się za każdym razem, gdy uzbrojony mężczyzna patrzy na moją nieruchomą
sylwetkę. Wstrzymuję oddech, po czym
nachalnie próbuję napełnić usta powietrzem. Duszę się własnym przerażeniem. Ale
noc dopiero się zaczęła. Jeszcze nieraz zdołam poczuć lęk ogarniający moje
bezbronne ciało. Jeszcze nieraz będę wyć z nadzieją, że zostanę wysłuchana.
Kurczowo zaciskam palce na kawałku cienkiej tkaniny, zupełnie jakbym pragnęła
zadać cierpienie tak przeraźliwie martwej rzeczy. Nie mniej martwej ode mnie.
Zaprzyjaźniłam się z
obojętnością. Poznałam jej bezsmak, chłodne dłonie i niewidzialne oblicze.
Minął miesiąc, odkąd trafiłam do więzienia. Mortem
zaaplikowałam już dziesięciu klientom. Nowi nie przychodzą codziennie, jednak
czasami jestem zmuszona zabić dwie osoby w ciągu doby. Nad każdą z nich płaczę
równie rozpaczliwie, choć z większością nie zamieniam ani jednego słowa. Kładę
głowę na zimnym brzuchu chuderlawego młodzieńca, trzymam rękę kobiety o
filigranowej budowie ciała, a także głaszczę włosy małej dziewczynki, która
doznała poważnego urazu kręgosłupa i nie była zdolna do normalnego
funkcjonowania. Próbuję przywrócić ich do życia, gdy zastygają w bezruchu.
Krzyczę i trzymam się za głowę. Jednak nikt nic nie mówi. Nikt nie otwiera
oczu. Wszyscy są martwi. Później zostaję zmuszona siłą do powstania i
wywleczona z pokoju przez jednego ze strażników, by rozpocząć pracę na zapleczu
apteki znajdującej się w prawym skrzydle laboratorium.
Dni bez słońca mijają w
przerażająco wolnym tempie. Wszelkie różnice między nimi zostały zatarte, a
Copper przywłaszczył sobie prawo do kreowania rzeczywistości. Pozbawiono mnie
imienia, czegoś, co dawniej nadawało mi tożsamość. W więzieniu jestem tylko
numerem, nic nie znaczącą statystyką.
Prawdziwa Soleil zniknęła. Umierała kawałek po kawałku razem z każdym
kolejnym martwym pacjentem, aż wreszcie po prostu przestała istnieć.
239, ty szmato, świnio, pasożycie…- to tytuły nadane mi przez
strażników. Nie są zbyt wdzięczne, jednak wiele z nich kryje pewną mroczną
cząstkę mnie. Słowa działają niczym zapalniki. Niszczą wszelkie dobro i radość,
które ukryłam głęboko w sobie na czarną godzinę. Odkąd podwładni Coppera zdobyli
klucz do kryjówki moich myśli, przestałam mieć jakiekolwiek tajemnice. Stałam
się ich workiem treningowym, lecz nawet po tak wielu tygodniach tortur nie
potrafię zaakceptować bólu i niemocy. Gdy nadchodzi uderzenie, błagam o litość,
choć wiem, że kat nie przerwie swojej pracy. Nawet teraz, kiedy jestem zaledwie
cieniem człowieka, strażnicy nie
szczędzą mi cierpienia. Lubią patrzeć, jak wiję się z bólu, jak krzyczę i na daremno
wymachuję rękami i nogami w obronnych gestach.
Boję się spoglądać w lustro. Nie
chcę widzieć swojej bladej i posiniaczonej twarzy, podbitych oczu, łysej głowy.
Jedyne, co wtedy czuję, to obrzydzenie i nienawiść. Nienawidzę samej siebie.
Nienawidzę tego, w co się zmieniłam.
Nienawidzę siebie jeszcze bardziej, gdy przebijam igłą powłoki skórne
klientów i wprowadzam do ich żył śmiercionośną substancję. Nienawidzę
bezradności i strachu przed bólem. Nigdy nie byłam odważna, jednak obecnie moje
tchórzostwo przechodzi wszelkie możliwe oczekiwania.
Jeden z przełożonych postanowił
„zrobić z nami porządek” ze względu na nieustające skargi pacjentów dotyczące naszych
tłustych i cuchnących włosów. Zamiast zainwestować w szampony i ciepłą wodę,
postanowiono zatrudnić fryzjera, który sprawił, że staliśmy się jeszcze
bardziej anonimowi niczym żywe kukły zmuszone do wykonywania określonych
czynności, pozbawione nadziei, czekające na nieuchronny koniec. Gnijemy,
rozpadamy się z sekundy na sekundę.
Sen jak zwykle omija mnie
szerokim łukiem. Choć zamykam oczy, nie tracę nad sobą kontroli. Niespodziewanie
czuję silny ból w prawej dłoni. Próbuję go ignorować, jednak z czasem ten staje
się nie do zniesienia. Najciszej jak tylko potrafię, siadam na łóżku i dotykam
obolałej kończyny. Jęczę, gdy moje palce zatrzymują się w okolicach dawnego
złamania. Nie mam dostępu do żadnych medykamentów, dlatego docieram do
prysznica i przemywam dłoń lodowatą wodą. Krystaliczna ciecz na krótką chwilę
łagodzi cierpienie. Niestety, gdy postanawiam się położyć, zdaję sobie sprawę,
że moje poczynania zostały zauważone przez strażnika, który obecnie stoi u
progu celi i patrzy na mnie tajemniczym wzrokiem. Na pozór nie zrobiłam nic
złego, jednak ludzie Coppera szukają absurdalnych argumentów, by tylko móc
przez chwilę wyładować nerwy na bezbronnym człowieku, wyżyć się, a później po
prostu zapomnieć. Wiem więc, że podobny „wybryk” nie ujdzie mi na sucho.
Masywny mężczyzna w mgnieniu oka
wywleka mnie na korytarz. Początkowo próbuję się wyrywać, jednak ostatecznie
daję za wygraną. I tak znajduję się na przegranej pozycji – słaba i
wycieńczona, mogę jedynie walczyć dla samej idei walki, nie dla osiągnięcia
zwycięstwa. Nieoczekiwanie docieramy do pewnego ciasnego pomieszczenia,
najprawdopodobniej schowka na miotły. Nigdy wcześniej tu nie byłam i, mimo
wszechogarniających ciemności, przez nieszczelne drzwi do środka wdziera się
wąska smuga światła. Dzięki niej mogę przyjrzeć się twarzy Corlissa… to znaczy
chłopaka podobnego do niego. Przecież gdybym miała do czynienia z moim
przyjacielem, nigdy nie zostałabym skrzywdzona. Mężczyzna stanąłby za mną
murem, ochronił przed cierpieniem. Nie pozwoliłby na zatracenie się w monotonii
i melancholii. Jednak przeszłość odeszła, a wraz z nią wszyscy, na których mi
zależało. Rzeczywistość uległa diametralnej zmianie, dawna prawda wymieszała
się z kłamstwem, przez co przestałam wierzyć w jej wiarygodność. Zostałam zupełnie
sama, otoczona przez wrogów.
- Soleil… - mówi szeptem, jakby
bał się, że ktoś go usłyszy. Słusznie. Nie wolno zwracać się do więźniów po
imieniu.
Początkowo chcę warknąć:
„kto?!”, lecz ostatecznie staję oko w oko z dawnym życiem. Mimo wielu sił
włożonych w proces zapomnienia, nie mogę wyprzeć się zamierzchłych czasów. Nie
potrafię zrozumieć, że prawdziwego Corlissa już nie ma. I nigdy nie będzie.
Prawdziwy Corliss prędzej wstrzyknąłby sobie Mortem niż paradował w stroju strażnika, dlatego tak bardzo
nienawidzę jego sobowtóra. Mężczyzna stojący przede mną jest ucieleśnieniem
zdrajcy, przez co nie mam żadnych skrupułów przed napluciem mu w twarz. Po raz
pierwszy ignoruję strach przed bólem i wyrażam głęboko ukrytą nienawiść.
Mrużę powieki w oczekiwaniu na
cios, jednak w opozycji odpowiada mi tylko głucha cisza. Kiedy otwieram oczy,
zauważam, że chłopak nie wygląda nawet na zdenerwowanego.
- Soleil… - powtarza po raz
kolejny, zupełnie jakby moje imię dawało mu spokój, było cichą modlitwą, pełną
nadziei, zabijającą tęsknotę. –Nie bój
się mnie. Nie zrobię ci krzywdy, przysięgam – oznajmia, po czym idzie kilka
kroków do tyłu. Najwyraźniej nie chce, bym uznała go za zagrożenie, lecz jest już
za późno na podobne wyjaśnienia. Wymazałam z pamięci postać chłopaka. Lepiej,
żeby w ogóle nie istniał niż był bestią w moich oczach.
- Kłamiesz. Jesteś taki sam jak
wszyscy - szepczę ledwo słyszalnym
głosem.
-To tylko pozory. Jedynie w ten
sposób mogę cię uratować…
- Uratować, krzywdząc mnie? O
czym ty mówisz?! Jesteś potworem! Cholernym potworem! - wybucham, by po chwili
zacząć okładać pięściami potężne ciało mężczyzny. Niestety nie daję rady zadać
mu bólu. Przez całkowite osłabienie podobne ataki nie mają najmniejszego sensu,
jednak nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tylu negatywnych emocji,
dlatego kontynuuję z góry przegraną walkę.
- Poczekaj, Sol, niczego nie
rozumiesz – Corliss na próżno próbuje zaprowadzić spokój. Dopiero gdy łapie moje
nadgarstki, zastygam w bezruchu. Dalej wzbraniam się przed spojrzeniem mu w
oczy, lecz wkrótce zostaję zmuszona do wykonania tej czynności. Oczekuję, że w
tęczówkach mężczyzny zobaczę wszechobecną pogardę typową dla strażników, jednak
rzeczywistość okazuje się zupełnie inna. Widzę troskę wymieszaną z wyrzutami
sumienia. Troskę o mnie, o dawną, martwą Soleil. Nieoczekiwanie zaczynam
płakać. W myślach przywołuję dzień własnej śmierci. Przypominam sobie Corlissa
całującego mnie po włosach, czole i szyi. Corlissa, który jest tu teraz, żywy i
prawdziwy. Choć nie znam jego rzeczywistych intencji, nie potrafię odpędzić
pragnienia zaufania komukolwiek.
- Spokojnie, wszystko ci
wyjaśnię – oznajmia, po czym bez oporów obejmuje moje roztrzęsione ciało.
Chowam głowę w ramieniu mężczyzny i pozwalam, by łzy spokojnie zmoczyły jego kurtkę.
– Wstąpiłem do ruchu oporu. Tam zdałem sobie sprawę, że wciąż żyjesz… żyjesz w
więzieniu Coppera. Nie mogłem cię tak zostawić. Obiecałem, że zrobię wszystko,
byś wyszła na wolność. Dosłownie wszystko. A wmieszanie się w tłum strażników
było najbardziej racjonalnym rozwiązaniem – szepcze cicho,
jednak słyszę wyraźnie każde słowo. Chrapliwy głos mężczyzny działa na mnie
uspokajająco, odpędza cały strach. Na szczęście w porę zaczynam rozumieć
absurdalność tej sytuacji. Gwałtownie odrywam się od ciała Corlissa.
- Co ty wygadujesz?! Gdybyś
mówił prawdę, już dawno by cię zamknęli. Nie jestem taka naiwna jak ci się
wydaje. Chcesz się tylko zabawić, rozumiem, więc teraz chyba powinieneś mnie
uderzyć, racja? Śmiało, nie boję się ciebie. Tak czy inaczej jestem ścierwem,
zwykłym śmieciem… - warczę, nachalnie połykając łzy spływające po mojej twarzy.
Tracę całkowitą kontrolę nad własnym ciałem. Zataczam się do tyłu i upadam na podłogę,
na szczęście prawie bezgłośnie.
- Sol, tak bardzo cię
przepraszam… - szepcze mężczyzna. Gdy jego twarz zatrzymuje się na wysokości
mojej, zauważam, że również płacze. – Mogę jedynie przysiąc, że pewnego dnia
otworzysz oczy i będziesz wolna.
- Udowodnij – mówię błagalnym
tonem, na siłę próbując doszukać się nadziei w zachowaniu chłopaka. Choć bardzo chciałabym mu wierzyć, jego słowa
są zwykłą bajką opowiadaną dzieciom na dobranoc. Póki co nikomu nie udało się
uciec z więzienia Coppera. Nikomu. Niby dlaczego ja miałabym być pierwsza?
Próbuję wyobrazić sobie własne życie po podobnym incydencie. Czy musiałabym się
chować, ukrywać, przeprowadzać, zmieniać tożsamość? Najprawdopodobniej, lecz nawet
taka rzeczywistość byłaby lepsza od obecnej.
Corliss milczy. Na szczęście po
chwili niezręczna cisza zostaje wypełniona przez jego ciepły oddech. Przybliża
swoją twarz do mojej tak, że stykamy się nosami. Zapewne dawniej podobna
sytuacja wprawiłaby mnie w zakłopotanie, jednak teraz muszę przyznać, że bardzo
tęskniłam za bliskością mężczyzny. Brunet błądzi palcami po moim ciele. Uśmiecham
się, połykając łzy. Najprawdopodobniej przez bluzkę wyczuwa wszystkie guzy, którymi ozdobione są moje plecy. Mimo wszystko zdaje się to ignorować.
Ignoruje także powybijane zęby, zwiotczałe mięśnie i najprawdopodobniej średnio
przyjemny zapach. Kiedy zaczyna mnie całować, delikatnie przymykam powieki.
Pragnę zatrzymać ten moment, uwiecznić go w bibliotece pamięci, bym już nigdy
nie zapomniała, że istnieje ktoś, dla kogo powinnam wciąż walczyć.
- Przepraszam cię – szepcze
między kolejnymi pocałunkami. – Tak bardzo mi przykro…
- Niepotrzebnie – stwierdzam,
dotykając jego gęstych włosów. – Zadarłam z życiem. Zasłużyłam na karę. Powinno
ci być raczej przykro z powodu osób, które zabiłam.
- To nie twoja wina. Zmuszono
cię do mordowania.
- Co nie zmienia faktu, że
jestem zabójczynią…
- To O N I są zabójcami. Nie
jesteś odpowiedzialna za niczyją śmierć, Sol.
- Skąd możesz to wiedzieć?!
Nigdy nie widziałeś, jak… - przerywam, gdy do moich uszu dociera cichy huk. W
więzieniu dość często słyszę podobne dźwięki, jednak chyba po raz pierwszy
zwracam na nie większą uwagę. W końcu jeszcze nigdy nie robiłam czegoś
zakazanego. Wiem, że gdyby cała prawda o moim prywatnym spotkaniu z jednym ze
strażników wyszłaby na jaw, oboje zostalibyśmy poddani nieludzkim
torturom. - Boję się – mówię cicho, zmieniając
temat, po czym wtulam się w jego tors. Wciąż nie mogę zaakceptować widoku
Corlissa w stroju strażnika, dlatego gdy mężczyzna próbuje okryć mnie swoją
kurtką, mam wrażenie, że materiał wypali mi dziurę w ciele. Wiem, że nie zniosę
podobnego uczucia, przez co posłusznie oddaję nakrycie.
- Niepotrzebnie. Jesteśmy
bezpieczni. Sprawdziłem to miejsce. Brak podsłuchów, kamer, szczelne drzwi. W
dodatku o tej porze większość strażników woli uciąć sobie drzemkę niż pilnować
więźniów – oznajmia, czule głaszcząc mnie po łysej głowie.
- Ale ja boję się… bycia tutaj. Boję się o jutro, o to, że tutaj
zgniję, że już nigdy nie zobaczę słońca, nie będę mogła się uśmiechać… zabierz
mnie stąd, Corliss. Proszę cię. Chcę wrócić do domu.
Choć zdaję sobie sprawę, że
brzmię jak dziecko, które pragnie gwiazdki z nieba, nie mogę powstrzymać słów
wypływających z moich ust. Po raz pierwszy od bardzo dawna zostaję wysłuchana.
Zmęczona własną samotnością, chwytam się każdej deski ratunki, nawet tej
ciągnącej mnie na samo dno. Nie wiem, czy powinnam ufać nowemu Corlissowi,
jednak jestem zbyt zdesperowana, by się wycofać. Marzę o spokoju i
bezpieczeństwie. Marzę przynajmniej o iluzji spokoju i bezpieczeństwa. Jakimś
cudem odnajduję ją w ramionach mężczyzny.
- Wrócisz. Obiecuję ci to –
odpowiada nieoczekiwanie. Nie wiem, czy pragnie mnie pocieszyć, czy wierzy w
prawdziwość własnych słów. Ważne, że na krótką chwilę zapominam o bólu, dawnych
torturach i brutalnych strażnikach.
- Ale już nigdy nie pozbędę się
wyrzutów sumienia. One mnie miażdżą, duszą… kiedy tylko zamknę oczy, widzę
twarze martwych ludzi. Nie potrafię wypędzić ich z własnego umysłu. Niczym
złowieszcze duchy, karmią się moją radością. Zabiły mnie. Pogrzebały osiem
metrów pod ziemią. Nie żyję już od bardzo dawna. Jestem pusta w środku… a
raczej jestem pustką, czarną dziurą – mamroczę pod nosem i gdy zdaję sobie
sprawę, że w rzeczywistości nie umiem opisać targających mną emocji, zamykam
usta. Czasem wystarcza po prostu milczenie.
- Jesteś tu ze mną. Jesteś taka
realna, a to znaczy, że żyjesz, wciąż istniejesz. Wbrew wszystkiemu –
odpowiada. – Nie możesz mnie opuścić, rozumiesz? Musisz być silna. Jeszcze raz
przyrzekam, że wyjdziesz na wolność, nawet jeśli miałbym stracić
własne życie, ratując twoje.
- Nie mów tak… - proszę, jednak
Corliss zdaje się nie słyszeć podobnych protestów. Cały czas powtarza pod nosem
„będziesz wolna, będziesz wolna”. Najprawdopodobniej chce, by w chwilach
kryzysu te dwa słowa dały mi siłę do oddychania. Później zaczyna kołysać moim roztrzęsionym
ciałem w rytm nieistniejącej melodii. Tuli je do siebie, całuje z czułością.
Desperacja sprawia, że pragnę podziękować mu za namiastkę poczucia
bezpieczeństwa, nawet jeśli magia chwili wkrótce pryśnie niczym bańka mydlana.
- Obiecaj mi jedno: nikomu nie powiesz o tej
rozmowie. Oboje musimy odgrywać swoje role. Ja będę Rhenem, a ty więźniarką. To
jedyne rozwiązanie.
- Obiecuję – mówię twardo, patrząc mu w oczy. Choć
doskonale rozumiem, że zachowanie obojętności w towarzystwie Corlissa wiąże się
z całkowitym kontrolowaniem własnych emocji, postanawiam włożyć całą energię w
wykonanie tego zadania. Mężczyzna nieustannie budzi we mnie chęć do walki.
Teraz muszę tylko odnaleźć moc w zupełnej niemocy i siłę w bezsilności, z
powrotem stanąć na nogi, mimo że wygrzebanie się spod sterty wyrzutów sumienia
nie należy do najłatwiejszych czynności.
Chłopak kiwa głową na znak, że mi wierzy, po czym
wyjmuje z kieszeni spodni niewielką, białą tubkę.
– Byłbym zapomniał… może trochę zapiec, jednak z
czasem przyniesie ulgę.– ostrzega, a następnie nakłada grubą warstwę kremu na
moją prawą, uszkodzoną dłoń. Zaciskam zęby, powstrzymując jęk. Mam wrażenie, że
milion drobnych igiełek wbija się w kończynę. Całe szczęście już po chwili ból zostaje
zastąpiony przez przyjemne zimno. –
Teraz powinnaś już wrócić. Jeśli ktoś się zorientuje, że przebywałem z tobą tak
długo w jednym pomieszczeniu, zacznie coś podejrzewać – dodaje, całując mnie w
czoło na pożegnanie.– Wyśpij się. Jutro przyjeżdża Copper, więc
najprawdopodobniej dostaniesz jakieś dodatkowe zajęcie.
- Copper wraca? – pytam, zaskoczona tą informacją.
- Niestety – mamrocze pod nosem, po czym wstaje i podaje
mi rękę. – Dobranoc – dodaje na koniec, by po chwili znów zmienić się w
bezwzględnego strażnika. Gdy brutalnie wypycha mnie za drzwi, wcześniejsze
poczucie bezpieczeństwa znika w mgnieniu oka. Próbuję jeszcze ukradkiem
przyjrzeć się twarzy mężczyzny. Kiedy osiągam zamierzony cel, zaczynam myśleć,
że poprzednie chwile były jedynie wytworem mojego chorego umysłu. Chłopak nie
zwraca na mnie najmniejszej uwagi, idzie prosto przed siebie. Mam wrażenie, że
mogłabym krzyczeć, wyć i drapać, a on zignorowałby podobne wybryki. Przypomina
mi kamienną rzeźbę. Piękną, lecz martwą, pozbawioną uczuć. Czy to możliwe, że
sięgnęłam szczytu szaleństwa i uroiłam sobie postać Corlissa? Być może. Stopniowo zaczynam tracić poczucie realności.
Nie potrafię odróżnić snu od jawy. Gubię się we własnych myślach, w krainie
chaosu. Może naprawdę umarłam? Może jestem tylko duchem odwiedzającym ponure
mury więzienia? A może to piekło?
Podobne refleksje towarzyszą mi do samego rana, kiedy
zostaję zbudzona wcześniej niż zwykle.
- Za dziesięć minut masz być gotowa, 239. I umyj się,
bo śmierdzisz jak szczur. Jeśli przyniesiesz wstyd naszej placówce przed
Ulyssesem Copperem, to nie licz następnego dnia na jakikolwiek posiłek – oznajmia nienaturalnie głośno, rzucając na
podłogę plastikowy talerz z dwoma kromkami suchego chleba, czyli tradycyjnym
śniadaniem, które powinno wystarczyć mi na większą część dnia. Lunch złożony z
wodnistej zupy i konserwy turystycznej serwowany jest dopiero kilka lub
kilkanaście godzin później. Niestety postanawiam uśpić zdrowy rozsądek i nie
odłożyć ani okruszka. Desperacko szukam odłamków pieczywa nawet na podłodze.
Kiedy kończę, powtarzam w myślach słowa strażnika. Wiem, że nie żartował, a ja
nie mam zamiaru chodzić z pustym żołądkiem, dlatego posłusznie ściągam ubranie
i wchodzę pod prysznic. Gdy odkręcam kurek, wstrząsają mną nienaturalne
dreszcze. Woda jest lodowata, jak zwykle zresztą. Odruchowo odskakuję na bok,
jednak czuję, że muszę się przełamać. Z całych sił zaciskam zęby i pozwalam, by
drobne krople krystalicznej cieczy obmyły moje ciało. Pot wymieszany z
zaschniętą krwią. Wszystkie nieczystości, którymi byłam umazana spływają do
ścieków. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że zamieniam się w podobny strumień.
Znikam w bliżej nieokreślonym miejscu. Nieważne, gdzie konkretnie. Ważne, że z
dala od więzienia. Czekam dobre kilka minut, by ostatecznie znów włożyć stare,
brudne ubranie. Czuję, jak moje mokre ciało lepi się do szarej tkaniny, jednak
nie mogę zapobiec temu zjawisku. Nikt nie zaoferował mi ręcznika, dlatego teraz
odczuwam nieprawdopodobne zimno. W akcie desperacji próbuję okryć się
prześcieradłem, jednak moje starania zostają przerwane przez wizytę strażnika.
- Na korytarz, już! W tej chwili! – krzyczy, po czym
łapie mnie za ramię i wyprowadza z celi. – Na kolana! – rozkazuje. Bez oporu
wykonuję jego polecenie i dołączam do reszty więźniów trwających w identycznej
pozycji.
- Po co to wszystko?! – upomina się pewien głos.
Przypuszczam, że należy do nowego skazańca, który nie rozumie, że każdy, nawet
najmniejszy wyraz nieposłuszeństwa kończy się bólem. Nie muszę czekać zbyt
długo, by usłyszeć jęk wypływający z jego ust.
Żaden ze strażników, rzecz jasna, nie odpowiada na wcześniejsze pytanie
mężczyzny.
- Powitajcie naszego najłaskawszego władcę, dobrotliwego
przyjaciela ludzi, najwspanialszego Ulyssesa Coppera! – woła pracownik
więzienia ubrany w elegancki, czarny garnitur. Kilka chwil później korytarz
zostaje wypełniony przez dźwięki ogólnoświatowego hymnu, wszyscy z wyjątkiem
więźniów zaczynają bić brawa, a moim oczom ukazuje się twarz dyktatora.
Jest uśmiechnięty od ucha do ucha, jego siwe włosy
zostały starannie zaczesane do tyłu, a zmarszczki wygładzone. Za staruszkiem
podąża ekipa telewizyjna filmująca każdy ruch i każde słowo osób zebranych w
pomieszczeniu.
- Dobrze was widzieć – mruczy dyktator, rzekomo
troskliwie głaszcząc głowy skazańców. Szczerzy się do mężczyzny, którego poznałam w
pierwszym dniu pobytu w placówce. Kembang wygląda zupełnie tak, jakby ktoś
wylał na niego wiadro zimnej wody. Mimo to nie okazuje jawnego sprzeciwu wobec
władcy. Obywa się więc bez ingerencji strażników. Przeklinam w myślach idiotę
decydującego o miejscu kręcenia materiału. Przecież równie dobrze mógłby wybrać
inny sektor więzienia. W końcu oglądanie szczęśliwej twarzy Coppera nie należy
do przyjemnych zajęć. Gdy Ulysses przechodzi obok mnie, schylam głowę z
udawanym szacunkiem. Tak naprawdę robię wszystko, by uniknąć niekontrolowanego
wybuchu gniewu. Całe szczęście powitanie władcy dobiega końca po upływie kilku
minut. Z trudem podnoszę się z podłogi. Pragnę wrócić do celi, jednak
nieoczekiwanie jeden z pracowników więzienia chwyta moje ramię i ciągnie w
przeciwną stronę.
- Gdzie idziemy? – pytam, zdezorientowana. Niestety
nie otrzymuję odpowiedzi. Strażnik zatrzymuje się dopiero przed dużymi
drzwiami. Zakuwa mnie w kajdanki, po czym naciska na klamkę.
- Dzień dobry, panno McIntosh – odzywa się znajomy
głos. – Zapraszam do środka. Możesz odejść, Petrussen. Damy sobie radę, prawda?
Nie mam pojęcia, dlaczego zostałam zaproszona do
gabinetu Coppera. I gdyby nie fakt, że zasada bezwzględnego posłuszeństwa już zdążyła
zakorzenić się w moim umyśle, z pewnością uciekłabym w jakieś bezpieczne
miejsce. Tymczasem, w wyniku niedorzecznego otępienia, nie potrafię wydobyć z
siebie ani słowa. Przecież nie zrobiłam nic złego! Wypełniałam swoje obowiązki,
słuchałam pracowników więzienia, nawet zabijałam. A może Ulysses pragnie dać mi
wolność? Choć to najmniej prawdopodobna opcja, łagodzi strach przed spotkaniem
z dyktatorem. Tymczasem staruszek, jakby czytając mi w myślach, mówi:
- Nie bój się. Siadaj.
Niczym zahipnotyzowana, zajmuję miejsce nieopodal
biurka, nerwowo przebieram palcami i czekam na kolejne polecenia. Nie zauważam
nawet, że mężczyzna zwraca się do mnie po nazwisku. Nie wiem, jakim cudem je
zapamiętał, skoro w więzieniu przebywa około trzech tysięcy skazańców, lecz
jestem zbyt przejęta własnym przerażeniem, by zwracać uwagę na podobne
szczegóły.
- Napijesz się czegoś? Herbaty, kawy, wody?
- Poproszę wodę – mówię, nie kryjąc zaskoczenia.
Copper wstaje, wyjmuje z drewnianej szafki czystą
szklankę i nalewa do niej krystalicznej cieczy, po czym podaje mi naczynie.
Mam wrażenie, że właśnie zostałam przeniesiona do
alternatywnego wymiaru. W końcu Ulysses powinien mnie nie cierpieć, a nieoczekiwanie
zachowuje się niczym prawdziwy przyjaciel. Ani trochę nie przypomina
bezwzględnych i brutalnych strażników. Gdy na jego twarzy widnieje delikatny
uśmiech, myślę o nim jak o dobrotliwym ojcu. Choć jeszcze niedawno uważałam staruszka
za największego wroga, w obsesyjnym poszukiwaniu serdeczności zdążyłam zagubić
poczucie racjonalności. Moje uczucia są teraz zlepkiem nietrwałych i
chaotycznych emocji, zmieniających się w zależności od sytuacji. Utraciłam
zdolność kochania i nienawidzenia. Patrzę na wszystko z innej, odległej
perspektywy, zupełnie jakbym opuściła własne ciało i unosiła się nad ziemią,
nieprawdopodobnie lekka.
- Pij – rozkazuje, zauważając brak jakiejkolwiek
reakcji z mojej strony.
Posłusznie wykonuję polecenie staruszka.
- Zapewne zastanawiasz się, dlaczego cię tu przysłałem.
Odpowiedź jest prosta. Robisz wiele dobrego. Słyszałem, że jako jedna z nielicznych
osób bez oporów wykonujesz zabieg aplikacji Mortem.
Na początku myślałem, że będą z tobą większe problemy, jednak mile mnie
zaskoczyłaś. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile twoja praca znaczy dla tamtych
ludzi. Dajesz im nieprawdopodobne szczęście.
- Przecież oni są martwi… - mruczę pod nosem,
zaskoczona własną śmiałością.
- Ale wolni! Radośni! Spełnili swoje marzenia, nie
rozumiesz tego? Przecież sama chciałaś się zabić, do cholery! – Copper podnosi
głos, by po chwili znów spojrzeć na mnie z troską i radością. Nie wiem, jak mam
traktować jego nagły wybuch. Jestem zagubiona wśród krzyku, bólu, nienawiści i
udawanej miłości. Moja obsesyjna potrzeba zaufania komukolwiek znów daje o
sobie znać. – Jesteś posłuszną uczennicą, skarbie. Nie zepsuj tego – oznajmia,
by następnie podejść do drzwi i zamknąć je na klucz. Czekam, aż staruszek wróci
na swoje miejsce, jednak ten nieoczekiwanie zaczyna naruszać moją przestrzeń
osobistą. Nie mogę wykonać jakiegokolwiek ruchu. Nieoczekiwanie krzesło, na
którym siedziałam, zostaje przewrócone. Uderzam głową o podłogę. Zamykam oczy,
próbując stłumić ból. I wtedy zaczynam śnić. To tylko zwykły koszmar, z którego
lada chwila się obudzę, bo w końcu ludzie nie są aż tak podli. Istnieją pewne
granice okrucieństwa. Przecież takie rzeczy nie dzieją się w rzeczywistości, prawda?
***
To bardzo dziwne, że dodaję rozdział po dwóch tygodniach. Chyba po prostu tęskniłam za pisaniem z perspektywy Soleil. Jak widzicie, notka dziwna, nawet bardzo. Nie umiałam znaleźć innego sposobu na opisanie stanu emocjonalnego bohaterki.
Wszelkie zaległości nadrobię w najbliższym czasie.
Wszelkie zaległości nadrobię w najbliższym czasie.
Tymczasem rozdział dedykuję Wiktorii W. za to, że cierpliwie zniosła moje "mogę ci posłać fragment?" <3