wtorek, 22 kwietnia 2014

Rozdział XVI

"Jes­tem ale­gorią mo­jej włas­nej dep­resji, in­karnacją obojętności i rozpaczy."
Lolita Pille

SOLEIL

                Moje nieżycie jest chaosem. Krótkotrwałą ciszą przerywaną przez pojedyncze kroki strażnika. Jeden stukot ciężkich butów przypada na dwa uderzenia mojego serca. Dwa na cztery. Trzy na sześć. Liczę, by zająć czymś umysł, doczekać poranka, odpędzić strach, który zbliża się za każdym razem, gdy uzbrojony mężczyzna patrzy na moją nieruchomą sylwetkę.  Wstrzymuję oddech, po czym nachalnie próbuję napełnić usta powietrzem. Duszę się własnym przerażeniem. Ale noc dopiero się zaczęła. Jeszcze nieraz zdołam poczuć lęk ogarniający moje bezbronne ciało. Jeszcze nieraz będę wyć z nadzieją, że zostanę wysłuchana. Kurczowo zaciskam palce na kawałku cienkiej tkaniny, zupełnie jakbym pragnęła zadać cierpienie tak przeraźliwie martwej rzeczy. Nie mniej martwej ode mnie.
                Zaprzyjaźniłam się z obojętnością. Poznałam jej bezsmak, chłodne dłonie i niewidzialne oblicze. Minął miesiąc, odkąd trafiłam do więzienia. Mortem zaaplikowałam już dziesięciu klientom. Nowi nie przychodzą codziennie, jednak czasami jestem zmuszona zabić dwie osoby w ciągu doby. Nad każdą z nich płaczę równie rozpaczliwie, choć z większością nie zamieniam ani jednego słowa. Kładę głowę na zimnym brzuchu chuderlawego młodzieńca, trzymam rękę kobiety o filigranowej budowie ciała, a także głaszczę włosy małej dziewczynki, która doznała poważnego urazu kręgosłupa i nie była zdolna do normalnego funkcjonowania. Próbuję przywrócić ich do życia, gdy zastygają w bezruchu. Krzyczę i trzymam się za głowę. Jednak nikt nic nie mówi. Nikt nie otwiera oczu. Wszyscy są martwi. Później zostaję zmuszona siłą do powstania i wywleczona z pokoju przez jednego ze strażników, by rozpocząć pracę na zapleczu apteki znajdującej się w prawym skrzydle laboratorium.
                Dni bez słońca mijają w przerażająco wolnym tempie. Wszelkie różnice między nimi zostały zatarte, a Copper przywłaszczył sobie prawo do kreowania rzeczywistości. Pozbawiono mnie imienia, czegoś, co dawniej nadawało mi tożsamość. W więzieniu jestem tylko numerem, nic nie znaczącą statystyką.  Prawdziwa Soleil zniknęła. Umierała kawałek po kawałku razem z każdym kolejnym martwym pacjentem, aż wreszcie po prostu przestała istnieć. 
                239, ty szmato, świnio, pasożycie…- to tytuły nadane mi przez strażników. Nie są zbyt wdzięczne, jednak wiele z nich kryje pewną mroczną cząstkę mnie. Słowa działają niczym zapalniki. Niszczą wszelkie dobro i radość, które ukryłam głęboko w sobie na czarną godzinę. Odkąd podwładni Coppera zdobyli klucz do kryjówki moich myśli, przestałam mieć jakiekolwiek tajemnice. Stałam się ich workiem treningowym, lecz nawet po tak wielu tygodniach tortur nie potrafię zaakceptować bólu i niemocy. Gdy nadchodzi uderzenie, błagam o litość, choć wiem, że kat nie przerwie swojej pracy. Nawet teraz, kiedy jestem zaledwie cieniem człowieka, strażnicy nie szczędzą mi cierpienia. Lubią patrzeć, jak wiję się z bólu, jak krzyczę i na daremno wymachuję rękami i nogami w obronnych gestach.
                Boję się spoglądać w lustro. Nie chcę widzieć swojej bladej i posiniaczonej twarzy, podbitych oczu, łysej głowy. Jedyne, co wtedy czuję, to obrzydzenie i nienawiść. Nienawidzę samej siebie. Nienawidzę tego, w co się zmieniłam.  Nienawidzę siebie jeszcze bardziej, gdy przebijam igłą powłoki skórne klientów i wprowadzam do ich żył śmiercionośną substancję. Nienawidzę bezradności i strachu przed bólem. Nigdy nie byłam odważna, jednak obecnie moje tchórzostwo przechodzi wszelkie możliwe oczekiwania.
                Jeden z przełożonych postanowił „zrobić z nami porządek” ze względu na nieustające skargi pacjentów dotyczące naszych tłustych i cuchnących włosów. Zamiast zainwestować w szampony i ciepłą wodę, postanowiono zatrudnić fryzjera, który sprawił, że staliśmy się jeszcze bardziej anonimowi niczym żywe kukły zmuszone do wykonywania określonych czynności, pozbawione nadziei, czekające na nieuchronny koniec. Gnijemy, rozpadamy się z sekundy na sekundę.
                Sen jak zwykle omija mnie szerokim łukiem. Choć zamykam oczy, nie tracę nad sobą kontroli. Niespodziewanie czuję silny ból w prawej dłoni. Próbuję go ignorować, jednak z czasem ten staje się nie do zniesienia. Najciszej jak tylko potrafię, siadam na łóżku i dotykam obolałej kończyny. Jęczę, gdy moje palce zatrzymują się w okolicach dawnego złamania. Nie mam dostępu do żadnych medykamentów, dlatego docieram do prysznica i przemywam dłoń lodowatą wodą. Krystaliczna ciecz na krótką chwilę łagodzi cierpienie. Niestety, gdy postanawiam się położyć, zdaję sobie sprawę, że moje poczynania zostały zauważone przez strażnika, który obecnie stoi u progu celi i patrzy na mnie tajemniczym wzrokiem. Na pozór nie zrobiłam nic złego, jednak ludzie Coppera szukają absurdalnych argumentów, by tylko móc przez chwilę wyładować nerwy na bezbronnym człowieku, wyżyć się, a później po prostu zapomnieć. Wiem więc, że podobny „wybryk” nie ujdzie mi na sucho.
                Masywny mężczyzna w mgnieniu oka wywleka mnie na korytarz. Początkowo próbuję się wyrywać, jednak ostatecznie daję za wygraną. I tak znajduję się na przegranej pozycji – słaba i wycieńczona, mogę jedynie walczyć dla samej idei walki, nie dla osiągnięcia zwycięstwa. Nieoczekiwanie docieramy do pewnego ciasnego pomieszczenia, najprawdopodobniej schowka na miotły. Nigdy wcześniej tu nie byłam i, mimo wszechogarniających ciemności, przez nieszczelne drzwi do środka wdziera się wąska smuga światła. Dzięki niej mogę przyjrzeć się twarzy Corlissa… to znaczy chłopaka podobnego do niego. Przecież gdybym miała do czynienia z moim przyjacielem, nigdy nie zostałabym skrzywdzona. Mężczyzna stanąłby za mną murem, ochronił przed cierpieniem. Nie pozwoliłby na zatracenie się w monotonii i melancholii. Jednak przeszłość odeszła, a wraz z nią wszyscy, na których mi zależało. Rzeczywistość uległa diametralnej zmianie, dawna prawda wymieszała się z kłamstwem, przez co przestałam wierzyć w jej wiarygodność. Zostałam zupełnie sama, otoczona przez wrogów.
                - Soleil… - mówi szeptem, jakby bał się, że ktoś go usłyszy. Słusznie. Nie wolno zwracać się do więźniów po imieniu.
                Początkowo chcę warknąć: „kto?!”, lecz ostatecznie staję oko w oko z dawnym życiem. Mimo wielu sił włożonych w proces zapomnienia, nie mogę wyprzeć się zamierzchłych czasów. Nie potrafię zrozumieć, że prawdziwego Corlissa już nie ma. I nigdy nie będzie. Prawdziwy Corliss prędzej wstrzyknąłby sobie Mortem niż paradował w stroju strażnika, dlatego tak bardzo nienawidzę jego sobowtóra. Mężczyzna stojący przede mną jest ucieleśnieniem zdrajcy, przez co nie mam żadnych skrupułów przed napluciem mu w twarz. Po raz pierwszy ignoruję strach przed bólem i wyrażam głęboko ukrytą nienawiść.
                Mrużę powieki w oczekiwaniu na cios, jednak w opozycji odpowiada mi tylko głucha cisza. Kiedy otwieram oczy, zauważam, że chłopak nie wygląda nawet na zdenerwowanego.
                - Soleil… - powtarza po raz kolejny, zupełnie jakby moje imię dawało mu spokój, było cichą modlitwą, pełną nadziei, zabijającą tęsknotę.  –Nie bój się mnie. Nie zrobię ci krzywdy, przysięgam – oznajmia, po czym idzie kilka kroków do tyłu. Najwyraźniej nie chce, bym uznała go za zagrożenie, lecz jest już za późno na podobne wyjaśnienia. Wymazałam z pamięci postać chłopaka. Lepiej, żeby w ogóle nie istniał niż był bestią w moich oczach.
                - Kłamiesz. Jesteś taki sam jak wszyscy  - szepczę ledwo słyszalnym głosem.
                -To tylko pozory. Jedynie w ten sposób mogę cię uratować…
                - Uratować, krzywdząc mnie? O czym ty mówisz?! Jesteś potworem! Cholernym potworem! - wybucham, by po chwili zacząć okładać pięściami potężne ciało mężczyzny. Niestety nie daję rady zadać mu bólu. Przez całkowite osłabienie podobne ataki nie mają najmniejszego sensu, jednak nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tylu negatywnych emocji, dlatego kontynuuję z góry przegraną walkę.
                - Poczekaj, Sol, niczego nie rozumiesz – Corliss na próżno próbuje zaprowadzić spokój. Dopiero gdy łapie moje nadgarstki, zastygam w bezruchu. Dalej wzbraniam się przed spojrzeniem mu w oczy, lecz wkrótce zostaję zmuszona do wykonania tej czynności. Oczekuję, że w tęczówkach mężczyzny zobaczę wszechobecną pogardę typową dla strażników, jednak rzeczywistość okazuje się zupełnie inna. Widzę troskę wymieszaną z wyrzutami sumienia. Troskę o mnie, o dawną, martwą Soleil. Nieoczekiwanie zaczynam płakać. W myślach przywołuję dzień własnej śmierci. Przypominam sobie Corlissa całującego mnie po włosach, czole i szyi. Corlissa, który jest tu teraz, żywy i prawdziwy. Choć nie znam jego rzeczywistych intencji, nie potrafię odpędzić pragnienia zaufania komukolwiek.
                - Spokojnie, wszystko ci wyjaśnię – oznajmia, po czym bez oporów obejmuje moje roztrzęsione ciało. Chowam głowę w ramieniu mężczyzny i pozwalam, by łzy spokojnie zmoczyły jego kurtkę. – Wstąpiłem do ruchu oporu. Tam zdałem sobie sprawę, że wciąż żyjesz… żyjesz w więzieniu Coppera. Nie mogłem cię tak zostawić. Obiecałem, że zrobię wszystko, byś wyszła na wolność. Dosłownie wszystko. A wmieszanie się w tłum strażników było najbardziej racjonalnym rozwiązaniem – szepcze cicho, jednak słyszę wyraźnie każde słowo. Chrapliwy głos mężczyzny działa na mnie uspokajająco, odpędza cały strach. Na szczęście w porę zaczynam rozumieć absurdalność tej sytuacji. Gwałtownie odrywam się od ciała Corlissa.
                - Co ty wygadujesz?! Gdybyś mówił prawdę, już dawno by cię zamknęli. Nie jestem taka naiwna jak ci się wydaje. Chcesz się tylko zabawić, rozumiem, więc teraz chyba powinieneś mnie uderzyć, racja? Śmiało, nie boję się ciebie. Tak czy inaczej jestem ścierwem, zwykłym śmieciem… - warczę, nachalnie połykając łzy spływające po mojej twarzy. Tracę całkowitą kontrolę nad własnym ciałem. Zataczam się do tyłu i upadam na podłogę, na szczęście prawie bezgłośnie.
                - Sol, tak bardzo cię przepraszam… - szepcze mężczyzna. Gdy jego twarz zatrzymuje się na wysokości mojej, zauważam, że również płacze. – Mogę jedynie przysiąc, że pewnego dnia otworzysz oczy i będziesz wolna.
                - Udowodnij – mówię błagalnym tonem, na siłę próbując doszukać się nadziei w zachowaniu chłopaka.  Choć bardzo chciałabym mu wierzyć, jego słowa są zwykłą bajką opowiadaną dzieciom na dobranoc. Póki co nikomu nie udało się uciec z więzienia Coppera. Nikomu. Niby dlaczego ja miałabym być pierwsza? Próbuję wyobrazić sobie własne życie po podobnym incydencie. Czy musiałabym się chować, ukrywać, przeprowadzać, zmieniać tożsamość? Najprawdopodobniej, lecz nawet taka rzeczywistość byłaby lepsza od obecnej.
                Corliss milczy. Na szczęście po chwili niezręczna cisza zostaje wypełniona przez jego ciepły oddech. Przybliża swoją twarz do mojej tak, że stykamy się nosami. Zapewne dawniej podobna sytuacja wprawiłaby mnie w zakłopotanie, jednak teraz muszę przyznać, że bardzo tęskniłam za bliskością mężczyzny. Brunet błądzi palcami po moim ciele. Uśmiecham się, połykając łzy. Najprawdopodobniej przez bluzkę wyczuwa wszystkie guzy, którymi ozdobione są moje plecy. Mimo wszystko zdaje się to ignorować. Ignoruje także powybijane zęby, zwiotczałe mięśnie i najprawdopodobniej średnio przyjemny zapach. Kiedy zaczyna mnie całować, delikatnie przymykam powieki. Pragnę zatrzymać ten moment, uwiecznić go w bibliotece pamięci, bym już nigdy nie zapomniała, że istnieje ktoś, dla kogo powinnam wciąż walczyć.
                - Przepraszam cię – szepcze między kolejnymi pocałunkami. – Tak bardzo mi przykro…
                - Niepotrzebnie – stwierdzam, dotykając jego gęstych włosów. – Zadarłam z życiem. Zasłużyłam na karę. Powinno ci być raczej przykro z powodu osób, które zabiłam.
                - To nie twoja wina. Zmuszono cię do mordowania.
                - Co nie zmienia faktu, że jestem zabójczynią…
                - To O N I są zabójcami. Nie jesteś odpowiedzialna za niczyją śmierć, Sol.
                - Skąd możesz to wiedzieć?! Nigdy nie widziałeś, jak… - przerywam, gdy do moich uszu dociera cichy huk. W więzieniu dość często słyszę podobne dźwięki, jednak chyba po raz pierwszy zwracam na nie większą uwagę. W końcu jeszcze nigdy nie robiłam czegoś zakazanego. Wiem, że gdyby cała prawda o moim prywatnym spotkaniu z jednym ze strażników wyszłaby na jaw, oboje zostalibyśmy poddani nieludzkim torturom.  - Boję się – mówię cicho, zmieniając temat, po czym wtulam się w jego tors. Wciąż nie mogę zaakceptować widoku Corlissa w stroju strażnika, dlatego gdy mężczyzna próbuje okryć mnie swoją kurtką, mam wrażenie, że materiał wypali mi dziurę w ciele. Wiem, że nie zniosę podobnego uczucia, przez co posłusznie oddaję nakrycie.
                - Niepotrzebnie. Jesteśmy bezpieczni. Sprawdziłem to miejsce. Brak podsłuchów, kamer, szczelne drzwi. W dodatku o tej porze większość strażników woli uciąć sobie drzemkę niż pilnować więźniów – oznajmia, czule głaszcząc mnie po łysej głowie.
                - Ale ja boję się…  bycia tutaj. Boję się o jutro, o to, że tutaj zgniję, że już nigdy nie zobaczę słońca, nie będę mogła się uśmiechać… zabierz mnie stąd, Corliss. Proszę cię. Chcę wrócić do domu.
                Choć zdaję sobie sprawę, że brzmię jak dziecko, które pragnie gwiazdki z nieba, nie mogę powstrzymać słów wypływających z moich ust. Po raz pierwszy od bardzo dawna zostaję wysłuchana. Zmęczona własną samotnością, chwytam się każdej deski ratunki, nawet tej ciągnącej mnie na samo dno. Nie wiem, czy powinnam ufać nowemu Corlissowi, jednak jestem zbyt zdesperowana, by się wycofać. Marzę o spokoju i bezpieczeństwie. Marzę przynajmniej o iluzji spokoju i bezpieczeństwa. Jakimś cudem odnajduję ją w ramionach mężczyzny.
                - Wrócisz. Obiecuję ci to – odpowiada nieoczekiwanie. Nie wiem, czy pragnie mnie pocieszyć, czy wierzy w prawdziwość własnych słów. Ważne, że na krótką chwilę zapominam o bólu, dawnych torturach i brutalnych strażnikach.
                - Ale już nigdy nie pozbędę się wyrzutów sumienia. One mnie miażdżą, duszą… kiedy tylko zamknę oczy, widzę twarze martwych ludzi. Nie potrafię wypędzić ich z własnego umysłu. Niczym złowieszcze duchy, karmią się moją radością. Zabiły mnie. Pogrzebały osiem metrów pod ziemią. Nie żyję już od bardzo dawna. Jestem pusta w środku… a raczej jestem pustką, czarną dziurą – mamroczę pod nosem i gdy zdaję sobie sprawę, że w rzeczywistości nie umiem opisać targających mną emocji, zamykam usta. Czasem wystarcza po prostu milczenie.
                - Jesteś tu ze mną. Jesteś taka realna, a to znaczy, że żyjesz, wciąż istniejesz. Wbrew wszystkiemu – odpowiada. – Nie możesz mnie opuścić, rozumiesz? Musisz być silna. Jeszcze raz przyrzekam, że wyjdziesz na wolność, nawet jeśli miałbym stracić własne życie, ratując twoje.
                - Nie mów tak… - proszę, jednak Corliss zdaje się nie słyszeć podobnych protestów. Cały czas powtarza pod nosem „będziesz wolna, będziesz wolna”. Najprawdopodobniej chce, by w chwilach kryzysu te dwa słowa dały mi siłę do oddychania.  Później zaczyna kołysać moim roztrzęsionym ciałem w rytm nieistniejącej melodii. Tuli je do siebie, całuje z czułością. Desperacja sprawia, że pragnę podziękować mu za namiastkę poczucia bezpieczeństwa, nawet jeśli magia chwili wkrótce pryśnie niczym bańka mydlana.
                - Obiecaj mi jedno: nikomu nie powiesz o tej rozmowie. Oboje musimy odgrywać swoje role. Ja będę Rhenem, a ty więźniarką. To jedyne rozwiązanie.
                - Obiecuję – mówię twardo, patrząc mu w oczy. Choć doskonale rozumiem, że zachowanie obojętności w towarzystwie Corlissa wiąże się z całkowitym kontrolowaniem własnych emocji, postanawiam włożyć całą energię w wykonanie tego zadania. Mężczyzna nieustannie budzi we mnie chęć do walki. Teraz muszę tylko odnaleźć moc w zupełnej niemocy i siłę w bezsilności, z powrotem stanąć na nogi, mimo że wygrzebanie się spod sterty wyrzutów sumienia nie należy do najłatwiejszych czynności.    
                Chłopak kiwa głową na znak, że mi wierzy, po czym wyjmuje z kieszeni spodni niewielką, białą tubkę.
                – Byłbym zapomniał… może trochę zapiec, jednak z czasem przyniesie ulgę.– ostrzega, a następnie nakłada grubą warstwę kremu na moją prawą, uszkodzoną dłoń. Zaciskam zęby, powstrzymując jęk. Mam wrażenie, że milion drobnych igiełek wbija się w kończynę. Całe szczęście już po chwili ból zostaje zastąpiony przez przyjemne zimno.  – Teraz powinnaś już wrócić. Jeśli ktoś się zorientuje, że przebywałem z tobą tak długo w jednym pomieszczeniu, zacznie coś podejrzewać – dodaje, całując mnie w czoło na pożegnanie.– Wyśpij się. Jutro przyjeżdża Copper, więc najprawdopodobniej dostaniesz jakieś dodatkowe zajęcie.
                - Copper wraca? – pytam, zaskoczona tą informacją.
                - Niestety – mamrocze pod nosem, po czym wstaje i podaje mi rękę. – Dobranoc – dodaje na koniec, by po chwili znów zmienić się w bezwzględnego strażnika. Gdy brutalnie wypycha mnie za drzwi, wcześniejsze poczucie bezpieczeństwa znika w mgnieniu oka. Próbuję jeszcze ukradkiem przyjrzeć się twarzy mężczyzny. Kiedy osiągam zamierzony cel, zaczynam myśleć, że poprzednie chwile były jedynie wytworem mojego chorego umysłu. Chłopak nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, idzie prosto przed siebie. Mam wrażenie, że mogłabym krzyczeć, wyć i drapać, a on zignorowałby podobne wybryki. Przypomina mi kamienną rzeźbę. Piękną, lecz martwą, pozbawioną uczuć. Czy to możliwe, że sięgnęłam szczytu szaleństwa i uroiłam sobie postać Corlissa? Być może.  Stopniowo zaczynam tracić poczucie realności. Nie potrafię odróżnić snu od jawy. Gubię się we własnych myślach, w krainie chaosu. Może naprawdę umarłam? Może jestem tylko duchem odwiedzającym ponure mury więzienia? A może to piekło?
                Podobne refleksje towarzyszą mi do samego rana, kiedy zostaję zbudzona wcześniej niż zwykle.
                - Za dziesięć minut masz być gotowa, 239. I umyj się, bo śmierdzisz jak szczur. Jeśli przyniesiesz wstyd naszej placówce przed Ulyssesem Copperem, to nie licz następnego dnia na jakikolwiek posiłek  – oznajmia nienaturalnie głośno, rzucając na podłogę plastikowy talerz z dwoma kromkami suchego chleba, czyli tradycyjnym śniadaniem, które powinno wystarczyć mi na większą część dnia. Lunch złożony z wodnistej zupy i konserwy turystycznej serwowany jest dopiero kilka lub kilkanaście godzin później. Niestety postanawiam uśpić zdrowy rozsądek i nie odłożyć ani okruszka. Desperacko szukam odłamków pieczywa nawet na podłodze. Kiedy kończę, powtarzam w myślach słowa strażnika. Wiem, że nie żartował, a ja nie mam zamiaru chodzić z pustym żołądkiem, dlatego posłusznie ściągam ubranie i wchodzę pod prysznic. Gdy odkręcam kurek, wstrząsają mną nienaturalne dreszcze. Woda jest lodowata, jak zwykle zresztą. Odruchowo odskakuję na bok, jednak czuję, że muszę się przełamać. Z całych sił zaciskam zęby i pozwalam, by drobne krople krystalicznej cieczy obmyły moje ciało. Pot wymieszany z zaschniętą krwią. Wszystkie nieczystości, którymi byłam umazana spływają do ścieków. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że zamieniam się w podobny strumień. Znikam w bliżej nieokreślonym miejscu. Nieważne, gdzie konkretnie. Ważne, że z dala od więzienia. Czekam dobre kilka minut, by ostatecznie znów włożyć stare, brudne ubranie. Czuję, jak moje mokre ciało lepi się do szarej tkaniny, jednak nie mogę zapobiec temu zjawisku. Nikt nie zaoferował mi ręcznika, dlatego teraz odczuwam nieprawdopodobne zimno. W akcie desperacji próbuję okryć się prześcieradłem, jednak moje starania zostają przerwane przez  wizytę strażnika.
                - Na korytarz, już! W tej chwili! – krzyczy, po czym łapie mnie za ramię i wyprowadza z celi. – Na kolana! – rozkazuje. Bez oporu wykonuję jego polecenie i dołączam do reszty więźniów trwających w identycznej pozycji.
                - Po co to wszystko?! – upomina się pewien głos. Przypuszczam, że należy do nowego skazańca, który nie rozumie, że każdy, nawet najmniejszy wyraz nieposłuszeństwa kończy się bólem. Nie muszę czekać zbyt długo, by usłyszeć jęk wypływający z jego ust.  Żaden ze strażników, rzecz jasna, nie odpowiada na wcześniejsze pytanie mężczyzny.
                - Powitajcie naszego najłaskawszego władcę, dobrotliwego przyjaciela ludzi, najwspanialszego Ulyssesa Coppera! – woła pracownik więzienia ubrany w elegancki, czarny garnitur. Kilka chwil później korytarz zostaje wypełniony przez dźwięki ogólnoświatowego hymnu, wszyscy z wyjątkiem więźniów zaczynają bić brawa, a moim oczom ukazuje się twarz dyktatora.
                Jest uśmiechnięty od ucha do ucha, jego siwe włosy zostały starannie zaczesane do tyłu, a zmarszczki wygładzone. Za staruszkiem podąża ekipa telewizyjna filmująca każdy ruch i każde słowo osób zebranych w pomieszczeniu.
                - Dobrze was widzieć – mruczy dyktator, rzekomo troskliwie głaszcząc głowy skazańców.  Szczerzy się do mężczyzny, którego poznałam w pierwszym dniu pobytu w placówce. Kembang wygląda zupełnie tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro zimnej wody. Mimo to nie okazuje jawnego sprzeciwu wobec władcy. Obywa się więc bez ingerencji strażników. Przeklinam w myślach idiotę decydującego o miejscu kręcenia materiału. Przecież równie dobrze mógłby wybrać inny sektor więzienia. W końcu oglądanie szczęśliwej twarzy Coppera nie należy do przyjemnych zajęć. Gdy Ulysses przechodzi obok mnie, schylam głowę z udawanym szacunkiem. Tak naprawdę robię wszystko, by uniknąć niekontrolowanego wybuchu gniewu. Całe szczęście powitanie władcy dobiega końca po upływie kilku minut. Z trudem podnoszę się z podłogi. Pragnę wrócić do celi, jednak nieoczekiwanie jeden z pracowników więzienia chwyta moje ramię i ciągnie w przeciwną stronę.
                - Gdzie idziemy? – pytam, zdezorientowana. Niestety nie otrzymuję odpowiedzi. Strażnik zatrzymuje się dopiero przed dużymi drzwiami. Zakuwa mnie w kajdanki, po czym naciska na klamkę.
                - Dzień dobry, panno McIntosh – odzywa się znajomy głos. – Zapraszam do środka. Możesz odejść, Petrussen. Damy sobie radę, prawda?
                Nie mam pojęcia, dlaczego zostałam zaproszona do gabinetu Coppera. I gdyby nie fakt, że zasada bezwzględnego posłuszeństwa już zdążyła zakorzenić się w moim umyśle, z pewnością uciekłabym w jakieś bezpieczne miejsce. Tymczasem, w wyniku niedorzecznego otępienia, nie potrafię wydobyć z siebie ani słowa. Przecież nie zrobiłam nic złego! Wypełniałam swoje obowiązki, słuchałam pracowników więzienia, nawet zabijałam. A może Ulysses pragnie dać mi wolność? Choć to najmniej prawdopodobna opcja, łagodzi strach przed spotkaniem z dyktatorem. Tymczasem staruszek, jakby czytając mi w myślach, mówi:
                - Nie bój się. Siadaj.
                Niczym zahipnotyzowana, zajmuję miejsce nieopodal biurka, nerwowo przebieram palcami i czekam na kolejne polecenia. Nie zauważam nawet, że mężczyzna zwraca się do mnie po nazwisku. Nie wiem, jakim cudem je zapamiętał, skoro w więzieniu przebywa około trzech tysięcy skazańców, lecz jestem zbyt przejęta własnym przerażeniem, by zwracać uwagę na podobne szczegóły.
                - Napijesz się czegoś? Herbaty, kawy, wody?   
                - Poproszę wodę – mówię, nie kryjąc zaskoczenia.        
                Copper wstaje, wyjmuje z drewnianej szafki czystą szklankę i nalewa do niej krystalicznej cieczy, po czym podaje mi naczynie.
                Mam wrażenie, że właśnie zostałam przeniesiona do alternatywnego wymiaru. W końcu Ulysses powinien mnie nie cierpieć, a nieoczekiwanie zachowuje się niczym prawdziwy przyjaciel. Ani trochę nie przypomina bezwzględnych i brutalnych strażników. Gdy na jego twarzy widnieje delikatny uśmiech, myślę o nim jak o dobrotliwym ojcu. Choć jeszcze niedawno uważałam staruszka za największego wroga, w obsesyjnym poszukiwaniu serdeczności zdążyłam zagubić poczucie racjonalności. Moje uczucia są teraz zlepkiem nietrwałych i chaotycznych emocji, zmieniających się w zależności od sytuacji. Utraciłam zdolność kochania i nienawidzenia. Patrzę na wszystko z innej, odległej perspektywy, zupełnie jakbym opuściła własne ciało i unosiła się nad ziemią, nieprawdopodobnie lekka.
                - Pij – rozkazuje, zauważając brak jakiejkolwiek reakcji z mojej strony.
                Posłusznie wykonuję polecenie staruszka.
                - Zapewne zastanawiasz się, dlaczego cię tu przysłałem. Odpowiedź jest prosta. Robisz wiele dobrego. Słyszałem, że jako jedna z nielicznych osób bez oporów wykonujesz zabieg aplikacji Mortem. Na początku myślałem, że będą z tobą większe problemy, jednak mile mnie zaskoczyłaś. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile twoja praca znaczy dla tamtych ludzi. Dajesz im nieprawdopodobne szczęście.
                - Przecież oni są martwi… - mruczę pod nosem, zaskoczona własną śmiałością.
                - Ale wolni! Radośni! Spełnili swoje marzenia, nie rozumiesz tego? Przecież sama chciałaś się zabić, do cholery! – Copper podnosi głos, by po chwili znów spojrzeć na mnie z troską i radością. Nie wiem, jak mam traktować jego nagły wybuch. Jestem zagubiona wśród krzyku, bólu, nienawiści i udawanej miłości. Moja obsesyjna potrzeba zaufania komukolwiek znów daje o sobie znać. – Jesteś posłuszną uczennicą, skarbie. Nie zepsuj tego – oznajmia, by następnie podejść do drzwi i zamknąć je na klucz. Czekam, aż staruszek wróci na swoje miejsce, jednak ten nieoczekiwanie zaczyna naruszać moją przestrzeń osobistą. Nie mogę wykonać jakiegokolwiek ruchu. Nieoczekiwanie krzesło, na którym siedziałam, zostaje przewrócone. Uderzam głową o podłogę. Zamykam oczy, próbując stłumić ból. I wtedy zaczynam śnić. To tylko zwykły koszmar, z którego lada chwila się obudzę, bo w końcu ludzie nie są aż tak podli. Istnieją pewne granice okrucieństwa. Przecież takie rzeczy nie dzieją się w rzeczywistości, prawda?
               
***
To bardzo dziwne, że dodaję rozdział po dwóch tygodniach.  Chyba po prostu tęskniłam za pisaniem z perspektywy Soleil. Jak widzicie, notka dziwna, nawet bardzo. Nie umiałam znaleźć innego sposobu na opisanie stanu emocjonalnego bohaterki.
Wszelkie zaległości nadrobię w najbliższym czasie.
Tymczasem rozdział dedykuję Wiktorii W. za to, że cierpliwie zniosła moje "mogę ci posłać fragment?" <3

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Rozdział XV

Okropna jestem łeee... miał być rozdział z perspektywy Soleil, ale postanowiłam przyspieszyć akcję. A poza tym mam ponad dwutygodniowe zaległości, co zdarzyło mi się chyba po raz pierwszy. Wszystko nadrobię, bo mam praktycznie wolne od poniedziałku. Rozdział pisało mi się zdecydowanie lepiej niż poprzedni. Ponadto jestem zadowolona z retrospekcji Corlissa. Zapraszam do czytania :) 


"Prawdziwa miłość jest raną. I tylko tak ją można odnaleźć w sobie, gdy czyjś ból boli człowieka jako jego ból."
Wiesław Myśliwski


                                Nigdy w życiu nie wierzyłem w istnienie tak pięknych obrazów oprawionych w złote ramy, firan uszytych z błyszczących kryształów, a także mebli w niesamowicie intensywnym, czarnym kolorze. Siedząc w gabinecie swojego przyszłego przełożonego, nie mogę oderwać wzroku od wszystkich ozdób, lecz doskonale wiem, że każda z nich to tylko marna przykrywka, opakowanie dla cierpienia i kłamstwo w czystej postaci.
                Mimo otaczającej mnie abstrakcji wciąż słyszę głośne krzyki więźniów, niemal namacalnie czuję cierpienie ofiar, ogromną bezradność wymieszaną z wyrzutami sumienia. Choć Wolf starał się ze wszystkich sił, nie zdołał zamienić mnie w zimną i obojętną bestię. Nie było już czasu na dalsze treningi. Musiałem stawić czoła wyzwaniu.
                Jestem piekielnie zdenerwowany, jednak na mojej twarzy maluje się wyłącznie zadowolenie. Przypominam małe dziecko, które właśnie dostało smakowitego lizaka. Szczerzę zęby w absurdalnym uśmiechu, jak na prawdziwego strażnika przystało. Gram rolę nieczułego i bezlitosnego oprawcy, który nie rozumie, że jeden cios w twarz może sprawić komuś niewyobrażalny ból.
                - Miło mi pana gościć w swoich skromnych czterech ścianach, panie Greese – mówi Russerhoff pełnym podziwu tonem, jednocześnie obracając w dłoniach kartę identyfikacyjną Rhena. Righla zgodziła się przelać na nią część swoich pieniędzy. Gdyby nie pomoc kobiety, nie przeszedłbym nawet wstępnego etapu kwalifikacji. Oczywiście wiem, że odzyska wszystko co do grosza, jednak dopóki będę uznawany za obcego wśród pozostałych strażników, muszę mieć się na baczności. Nigdy nie wiadomo, kiedy zostanę poproszony o pokazanie dokumentu potwierdzającego moją tożsamość.
                - To dla mnie wielki zaszczyt. Ćwiczyłem od miesięcy, by móc tu… - przerywam, kiedy do moich uszu dociera donośny jęk. Próbuję go ignorować, jednak dźwięk powtarza się po raz kolejny. Zapewne gdybym znajdował się w nieco innym miejscu, pomyślałbym, że lada chwila zostanę napadnięty przez ogromne zwierzę. Jednak to tylko złudzenie. Owa chrapliwa melodia wydobywa się z ust istoty myślącej, nie mam ku temu żadnych wątpliwości. Po prostu nigdy nie przypuszczałem, że człowiek jest w stanie zawyć tak rozpaczliwie.
                - Przywyknie pan – oznajmia Russerhof, najwyraźniej zauważając moją konsternację. Nagle wybucha nieoczekiwanym śmiechem. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego jest taki rozbawiony. Może próbuje zagłuszyć czyjś krzyk, może własne sumienie. Nie mogę jednak dłużej myśleć nad przyczyną jego zachowania, żeby uniknąć wszelkich podejrzeń, przez co po chwili również zaczynam chichotać. Strażnik mierzy mnie wzrokiem, piszcząc niczym niemowlę. Z czasem zdaję sobie sprawę, że bardziej przypomina opasłego knura przegrzebującego błoto w poszukiwaniu jedzenia. – Byłbym zapomniał… poproszę o deklarację potwierdzającą, że jest pan zaszczepiony przeciwko Mortem.
                Bez zastanowienia wyjmuję z torby nieco pogniecione, rzecz jasna fałszywe, oświadczenie. Widnieje na nim podpis i pieczątka nieistniejącego lekarza. Podaję świstek Russerhofowi. Choć ruch oporu posiadał kilka szczepionek, wszystkie zostały skradzione. Winowajcy do tej pory nie odnaleziono.
                - Wszystko się zgadza – mówi mężczyzna, głaszcząc dłonią swój gruby brzuch, który najwyraźniej rozbolał go od donośnego śmiechu.  – Teraz nareszcie możemy przejść do części praktycznej.
                O wszystkim mnie powiadomiono. Testy obejmują strzelanie do celu, trening fizyczny, a także wypowiedzenie przysięgi pod kontrolą eksperta od mikroekspresji, w otoczeniu kamer nagrywających każdą, nawet najdrobniejszą zmianę w mimice twarzy, a do tego sprawdzian z wiedzy medycznej przygotowany specjalnie dla osób startujących na stanowisko pielęgniarza. Choć w treningi włożyłem ogromną ilość energii, odnoszę nieodparte wrażenie, że popełnię pewien nieodwracalny błąd. Muszę wypaść perfekcyjnie. W przeciwnym wypadku pożegnam wszelkie szanse na uratowanie Soleil. Teraz albo nigdy. Rzucam się w przepaść. Spadam. Tonę. Uderzam głową o grunt. Podłoże. Miękki muł. Nadchodzi chaos. Chaos w mojej głowie.
                - Jestem gotów do rozpoczęcia szkolenia – oznajmiam, wstrzymując oddech.

                Cała sztuka kłamania polega głównie na wierze we własne słowa. Chwilowej, lecz maksymalnie pewnej. Nawet jeśli trzeba zgodzić się z potężnym absurdem, należy być pozbawionym wątpliwości, utracić poczucie realności. Na moment stać się zupełnie inną osobą.
                Moje prawdziwe „ja” zostaje stłamszone przez Rhena. Wytwór ludzkiego umysłu, wyimaginowaną postać, nierealnie istniejącą w rzeczywistym świecie. Zbudziłem go do życia w najbardziej nieidealny i niedoskonały sposób. Począwszy od dzisiejszego ranka, towarzyszy mi przez każdą sekundę.  Jest tą mroczną i nieczłowieczą częścią mnie, którą dawniej skrzętnie ukrywałem.
                Idę w kierunku niewielkiej szatni. Russerhoff powiedział mi, co zaraz nastąpi. Muszę zrzucić z siebie czarny garnitur pożyczony od Wolfa specjalnie na rozmowę kwalifikacyjną. Czuję się nieswojo w tak eleganckim kostiumie, dlatego z ulgą ściągam przyciasną marynarkę i resztę ubrań, zostawiając jedynie bieliznę. Przed sobą, na szerokiej drewnianej ławie, dostrzegam strój strażnika. Bez wahania ubieram luźny t-shirt i kamizelkę z niebieskim kołem przeciętym dwoma odcinkami, umieszczonym na żółtym tle – symbolem rządów Coppera. Następnie wkładam czarne spodnie oraz masywne buty podkute żelazem. Wszystko idzie dobrze, dopóki nie spoglądam w lustro.                                           
                Przez moment na mojej twarzy pojawia się wyraźny grymas obrzydzenia. Cały spokój i cisza zamienią się w krzyk, gdy tylko będę zmuszony do podniesienia ręki na któregoś z więźniów. Nie chcę tego. Nie wiem już, czego chcę, jednak nie mogę się wycofać. Nie mogę zdradzić przyjaciół. Nie mogę zawieść Soleil. Nadeszła pora, by postawić czyjeś szczęście ponad własnym.
                Wychodzę na korytarz, gdzie czeka na mnie jeden ze strażników. Bez zbędnych ceregieli chwyta moje ramię i prowadzi do pokoju oznaczonego numerem dwieście dziewięć. W głębi serca pragnę protestować, lecz nie przystaję ani na sekundę. Pewna nieznana siła sprawia, że wciąż trzymam się na nogach, choć jestem całkowicie sparaliżowany stresem. Jeśli teraz nie zdołam skupić myśli, wątpię, by udało mi się to podczas kolejnych testów. W głowie powtarzam słowa i porady Wolfa. Copper zdołał uporządkować społeczeństwo, które przez długi czas było pogrążone w chaosie. Copper dał mi możliwość odzyskania kontroli nad własnym życiem. Copper zapewnia pożywienie więźniom. Copper jest perfekcyjnym władcą.
                Prowadząc zaskakująco trudną grę z własnym umysłem, wreszcie udaje mi się oszukać samego siebie. Pozbawiony wszelkich wątpliwości mogę z ręką na sercu przysiąc, że obdarzam dyktatora bezgranicznym zaufaniem.
                Pierwszy test dotyczy wiedzy medycznej i jest zwykłą formalnością. W więzieniu nikt nie przywiązuje większej wagi do stanu zdrowia skazańców, dlatego zostaję poproszony jedynie o dopasowanie  objawów do poszczególnych chorób oraz wybranie odpowiednich metod leczenia. W szybkim tempie zaznaczam na kartce najprawdopodobniej poprawne odpowiedzi.                                                                                                                  
                Mimo że w pomieszczeniu znajduje się tylko jedno stanowisko, przez cały czas ktoś mnie obserwuje. Stopniowo zaczynam tracić poczucie bezpieczeństwa i niejednokrotnie muszę ugryźć się w język, by przypadkiem nie ujawnić swoich prawdziwych intencji. 
                Drewniana ławka i swoista niepewność przypominają mi o czasach szkoły podstawowej. W myślach przywołuję uśmiechnięte twarze kolegów, granatowe mundurki, nauczycieli poświęcających cenne godziny, by wykształcić młode pokolenie, a przede wszystkim beztroskość i nieuzasadnione szczęście. Zaczynam rozumieć, że tylko wtedy, będąc jeszcze nierozumnym dzieciakiem, potrafiłem z całych sił korzystać z życia. Nie wiem, czy głupota jest gwarancją radości, jednak gdybym mógł wybierać, bez wahania wyrzekłbym się wszelkiej wiedzy, by choć na krótki moment doświadczyć dawnej euforii.
                 Po piętnastu minutach odkładam długopis i podnoszę się z miejsca.
                Później nadchodzi pora na próbę celności. Mimo że wcześniej nie strzelałem z pistoletu, trafiam w sam środek. Niestety za drugim razem nie idzie mi już tak dobrze. Głośny huk działa niczym zimny prysznic. Wraz z nim powracają dawne obawy i wątpliwości. Długo potrafiłem skutecznie wierzyć w propagandę władzy, lecz teraz znów staję oko w oko z prawdą. Nagle wszystko wokół jest po tysiąckroć bardziej wyraźne, otaczające mnie kolory, a nawet światło fluorescencyjnej żarówki.  Gdy biorę do ręki giwerę, nie potrafię opanować drżenia dłoni. Kilka głębokich wdechów i przepraszający uśmiech stopniowo zaczynają denerwować kontrolującego mnie strażnika, dlatego, maksymalnie zdekoncentrowany, oddaję strzał. Pocisk zatrzymuje się na kraju tarczy. Z moich ust wyrywa się ciche przekleństwo.
                Po niemal trzech godzinach męczących testów czuję się niezmiernie wyczerpany. Marzę o solidnej drzemce lub przynajmniej gorącej kawie, podczas gdy muszę zaliczyć jeszcze jedną, najtrudniejszą próbę.
                Wzrok eksperta od mikroekspresji jest przenikliwy i irytujący. Mężczyzna od dobrych kilku sekund, nieprzerwanie, obserwuje moją twarz, zupełnie jakby dzięki temu mógł odkryć wszystkie tajemnice, które skrzętnie ukrywam na dnie własnego umysłu, tak głęboko, że nawet sam nie potrafię do nich dotrzeć.
                - Rozpoczynamy – oznajmia brodaty blondyn, dając znak strażnikowi zajmującemu się nagrywaniem moich poczynań. Gdy ekspert odwraca głowę, korzystając z niepowtarzalnej okazji, biorę głęboki oddech.
                Robiłem to przecież wiele razy. Identyczna postawa, te same gesty i wyuczona mimika twarzy. Słowa, które potrafiłbym wyrecytować bez zająknięcia, nawet gdybym został obudzony w środku nocy. A przede wszystkim niezłomna wiara w ich prawdziwość. Jednak doskonale zdaję sobie sprawę z nieuniknionego ryzyka. Jeśli przez ułamek sekundy okażę niedostrzegalną gołym okiem wrogość wobec Coppera, mogę zostać aresztowany.
                - Ja, Rhen Greese… - zaczynam, siląc się na spojrzenie w oczy mężczyzny. Przecież nie mam nic do ukrycia, prawda? - Wierny towarzysz i poddany najłaskawszego władcy, Ulyssesa Coppera, przysięgam służyć ojczyźnie i wypełniać powierzone mi zadanie dla dobra całego narodu – mówię zdecydowanie, choć wewnątrz jestem niesamowicie roztrzęsiony. Czuję, jak pewna wewnętrzna siła rozrywa mój umysł na drobne kawałki, szarpie go i pożera. Zniknął prawdziwy Corliss, ustąpił, poddał się. Jego miejsce zajął ktoś pozbawiony skrupułów. 
                - Ślubuję uczciwość i sprawiedliwość wobec rządzących, nawet w obliczu cierpienia, a także całkowite oddanie głowie państwa od narodzin aż do chwili śmierci.
                Jestem gotowy zrezygnować z wewnętrznego spokoju. Skaczę do paszczy lwa. Narażam się na codzienne koszmary, zarówno we śnie, jak i na jawie.
                Gdy milknę, wyraz twarzy eksperta ulega diametralnej zmianie. Podejrzliwe spojrzenie zamienia się w bijące z oczu ciepło, a usta, dawniej wykrzywione w grymasie, teraz uśmiechają się przyjaźnie.
                - Dziękuję za rozmowę – oznajmia, podnosząc się z krzesła. Po chwili zauważam, że wyciąga dłoń w moim kierunku. Chwytam ją bez najmniejszego zawahania.
                - Było miło – dodaję, czując, jak opuszcza mnie wcześniejsze napięcie. Zrzucam z własnych barków niemal niemożliwy do udźwignięcia ciężar, by najprawdopodobniej już jutro podjąć się o wiele trudniejszego zadania. Póki co jednak pragnę korzystać z ostatnich chwil wolności, a także całkowicie zapomnieć o własnej winie. Choć na krótki moment. W końcu w więzieniu Coppera będę niewolnikiem, niezależnie od tego, po której stronie krat stanę.
                Kiedy wychodzę na korytarz, dostrzegam rządek maszerujących więźniów, a w duchu ganię się za zbytni pośpiech. Pragnąłem za wszelką cenę odwlec w czasie moment spotkania ze skazańcami, jednak jest już za późno na zrobienie kroku w tył. Ich blade cery zlewają się z białą ścianą, a oczy na próżno błądzą po pomieszczeniu w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku. Wszyscy razem przypominają cierpiące duchy ogarnięte żądzą zemsty. Na krótki moment próbuję odwrócić wzrok, lecz ich spojrzenia są hipnotyzujące. Wwiercają się w mój umysł, by zasiać w jego wnętrzu destrukcyjne wyrzuty sumienia. Przez to nie zauważam nawet, że Russerhoff wyszedł na korytarz, by móc klepać mnie po plecach swoją tłustą ręką.
                - Świetnie się pan spisał – oznajmia z podziwem. – Proszę przyjść jutro, a wtedy porozmawiamy o warunkach pańskiej pracy.
                - Czyli jestem przyjęty? – pytam, wybuchając entuzjastycznie.
                - Powiedziałem: porozmawiamy jutro.
                - Dobrze – dodaję, nieco skrępowany zachowaniem grubasa. – W takim razie ja już pójdę – mruczę pod nosem, a następnie odwracam się na pięcie w kierunku wyjścia. Jednak nie uchodzę nawet dwóch kroków, gdy coś przykuwa moją uwagę.
                Dostrzegam Soleil, a w zasadzie tylko jej cień, cząstkę ciała i resztki ducha. Muszę wytężyć wzrok, by uwierzyć, że widzę prawdziwego człowieka, nie jedynie plastikową kukłę. Miejsce jasnych włosów dziewczyny zajmuje teraz łysy placek, a zwiotczałe ręce, wyglądem przypominające puste worki, bezwładnie zwisają wzdłuż jej ciała. Nie patrzy w moim kierunku. Wzrok kobiety jest utkwiony w bliżej nieokreślonym miejscu. Kiedy otwiera usta, by wziąć głęboki oddech, zauważam, że w jej uzębieniu brakuje dwóch siekaczy i trzonowca.  Bardzo cierpi, nie mam ku temu żadnych wątpliwości. Cierpi, podczas gdy ja udaję obojętnego. Przecież powinienem jej pomóc! Jest zbyt wrażliwa i delikatna, nie może przebywać w tak okrutnym środowisku. Oni ją wykończą, zabiją jeszcze przed śmiercią fizyczną! Obiecałem sobie, że będę chronił Soleil za wszelką cenę. Dlaczego nie istnieje żadne inne wyjście? Odczuwam niewyobrażalny ból związany z bezradnością. Jedyne, co mogę robić w obecnej chwili, to patrzeć i czekać na poprawę sytuacji. Ale potrzeba działania przewyższa każdą inną. Pragnę wziąć w ramiona słabe ciało dziewczyny, przerwać tortury, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Coś, cokolwiek.
                Choć tęskniłem za jej obecnością, teraz oddałbym wszystko, by nie doszło do naszego spotkania. Nie czuję ulgi. Wręcz przeciwnie – wewnętrzne rozdarcie sprawia, że z trudem utrzymuję się na nogach. Nieoczekiwanie cała sytuacja ulega znacznemu pogorszeniu. Soleil, wyrwana z letargu, wbija we mnie swoje przerażone spojrzenie. Patrzę, jak na jej twarzy pojawia się grymas obrzydzenia, zupełnie jakby właśnie zobaczyła najbardziej ohydną rzecz pod słońcem.
                -Ty…! – wykrzykuje pogardliwie, po czym wyrywa się z żelaznego uścisku strażnika i biegnie w moją stronę. Próbuję jakoś zareagować, lecz to Russerhoff wykonuje pierwszy ruch. Jednym kopniakiem zwala ją z nóg. Słyszę, jak ciało Soleil z hukiem uderza o podłogę.
                - Patrz i ucz się – dodaje przełożony. Choć dziewczyna nie stanowi żadnego zagrożenia, grubas najwyraźniej lubuje się w zadawaniu cierpienia, dlatego bez zbędnych ceregieli przygniata swoim ciężkim buciorem nadgarstek Soleil. Do moich uszu dociera trzask łamanych kości.
                Nie wytrzymuję. Mimo że za wszelką cenę próbuję utrzymać emocje na wodzy, wewnątrz zaczynam krzyczeć i rozpaczliwie wyć. Zaciskam obie dłonie w pięści i wyobrażam sobie, że biję Russerhoffa, wykorzystując wszystkie, nawet najbrutalniejsze metody. Patrzę na jego ból z uśmiechem na twarzy, tak jak on teraz patrzy na cierpienie mojej przyjaciółki. Niestety podobne pragnienia nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Tak naprawdę mogę jedynie przyglądać się skulonej sylwetce Soleil.  Z chęcią przyjąłbym na siebie każde uderzenie, by tylko ulżyć jej w cierpieniu, przytuliłbym do siebie zmęczone ciało i już nigdy nie wypuszczał go z objąć. Dałbym jej ciepło, szczęście, a przede wszystkim wolność, na którą niewątpliwie zasługuje.
                - Ty mała szmato… - syczy Russerhoff, raz po raz kopiąc Soleil w brzuch. Z ust kobiety wyrywa się cichy jęk, prośba o litość, całkowicie ignorowana przez oprawcę.
                Kręci mi się w głowie. Okrucieństwo strażnika sprawia, że przestaję myśleć o zasadach racjonalności. Dotykam ramienia mężczyzny, powstrzymując go przed wymierzeniem kolejnego ciosu. Po chwili zauważam na podłodze szkarłatną substancję. Z ust dziewczyny wypływają wymiociny zmieszane z krwią.
                - Już wystarczy – proszę, narażając się na niełaskę grubasa.
                - Nie będziesz mi mówił, co mam robić. Wynoś się! – krzyczy, wciąż pogrążony w chorej i zupełnie nieuzasadnionej furii. Przypuszczam, że wszelka szansa na zdobycie posady strażnika właśnie zyskała status nierealnego marzenia. Jednak nie byłem w stanie stać obojętnie. Kocham ją. W przeciwnym wypadku nie odczuwałbym tak silnego bólu, znacznie gorszego od tortur fizycznych. Wolałbym, żeby ktoś odciął mi rękę niż kazał patrzeć na cierpienie Sol.  Niestety świadomość jej opuszczenia wcale nie jest lepsza. Kiedy odejdę, zostawię ją samą, przerażoną i niezdolną do samoobrony.             
                Mimo wszystko postanawiam nie pogarszać sytuacji. Bez słowa przeprosin wybiegam z budynku. Na drżących nogach idę w kierunku umówionego miejsca spotkania z Wolfem. Kiedy docieram do celu, przypominam żywego ducha. Siadam na złamanym konarze drzewa i wpatruję się przed siebie z otępieniem. W myślach wracam do wydarzeń z więzienia. Odtwarzam je kawałek po kawałku, sekunda po sekundzie, jakby były zwykłym pełnometrażowym filmem, żywym i wyraźnym, nachalnie zakotwiczonym w pamięci.
                Nieoczekiwanie umysł zaczyna podsuwać mi nieco inne, szczęśliwsze obrazy.
                Padał śnieg. Po raz pierwszy od kilkunastu lat. Jasne, białe płatki wirowały w powietrzu, przywodząc na myśl miliony gwiazd usadowionych w naszej galaktyce. Ostatni raz miałem styczność z podobnym zjawiskiem atmosferycznym we wczesnym dzieciństwie, dlatego każda pojedyncza zamrożona kropla wody przywoływała coraz to nowe wspomnienie. Ramiona mamy, jej uśmiech, wspólne zabawy z Georgią, dobre rady taty, długie przesiadywanie przed kominkiem razem z resztą rodziny. Krótkie momenty, które wywoływały na mojej twarzy pogodny uśmiech. Były drobinami szczęścia przebijającymi się przez ponurą teraźniejszość. Oświetlały mroczną rzeczywistość. To właśnie dzięki nim wiedziałem, gdzie pójść i miałem siły do dalszej wędrówki.
                Moja siostra siedziała na plastikowym krześle, przytulona do niewielkiego kaloryfera – jedynego źródła ciepła w mieszkaniu. Od dobrych kilku tygodni musieliśmy spać w kurtkach, żeby uniknąć przeziębienia. Przypominaliśmy prawdziwe zombie. Zwłaszcza martwiło mnie zachowanie Soleil. Była blada i wymizerniała, jakby całkowicie straciła chęci do życia. Zostaliśmy współlokatorami dokładnie dwa miesiące temu, a dziewczyna jeszcze nie przywykła do mojej obecności. Za wszelką cenę próbowała się izolować, jednak realizacja jej starań graniczyła z niemożliwym. Nasze lokum składało się z jednej sypialni, kuchni i łazienki, więc wpadaliśmy na siebie prawie na każdym kroku.
                - Zobaczcie, dziewczyny! – krzyknąłem, uradowany niczym pięciolatek. Georgia gwałtownie poderwała się z krzesła, nieco zaskoczona moim nagłym wybuchem. Rehabilitacja sprawiła, że stanęła na nogi, lecz wciąż kuśtykała, szczególnie przy dłuższych dystansach. Gdy dotarła do okna, zaczęła obserwować płatki śniegu z koncentracją i niedowierzaniem. Po wojnie klimat zmienił się nie do poznania, a pogoda lubiła płatać podobne figle.
                - Nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego – dodała, uśmiechając się szeroko. – Możemy wyjść na dwór? Proszę, Corliss… wolałabym już zachorować niż przegapić coś takiego – zaproponowała, a raczej rozkazała, gdyż, widząc jej radość, nie mogłem odmówić. Zależało mi na szczęściu Georgii bardziej niż na własnym, dlatego szanowałem każdy cień uśmiechu w życiu dziewczyny.
                - Tylko poczekaj chwilę – powiedziałam, po czym popędziłam w kierunku szafy. Narzuciłem na ramiona zamszową kurtkę i włożyłem stare, dziurawe buty. Wyjąłem także odpowiednie ubranie dla mojej siostry, żeby oszczędzić jej niepotrzebnego wysiłku. Trzymałem w dłoniach elegancką, czerwoną kurtkę dawniej należącą do mamy. Kiedy wyszedłem na korytarz, zauważyłem, że dziewczyna stała już przed drzwiami, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Choć niektórzy z pewnością uznaliby jej zachowanie za przejaw niedojrzałości, ja doskonale znałem prawdę. Georgia próbowała tylko odzyskać stracone lata. Cieszyłem się, że po wszystkich tragicznych wydarzeniach potrafiła czerpać z życia to, co najlepsze. Uważała za cud istnienie dnia i nocy, deszczu, wiatru i słońca. Uśmiechała się mimo ciągłego strachu, który tak często przejmował całkowitą kontrolę nad jej ciałem i umysłem.
                Moja siostra przyjęła nakrycie wierzchnie, włożyła je na siebie, po czym wymamrotała słowa podziękowania. Czekała, aż otworzę drzwi prowadzące na klatkę schodową. Ja jednak postanowiłem zafundować dziewczynie kolejny trening cierpliwości. Bez słowa pobiegłem do kuchni, gdzie w danej chwili przesiadywała Soleil.
                - Idziesz z nami – powiedziałem twardo.
                - Nie, dzięki. Zajmę się obiadem.
                Jej odmowa nie zaskoczyła mnie nawet w najmniejszym stopniu, dlatego nie dałem za wygraną.
                - To nie było pytanie.
                - Corliss, proszę cię…
                Nie miałem zamiaru słuchać dalszych wyjaśnień. Chwyciłem nadgarstek kobiety i ciągnąłem ją za sobą, by po chwili dołączyć do Georgii.
                Na zewnątrz wiał przenikliwy wiatr, a mróz sprawiał, że moja twarz zaczęła przypominać nabrzmiałego, czerwonego buraka. Mimo podobnych niedogodności z radością obserwowałem, jak moja siostra kręciła się dookoła własnej osi, wpatrując w zachmurzone niebo. Drobne płatki spadały na policzki rudowłosej dziewczyny, roztapiając się i skapując na ziemię. Postanowiłem jeszcze bardziej poprawić jej humor. Wziąłem do ręki garść śniegu, by następnie rzucić nim w Georgię.
                - Trafiłem! – wykrzyknąłem, uradowany. Na moje nieszczęście kobieta szybko przejęła inicjatywę i przygotowała się do rewanżu. Po upływie piętnastu minut nasze ubrania niemal zlewały się z białym otoczeniem. Usłyszałem nawet cichy śmiech Soleil, która, choć nie brała udziału w zabawie, wyglądała na szczęśliwą. Nie rozumiałem, dlaczego nie chciała do nas dołączyć. Może czuła się jak zwykły intruz, nieproszony gość?
                Wiedziałem, że nie mogę pozwolić, by myślała w podobny sposób, dlatego siłą zmusiłem ją do oderwania pleców od ściany budynku i korzystania z zimowego szaleństwa. Nie przewidziałem jednego, bardzo istotnego czynnika. Ze względu na ujemną temperaturę podłoże pokryło się śliskim lodem. Wystarczyło, że odszedłem kilka kroków do tyłu, by stracić równowagę i upaść na ziemię, przy okazji niefortunnie uderzając głową o grunt.
                Nawet nie zauważyłem, że Sol zmiażdżyła mnie swoim ciałem.
                - Nic ci nie jest? – zapytała zmartwionym głosem, dotykając moich zziębniętych policzków.
                Gdy już odzyskałem kontrolę nad sobą, zaprzeczyłem. Musiałem przyznać, że chyba po raz pierwszy byłem w stanie ujrzeć twarz dziewczyny w pełnej okazałości. Wcześniej zwykle odwracała wzrok lub nawet przechodziła do innego pokoju.
                Mimo młodego wieku wyglądała nad wyraz dojrzale. Miała duże, jasnoniebieskie oczy, które okalała korona cienkich rzęs. Jej zarumienione policzki kontrastowały z prawie białymi, zwykle rozczochranymi włosami. Może nie należała do szczególnie urodziwych kobiet, jednak coś sprawiało, że bardzo lubiłem na nią patrzeć.
                - Przeżyłem – oznajmiłem, jednocześnie uśmiechając się szeroko. Nie myśląc zbyt długo, owinąłem wokół palca zbłąkany kosmyk włosów dziewczyny. Nie protestowała. Mógłbym nawet przysiąc, że moja obecność nie była dla niej niczym krępującym.
                I wtedy to pojąłem.
                Powoli zaczynało mi zależeć na drugim człowieku. Doskonale znałem destrukcyjne działanie tego procesu, który, niezależnie od pozostałych czynników, zawsze kończył się bólem i cierpieniem. Postanowiłem więc wprowadzić w życie środki zapobiegawcze, póki jeszcze nie było za późno. Soleil również w porę się opamiętała. Stanęła na równe nogi, otrzepała ubranie ze śniegu i wróciła do mieszkania.
                Od tej pory podobna sytuacja nie powtórzyła się ani razu. W opozycji nasza codzienność została wypełniona przez kłótnie i nieustające sprzeczki, które wbrew pozorom zapewniały mi względne poczucie bezpieczeństwa.
                - Powinienem był jej pomóc o wiele wcześniej – szepczę, udając, że nikt mnie nie słyszy, choć jakiś czas temu zdałem sobie sprawę z obecności Wolfa.
                - Jeszcze wszystko naprawisz – zapewnia przyjaciel, kładąc mi rękę na ramieniu. Rzekomo krzepiący gest mężczyzny wywołuje kolejną falę wściekłości.
                - Katowali ją na moich oczach! – wrzeszczę, całkowicie ignorując fakt, że ktoś może podsłuchać naszą rozmowę.
                - Ucisz się – syczy blondyn, lecz nie mam zamiaru go słuchać.

                Wyobrażam sobie, że jestem jedyną żyjącą istotą na tym pustkowiu. Oddaję się zimnym ramionom Cierpienia. Pozwalam, by Ból mnie otulił i przyniósł zapomnienie. Jeśli pogrążę się we własnym strachu, odetchnę z ulgą. Tylko wtedy, przynajmniej w pewnym stopniu, poczuję to, co Soleil.