wtorek, 22 kwietnia 2014

Rozdział XVI

"Jes­tem ale­gorią mo­jej włas­nej dep­resji, in­karnacją obojętności i rozpaczy."
Lolita Pille

SOLEIL

                Moje nieżycie jest chaosem. Krótkotrwałą ciszą przerywaną przez pojedyncze kroki strażnika. Jeden stukot ciężkich butów przypada na dwa uderzenia mojego serca. Dwa na cztery. Trzy na sześć. Liczę, by zająć czymś umysł, doczekać poranka, odpędzić strach, który zbliża się za każdym razem, gdy uzbrojony mężczyzna patrzy na moją nieruchomą sylwetkę.  Wstrzymuję oddech, po czym nachalnie próbuję napełnić usta powietrzem. Duszę się własnym przerażeniem. Ale noc dopiero się zaczęła. Jeszcze nieraz zdołam poczuć lęk ogarniający moje bezbronne ciało. Jeszcze nieraz będę wyć z nadzieją, że zostanę wysłuchana. Kurczowo zaciskam palce na kawałku cienkiej tkaniny, zupełnie jakbym pragnęła zadać cierpienie tak przeraźliwie martwej rzeczy. Nie mniej martwej ode mnie.
                Zaprzyjaźniłam się z obojętnością. Poznałam jej bezsmak, chłodne dłonie i niewidzialne oblicze. Minął miesiąc, odkąd trafiłam do więzienia. Mortem zaaplikowałam już dziesięciu klientom. Nowi nie przychodzą codziennie, jednak czasami jestem zmuszona zabić dwie osoby w ciągu doby. Nad każdą z nich płaczę równie rozpaczliwie, choć z większością nie zamieniam ani jednego słowa. Kładę głowę na zimnym brzuchu chuderlawego młodzieńca, trzymam rękę kobiety o filigranowej budowie ciała, a także głaszczę włosy małej dziewczynki, która doznała poważnego urazu kręgosłupa i nie była zdolna do normalnego funkcjonowania. Próbuję przywrócić ich do życia, gdy zastygają w bezruchu. Krzyczę i trzymam się za głowę. Jednak nikt nic nie mówi. Nikt nie otwiera oczu. Wszyscy są martwi. Później zostaję zmuszona siłą do powstania i wywleczona z pokoju przez jednego ze strażników, by rozpocząć pracę na zapleczu apteki znajdującej się w prawym skrzydle laboratorium.
                Dni bez słońca mijają w przerażająco wolnym tempie. Wszelkie różnice między nimi zostały zatarte, a Copper przywłaszczył sobie prawo do kreowania rzeczywistości. Pozbawiono mnie imienia, czegoś, co dawniej nadawało mi tożsamość. W więzieniu jestem tylko numerem, nic nie znaczącą statystyką.  Prawdziwa Soleil zniknęła. Umierała kawałek po kawałku razem z każdym kolejnym martwym pacjentem, aż wreszcie po prostu przestała istnieć. 
                239, ty szmato, świnio, pasożycie…- to tytuły nadane mi przez strażników. Nie są zbyt wdzięczne, jednak wiele z nich kryje pewną mroczną cząstkę mnie. Słowa działają niczym zapalniki. Niszczą wszelkie dobro i radość, które ukryłam głęboko w sobie na czarną godzinę. Odkąd podwładni Coppera zdobyli klucz do kryjówki moich myśli, przestałam mieć jakiekolwiek tajemnice. Stałam się ich workiem treningowym, lecz nawet po tak wielu tygodniach tortur nie potrafię zaakceptować bólu i niemocy. Gdy nadchodzi uderzenie, błagam o litość, choć wiem, że kat nie przerwie swojej pracy. Nawet teraz, kiedy jestem zaledwie cieniem człowieka, strażnicy nie szczędzą mi cierpienia. Lubią patrzeć, jak wiję się z bólu, jak krzyczę i na daremno wymachuję rękami i nogami w obronnych gestach.
                Boję się spoglądać w lustro. Nie chcę widzieć swojej bladej i posiniaczonej twarzy, podbitych oczu, łysej głowy. Jedyne, co wtedy czuję, to obrzydzenie i nienawiść. Nienawidzę samej siebie. Nienawidzę tego, w co się zmieniłam.  Nienawidzę siebie jeszcze bardziej, gdy przebijam igłą powłoki skórne klientów i wprowadzam do ich żył śmiercionośną substancję. Nienawidzę bezradności i strachu przed bólem. Nigdy nie byłam odważna, jednak obecnie moje tchórzostwo przechodzi wszelkie możliwe oczekiwania.
                Jeden z przełożonych postanowił „zrobić z nami porządek” ze względu na nieustające skargi pacjentów dotyczące naszych tłustych i cuchnących włosów. Zamiast zainwestować w szampony i ciepłą wodę, postanowiono zatrudnić fryzjera, który sprawił, że staliśmy się jeszcze bardziej anonimowi niczym żywe kukły zmuszone do wykonywania określonych czynności, pozbawione nadziei, czekające na nieuchronny koniec. Gnijemy, rozpadamy się z sekundy na sekundę.
                Sen jak zwykle omija mnie szerokim łukiem. Choć zamykam oczy, nie tracę nad sobą kontroli. Niespodziewanie czuję silny ból w prawej dłoni. Próbuję go ignorować, jednak z czasem ten staje się nie do zniesienia. Najciszej jak tylko potrafię, siadam na łóżku i dotykam obolałej kończyny. Jęczę, gdy moje palce zatrzymują się w okolicach dawnego złamania. Nie mam dostępu do żadnych medykamentów, dlatego docieram do prysznica i przemywam dłoń lodowatą wodą. Krystaliczna ciecz na krótką chwilę łagodzi cierpienie. Niestety, gdy postanawiam się położyć, zdaję sobie sprawę, że moje poczynania zostały zauważone przez strażnika, który obecnie stoi u progu celi i patrzy na mnie tajemniczym wzrokiem. Na pozór nie zrobiłam nic złego, jednak ludzie Coppera szukają absurdalnych argumentów, by tylko móc przez chwilę wyładować nerwy na bezbronnym człowieku, wyżyć się, a później po prostu zapomnieć. Wiem więc, że podobny „wybryk” nie ujdzie mi na sucho.
                Masywny mężczyzna w mgnieniu oka wywleka mnie na korytarz. Początkowo próbuję się wyrywać, jednak ostatecznie daję za wygraną. I tak znajduję się na przegranej pozycji – słaba i wycieńczona, mogę jedynie walczyć dla samej idei walki, nie dla osiągnięcia zwycięstwa. Nieoczekiwanie docieramy do pewnego ciasnego pomieszczenia, najprawdopodobniej schowka na miotły. Nigdy wcześniej tu nie byłam i, mimo wszechogarniających ciemności, przez nieszczelne drzwi do środka wdziera się wąska smuga światła. Dzięki niej mogę przyjrzeć się twarzy Corlissa… to znaczy chłopaka podobnego do niego. Przecież gdybym miała do czynienia z moim przyjacielem, nigdy nie zostałabym skrzywdzona. Mężczyzna stanąłby za mną murem, ochronił przed cierpieniem. Nie pozwoliłby na zatracenie się w monotonii i melancholii. Jednak przeszłość odeszła, a wraz z nią wszyscy, na których mi zależało. Rzeczywistość uległa diametralnej zmianie, dawna prawda wymieszała się z kłamstwem, przez co przestałam wierzyć w jej wiarygodność. Zostałam zupełnie sama, otoczona przez wrogów.
                - Soleil… - mówi szeptem, jakby bał się, że ktoś go usłyszy. Słusznie. Nie wolno zwracać się do więźniów po imieniu.
                Początkowo chcę warknąć: „kto?!”, lecz ostatecznie staję oko w oko z dawnym życiem. Mimo wielu sił włożonych w proces zapomnienia, nie mogę wyprzeć się zamierzchłych czasów. Nie potrafię zrozumieć, że prawdziwego Corlissa już nie ma. I nigdy nie będzie. Prawdziwy Corliss prędzej wstrzyknąłby sobie Mortem niż paradował w stroju strażnika, dlatego tak bardzo nienawidzę jego sobowtóra. Mężczyzna stojący przede mną jest ucieleśnieniem zdrajcy, przez co nie mam żadnych skrupułów przed napluciem mu w twarz. Po raz pierwszy ignoruję strach przed bólem i wyrażam głęboko ukrytą nienawiść.
                Mrużę powieki w oczekiwaniu na cios, jednak w opozycji odpowiada mi tylko głucha cisza. Kiedy otwieram oczy, zauważam, że chłopak nie wygląda nawet na zdenerwowanego.
                - Soleil… - powtarza po raz kolejny, zupełnie jakby moje imię dawało mu spokój, było cichą modlitwą, pełną nadziei, zabijającą tęsknotę.  –Nie bój się mnie. Nie zrobię ci krzywdy, przysięgam – oznajmia, po czym idzie kilka kroków do tyłu. Najwyraźniej nie chce, bym uznała go za zagrożenie, lecz jest już za późno na podobne wyjaśnienia. Wymazałam z pamięci postać chłopaka. Lepiej, żeby w ogóle nie istniał niż był bestią w moich oczach.
                - Kłamiesz. Jesteś taki sam jak wszyscy  - szepczę ledwo słyszalnym głosem.
                -To tylko pozory. Jedynie w ten sposób mogę cię uratować…
                - Uratować, krzywdząc mnie? O czym ty mówisz?! Jesteś potworem! Cholernym potworem! - wybucham, by po chwili zacząć okładać pięściami potężne ciało mężczyzny. Niestety nie daję rady zadać mu bólu. Przez całkowite osłabienie podobne ataki nie mają najmniejszego sensu, jednak nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tylu negatywnych emocji, dlatego kontynuuję z góry przegraną walkę.
                - Poczekaj, Sol, niczego nie rozumiesz – Corliss na próżno próbuje zaprowadzić spokój. Dopiero gdy łapie moje nadgarstki, zastygam w bezruchu. Dalej wzbraniam się przed spojrzeniem mu w oczy, lecz wkrótce zostaję zmuszona do wykonania tej czynności. Oczekuję, że w tęczówkach mężczyzny zobaczę wszechobecną pogardę typową dla strażników, jednak rzeczywistość okazuje się zupełnie inna. Widzę troskę wymieszaną z wyrzutami sumienia. Troskę o mnie, o dawną, martwą Soleil. Nieoczekiwanie zaczynam płakać. W myślach przywołuję dzień własnej śmierci. Przypominam sobie Corlissa całującego mnie po włosach, czole i szyi. Corlissa, który jest tu teraz, żywy i prawdziwy. Choć nie znam jego rzeczywistych intencji, nie potrafię odpędzić pragnienia zaufania komukolwiek.
                - Spokojnie, wszystko ci wyjaśnię – oznajmia, po czym bez oporów obejmuje moje roztrzęsione ciało. Chowam głowę w ramieniu mężczyzny i pozwalam, by łzy spokojnie zmoczyły jego kurtkę. – Wstąpiłem do ruchu oporu. Tam zdałem sobie sprawę, że wciąż żyjesz… żyjesz w więzieniu Coppera. Nie mogłem cię tak zostawić. Obiecałem, że zrobię wszystko, byś wyszła na wolność. Dosłownie wszystko. A wmieszanie się w tłum strażników było najbardziej racjonalnym rozwiązaniem – szepcze cicho, jednak słyszę wyraźnie każde słowo. Chrapliwy głos mężczyzny działa na mnie uspokajająco, odpędza cały strach. Na szczęście w porę zaczynam rozumieć absurdalność tej sytuacji. Gwałtownie odrywam się od ciała Corlissa.
                - Co ty wygadujesz?! Gdybyś mówił prawdę, już dawno by cię zamknęli. Nie jestem taka naiwna jak ci się wydaje. Chcesz się tylko zabawić, rozumiem, więc teraz chyba powinieneś mnie uderzyć, racja? Śmiało, nie boję się ciebie. Tak czy inaczej jestem ścierwem, zwykłym śmieciem… - warczę, nachalnie połykając łzy spływające po mojej twarzy. Tracę całkowitą kontrolę nad własnym ciałem. Zataczam się do tyłu i upadam na podłogę, na szczęście prawie bezgłośnie.
                - Sol, tak bardzo cię przepraszam… - szepcze mężczyzna. Gdy jego twarz zatrzymuje się na wysokości mojej, zauważam, że również płacze. – Mogę jedynie przysiąc, że pewnego dnia otworzysz oczy i będziesz wolna.
                - Udowodnij – mówię błagalnym tonem, na siłę próbując doszukać się nadziei w zachowaniu chłopaka.  Choć bardzo chciałabym mu wierzyć, jego słowa są zwykłą bajką opowiadaną dzieciom na dobranoc. Póki co nikomu nie udało się uciec z więzienia Coppera. Nikomu. Niby dlaczego ja miałabym być pierwsza? Próbuję wyobrazić sobie własne życie po podobnym incydencie. Czy musiałabym się chować, ukrywać, przeprowadzać, zmieniać tożsamość? Najprawdopodobniej, lecz nawet taka rzeczywistość byłaby lepsza od obecnej.
                Corliss milczy. Na szczęście po chwili niezręczna cisza zostaje wypełniona przez jego ciepły oddech. Przybliża swoją twarz do mojej tak, że stykamy się nosami. Zapewne dawniej podobna sytuacja wprawiłaby mnie w zakłopotanie, jednak teraz muszę przyznać, że bardzo tęskniłam za bliskością mężczyzny. Brunet błądzi palcami po moim ciele. Uśmiecham się, połykając łzy. Najprawdopodobniej przez bluzkę wyczuwa wszystkie guzy, którymi ozdobione są moje plecy. Mimo wszystko zdaje się to ignorować. Ignoruje także powybijane zęby, zwiotczałe mięśnie i najprawdopodobniej średnio przyjemny zapach. Kiedy zaczyna mnie całować, delikatnie przymykam powieki. Pragnę zatrzymać ten moment, uwiecznić go w bibliotece pamięci, bym już nigdy nie zapomniała, że istnieje ktoś, dla kogo powinnam wciąż walczyć.
                - Przepraszam cię – szepcze między kolejnymi pocałunkami. – Tak bardzo mi przykro…
                - Niepotrzebnie – stwierdzam, dotykając jego gęstych włosów. – Zadarłam z życiem. Zasłużyłam na karę. Powinno ci być raczej przykro z powodu osób, które zabiłam.
                - To nie twoja wina. Zmuszono cię do mordowania.
                - Co nie zmienia faktu, że jestem zabójczynią…
                - To O N I są zabójcami. Nie jesteś odpowiedzialna za niczyją śmierć, Sol.
                - Skąd możesz to wiedzieć?! Nigdy nie widziałeś, jak… - przerywam, gdy do moich uszu dociera cichy huk. W więzieniu dość często słyszę podobne dźwięki, jednak chyba po raz pierwszy zwracam na nie większą uwagę. W końcu jeszcze nigdy nie robiłam czegoś zakazanego. Wiem, że gdyby cała prawda o moim prywatnym spotkaniu z jednym ze strażników wyszłaby na jaw, oboje zostalibyśmy poddani nieludzkim torturom.  - Boję się – mówię cicho, zmieniając temat, po czym wtulam się w jego tors. Wciąż nie mogę zaakceptować widoku Corlissa w stroju strażnika, dlatego gdy mężczyzna próbuje okryć mnie swoją kurtką, mam wrażenie, że materiał wypali mi dziurę w ciele. Wiem, że nie zniosę podobnego uczucia, przez co posłusznie oddaję nakrycie.
                - Niepotrzebnie. Jesteśmy bezpieczni. Sprawdziłem to miejsce. Brak podsłuchów, kamer, szczelne drzwi. W dodatku o tej porze większość strażników woli uciąć sobie drzemkę niż pilnować więźniów – oznajmia, czule głaszcząc mnie po łysej głowie.
                - Ale ja boję się…  bycia tutaj. Boję się o jutro, o to, że tutaj zgniję, że już nigdy nie zobaczę słońca, nie będę mogła się uśmiechać… zabierz mnie stąd, Corliss. Proszę cię. Chcę wrócić do domu.
                Choć zdaję sobie sprawę, że brzmię jak dziecko, które pragnie gwiazdki z nieba, nie mogę powstrzymać słów wypływających z moich ust. Po raz pierwszy od bardzo dawna zostaję wysłuchana. Zmęczona własną samotnością, chwytam się każdej deski ratunki, nawet tej ciągnącej mnie na samo dno. Nie wiem, czy powinnam ufać nowemu Corlissowi, jednak jestem zbyt zdesperowana, by się wycofać. Marzę o spokoju i bezpieczeństwie. Marzę przynajmniej o iluzji spokoju i bezpieczeństwa. Jakimś cudem odnajduję ją w ramionach mężczyzny.
                - Wrócisz. Obiecuję ci to – odpowiada nieoczekiwanie. Nie wiem, czy pragnie mnie pocieszyć, czy wierzy w prawdziwość własnych słów. Ważne, że na krótką chwilę zapominam o bólu, dawnych torturach i brutalnych strażnikach.
                - Ale już nigdy nie pozbędę się wyrzutów sumienia. One mnie miażdżą, duszą… kiedy tylko zamknę oczy, widzę twarze martwych ludzi. Nie potrafię wypędzić ich z własnego umysłu. Niczym złowieszcze duchy, karmią się moją radością. Zabiły mnie. Pogrzebały osiem metrów pod ziemią. Nie żyję już od bardzo dawna. Jestem pusta w środku… a raczej jestem pustką, czarną dziurą – mamroczę pod nosem i gdy zdaję sobie sprawę, że w rzeczywistości nie umiem opisać targających mną emocji, zamykam usta. Czasem wystarcza po prostu milczenie.
                - Jesteś tu ze mną. Jesteś taka realna, a to znaczy, że żyjesz, wciąż istniejesz. Wbrew wszystkiemu – odpowiada. – Nie możesz mnie opuścić, rozumiesz? Musisz być silna. Jeszcze raz przyrzekam, że wyjdziesz na wolność, nawet jeśli miałbym stracić własne życie, ratując twoje.
                - Nie mów tak… - proszę, jednak Corliss zdaje się nie słyszeć podobnych protestów. Cały czas powtarza pod nosem „będziesz wolna, będziesz wolna”. Najprawdopodobniej chce, by w chwilach kryzysu te dwa słowa dały mi siłę do oddychania.  Później zaczyna kołysać moim roztrzęsionym ciałem w rytm nieistniejącej melodii. Tuli je do siebie, całuje z czułością. Desperacja sprawia, że pragnę podziękować mu za namiastkę poczucia bezpieczeństwa, nawet jeśli magia chwili wkrótce pryśnie niczym bańka mydlana.
                - Obiecaj mi jedno: nikomu nie powiesz o tej rozmowie. Oboje musimy odgrywać swoje role. Ja będę Rhenem, a ty więźniarką. To jedyne rozwiązanie.
                - Obiecuję – mówię twardo, patrząc mu w oczy. Choć doskonale rozumiem, że zachowanie obojętności w towarzystwie Corlissa wiąże się z całkowitym kontrolowaniem własnych emocji, postanawiam włożyć całą energię w wykonanie tego zadania. Mężczyzna nieustannie budzi we mnie chęć do walki. Teraz muszę tylko odnaleźć moc w zupełnej niemocy i siłę w bezsilności, z powrotem stanąć na nogi, mimo że wygrzebanie się spod sterty wyrzutów sumienia nie należy do najłatwiejszych czynności.    
                Chłopak kiwa głową na znak, że mi wierzy, po czym wyjmuje z kieszeni spodni niewielką, białą tubkę.
                – Byłbym zapomniał… może trochę zapiec, jednak z czasem przyniesie ulgę.– ostrzega, a następnie nakłada grubą warstwę kremu na moją prawą, uszkodzoną dłoń. Zaciskam zęby, powstrzymując jęk. Mam wrażenie, że milion drobnych igiełek wbija się w kończynę. Całe szczęście już po chwili ból zostaje zastąpiony przez przyjemne zimno.  – Teraz powinnaś już wrócić. Jeśli ktoś się zorientuje, że przebywałem z tobą tak długo w jednym pomieszczeniu, zacznie coś podejrzewać – dodaje, całując mnie w czoło na pożegnanie.– Wyśpij się. Jutro przyjeżdża Copper, więc najprawdopodobniej dostaniesz jakieś dodatkowe zajęcie.
                - Copper wraca? – pytam, zaskoczona tą informacją.
                - Niestety – mamrocze pod nosem, po czym wstaje i podaje mi rękę. – Dobranoc – dodaje na koniec, by po chwili znów zmienić się w bezwzględnego strażnika. Gdy brutalnie wypycha mnie za drzwi, wcześniejsze poczucie bezpieczeństwa znika w mgnieniu oka. Próbuję jeszcze ukradkiem przyjrzeć się twarzy mężczyzny. Kiedy osiągam zamierzony cel, zaczynam myśleć, że poprzednie chwile były jedynie wytworem mojego chorego umysłu. Chłopak nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, idzie prosto przed siebie. Mam wrażenie, że mogłabym krzyczeć, wyć i drapać, a on zignorowałby podobne wybryki. Przypomina mi kamienną rzeźbę. Piękną, lecz martwą, pozbawioną uczuć. Czy to możliwe, że sięgnęłam szczytu szaleństwa i uroiłam sobie postać Corlissa? Być może.  Stopniowo zaczynam tracić poczucie realności. Nie potrafię odróżnić snu od jawy. Gubię się we własnych myślach, w krainie chaosu. Może naprawdę umarłam? Może jestem tylko duchem odwiedzającym ponure mury więzienia? A może to piekło?
                Podobne refleksje towarzyszą mi do samego rana, kiedy zostaję zbudzona wcześniej niż zwykle.
                - Za dziesięć minut masz być gotowa, 239. I umyj się, bo śmierdzisz jak szczur. Jeśli przyniesiesz wstyd naszej placówce przed Ulyssesem Copperem, to nie licz następnego dnia na jakikolwiek posiłek  – oznajmia nienaturalnie głośno, rzucając na podłogę plastikowy talerz z dwoma kromkami suchego chleba, czyli tradycyjnym śniadaniem, które powinno wystarczyć mi na większą część dnia. Lunch złożony z wodnistej zupy i konserwy turystycznej serwowany jest dopiero kilka lub kilkanaście godzin później. Niestety postanawiam uśpić zdrowy rozsądek i nie odłożyć ani okruszka. Desperacko szukam odłamków pieczywa nawet na podłodze. Kiedy kończę, powtarzam w myślach słowa strażnika. Wiem, że nie żartował, a ja nie mam zamiaru chodzić z pustym żołądkiem, dlatego posłusznie ściągam ubranie i wchodzę pod prysznic. Gdy odkręcam kurek, wstrząsają mną nienaturalne dreszcze. Woda jest lodowata, jak zwykle zresztą. Odruchowo odskakuję na bok, jednak czuję, że muszę się przełamać. Z całych sił zaciskam zęby i pozwalam, by drobne krople krystalicznej cieczy obmyły moje ciało. Pot wymieszany z zaschniętą krwią. Wszystkie nieczystości, którymi byłam umazana spływają do ścieków. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że zamieniam się w podobny strumień. Znikam w bliżej nieokreślonym miejscu. Nieważne, gdzie konkretnie. Ważne, że z dala od więzienia. Czekam dobre kilka minut, by ostatecznie znów włożyć stare, brudne ubranie. Czuję, jak moje mokre ciało lepi się do szarej tkaniny, jednak nie mogę zapobiec temu zjawisku. Nikt nie zaoferował mi ręcznika, dlatego teraz odczuwam nieprawdopodobne zimno. W akcie desperacji próbuję okryć się prześcieradłem, jednak moje starania zostają przerwane przez  wizytę strażnika.
                - Na korytarz, już! W tej chwili! – krzyczy, po czym łapie mnie za ramię i wyprowadza z celi. – Na kolana! – rozkazuje. Bez oporu wykonuję jego polecenie i dołączam do reszty więźniów trwających w identycznej pozycji.
                - Po co to wszystko?! – upomina się pewien głos. Przypuszczam, że należy do nowego skazańca, który nie rozumie, że każdy, nawet najmniejszy wyraz nieposłuszeństwa kończy się bólem. Nie muszę czekać zbyt długo, by usłyszeć jęk wypływający z jego ust.  Żaden ze strażników, rzecz jasna, nie odpowiada na wcześniejsze pytanie mężczyzny.
                - Powitajcie naszego najłaskawszego władcę, dobrotliwego przyjaciela ludzi, najwspanialszego Ulyssesa Coppera! – woła pracownik więzienia ubrany w elegancki, czarny garnitur. Kilka chwil później korytarz zostaje wypełniony przez dźwięki ogólnoświatowego hymnu, wszyscy z wyjątkiem więźniów zaczynają bić brawa, a moim oczom ukazuje się twarz dyktatora.
                Jest uśmiechnięty od ucha do ucha, jego siwe włosy zostały starannie zaczesane do tyłu, a zmarszczki wygładzone. Za staruszkiem podąża ekipa telewizyjna filmująca każdy ruch i każde słowo osób zebranych w pomieszczeniu.
                - Dobrze was widzieć – mruczy dyktator, rzekomo troskliwie głaszcząc głowy skazańców.  Szczerzy się do mężczyzny, którego poznałam w pierwszym dniu pobytu w placówce. Kembang wygląda zupełnie tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro zimnej wody. Mimo to nie okazuje jawnego sprzeciwu wobec władcy. Obywa się więc bez ingerencji strażników. Przeklinam w myślach idiotę decydującego o miejscu kręcenia materiału. Przecież równie dobrze mógłby wybrać inny sektor więzienia. W końcu oglądanie szczęśliwej twarzy Coppera nie należy do przyjemnych zajęć. Gdy Ulysses przechodzi obok mnie, schylam głowę z udawanym szacunkiem. Tak naprawdę robię wszystko, by uniknąć niekontrolowanego wybuchu gniewu. Całe szczęście powitanie władcy dobiega końca po upływie kilku minut. Z trudem podnoszę się z podłogi. Pragnę wrócić do celi, jednak nieoczekiwanie jeden z pracowników więzienia chwyta moje ramię i ciągnie w przeciwną stronę.
                - Gdzie idziemy? – pytam, zdezorientowana. Niestety nie otrzymuję odpowiedzi. Strażnik zatrzymuje się dopiero przed dużymi drzwiami. Zakuwa mnie w kajdanki, po czym naciska na klamkę.
                - Dzień dobry, panno McIntosh – odzywa się znajomy głos. – Zapraszam do środka. Możesz odejść, Petrussen. Damy sobie radę, prawda?
                Nie mam pojęcia, dlaczego zostałam zaproszona do gabinetu Coppera. I gdyby nie fakt, że zasada bezwzględnego posłuszeństwa już zdążyła zakorzenić się w moim umyśle, z pewnością uciekłabym w jakieś bezpieczne miejsce. Tymczasem, w wyniku niedorzecznego otępienia, nie potrafię wydobyć z siebie ani słowa. Przecież nie zrobiłam nic złego! Wypełniałam swoje obowiązki, słuchałam pracowników więzienia, nawet zabijałam. A może Ulysses pragnie dać mi wolność? Choć to najmniej prawdopodobna opcja, łagodzi strach przed spotkaniem z dyktatorem. Tymczasem staruszek, jakby czytając mi w myślach, mówi:
                - Nie bój się. Siadaj.
                Niczym zahipnotyzowana, zajmuję miejsce nieopodal biurka, nerwowo przebieram palcami i czekam na kolejne polecenia. Nie zauważam nawet, że mężczyzna zwraca się do mnie po nazwisku. Nie wiem, jakim cudem je zapamiętał, skoro w więzieniu przebywa około trzech tysięcy skazańców, lecz jestem zbyt przejęta własnym przerażeniem, by zwracać uwagę na podobne szczegóły.
                - Napijesz się czegoś? Herbaty, kawy, wody?   
                - Poproszę wodę – mówię, nie kryjąc zaskoczenia.        
                Copper wstaje, wyjmuje z drewnianej szafki czystą szklankę i nalewa do niej krystalicznej cieczy, po czym podaje mi naczynie.
                Mam wrażenie, że właśnie zostałam przeniesiona do alternatywnego wymiaru. W końcu Ulysses powinien mnie nie cierpieć, a nieoczekiwanie zachowuje się niczym prawdziwy przyjaciel. Ani trochę nie przypomina bezwzględnych i brutalnych strażników. Gdy na jego twarzy widnieje delikatny uśmiech, myślę o nim jak o dobrotliwym ojcu. Choć jeszcze niedawno uważałam staruszka za największego wroga, w obsesyjnym poszukiwaniu serdeczności zdążyłam zagubić poczucie racjonalności. Moje uczucia są teraz zlepkiem nietrwałych i chaotycznych emocji, zmieniających się w zależności od sytuacji. Utraciłam zdolność kochania i nienawidzenia. Patrzę na wszystko z innej, odległej perspektywy, zupełnie jakbym opuściła własne ciało i unosiła się nad ziemią, nieprawdopodobnie lekka.
                - Pij – rozkazuje, zauważając brak jakiejkolwiek reakcji z mojej strony.
                Posłusznie wykonuję polecenie staruszka.
                - Zapewne zastanawiasz się, dlaczego cię tu przysłałem. Odpowiedź jest prosta. Robisz wiele dobrego. Słyszałem, że jako jedna z nielicznych osób bez oporów wykonujesz zabieg aplikacji Mortem. Na początku myślałem, że będą z tobą większe problemy, jednak mile mnie zaskoczyłaś. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile twoja praca znaczy dla tamtych ludzi. Dajesz im nieprawdopodobne szczęście.
                - Przecież oni są martwi… - mruczę pod nosem, zaskoczona własną śmiałością.
                - Ale wolni! Radośni! Spełnili swoje marzenia, nie rozumiesz tego? Przecież sama chciałaś się zabić, do cholery! – Copper podnosi głos, by po chwili znów spojrzeć na mnie z troską i radością. Nie wiem, jak mam traktować jego nagły wybuch. Jestem zagubiona wśród krzyku, bólu, nienawiści i udawanej miłości. Moja obsesyjna potrzeba zaufania komukolwiek znów daje o sobie znać. – Jesteś posłuszną uczennicą, skarbie. Nie zepsuj tego – oznajmia, by następnie podejść do drzwi i zamknąć je na klucz. Czekam, aż staruszek wróci na swoje miejsce, jednak ten nieoczekiwanie zaczyna naruszać moją przestrzeń osobistą. Nie mogę wykonać jakiegokolwiek ruchu. Nieoczekiwanie krzesło, na którym siedziałam, zostaje przewrócone. Uderzam głową o podłogę. Zamykam oczy, próbując stłumić ból. I wtedy zaczynam śnić. To tylko zwykły koszmar, z którego lada chwila się obudzę, bo w końcu ludzie nie są aż tak podli. Istnieją pewne granice okrucieństwa. Przecież takie rzeczy nie dzieją się w rzeczywistości, prawda?
               
***
To bardzo dziwne, że dodaję rozdział po dwóch tygodniach.  Chyba po prostu tęskniłam za pisaniem z perspektywy Soleil. Jak widzicie, notka dziwna, nawet bardzo. Nie umiałam znaleźć innego sposobu na opisanie stanu emocjonalnego bohaterki.
Wszelkie zaległości nadrobię w najbliższym czasie.
Tymczasem rozdział dedykuję Wiktorii W. za to, że cierpliwie zniosła moje "mogę ci posłać fragment?" <3

16 komentarzy:

  1. Nie mam pojęcia, jak to jest możliwe, ale ten rozdział jest jeszcze lepszy niż poprzedni. genialnie przedstawiłaś emocje targające Sol, tę jej potrzebę zaufania komukolwiek, kto okaże się wobec niej życzliwy, tę niepewności i strach przed każdą kolejną chwilą i nieustanne uczucie konieczności podporządkowania się władzy, aby móc jakoś dalej egzystować, aby nie zostać storturowanym. Co ja ci będę się na ten temat rozpisywać? Piszesz po prostu świetnie!
    Jakoś tak po przeczytaniu tego rozdziału, moje oczy same powędrowały do adresu twojego bloga... Odnoszę wrażenie, że powoli przestaje on odnosić się do Sol. Fakt, w fizycznym punkcie, może spełnia swoje założenie, ale jak już podążymy do psychiki dziewczyny, to zaczyna on tracić na znaczeniu w obecnej sytuacji. Cóż aktualnie Sol wydaje się być właśnie "zniszczona" przez to, co musiała przeżyć w tym więzieniu, jak sama to podkreśla prawdziwa Soleil już nie żyję, zginęła w raz z tymi ludźmi, którym musiała podać "lekarstwo". W trakcie czytania miałam często wrażenie, że wszystkie teraz targające ją emocje zaczynają też dotykać moją osobę... Mam nadzieję, że dzięki Corlissowi, pewnego dnia uda się odzyskać tą dawną dziewczynę, którą była Sol, a przynajmniej jej namiastkę. W nawiązaniu właśnie do chłopaka. Przyznaje, że fragment, w którym spotyka się on z dziewczyną w schowku na miotły podobał mi się najbardziej. To było piękne. Chyba jedyna część tekstu, który znajduje się powyżej, sprawiająca, że na moich ustach pojawił się uśmiech. Cieszę się, że w jakiś sposób Corlissowi udało się porozmawiać z Sol, że wytłumaczył jej dlaczego tam się znajduje i to w stroju strażnika. Nie mniej jednak jest mi trochę przykro, kiedy uświadamiam sobie, że umysł dziewczyny zaczyna przyswajać jedynie to, co dzieje się w teraźniejszym dla niej momencie, a każdy kolejny potrafi popsuć to, co wydarzyło się w "przeszłości". pociesza mnie to, że chociaż na chwilę poczuła się lepiej, poczuła się bezpieczna. Nawiązując do "bezpieczeństwa" przeraziłaś mnie tą końcówką. Nawet nie chce sobie wyobrażać, do czego doszło w gabinecie Coppera, jednak obrazy same nasuwały mi się przed oczy... Swoją drogą nie mam pojęcia, jak w jednej sekundzie dziewczyna potrafiła czuć się w jego obecności bezpieczna... To jak jej umysł płata jej figle jest na tyle przerażające, że czasem przechodzą mnie ciarki...
    Aby ci się tu zbytnio nie rozpisywać, będę już kończyć. Co zapewne już wywnioskowałaś, ale i tak mam ochotę to napisać na podsumowanie, rozdział bardzo, ale to bardzo mi się podobał. Fantastycznie przedstawiłaś każdą sytuację i już mam chęć sięgnięcia po ciąg dalszy. Trzymam kciuki, aby pojawił się jak najszybciej! Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten rozdział nie jest chaosem - bynajmniej. W każdym razie ja nie jestem w stanie go tak odebrać. Jedynym chaosem jest tutaj tylko umysł Soleil. I trudno się dziwić. Przez ostatni miesiąc zabiła dziesięciu ludzi. Poza tym mordowaniem, jedyna styczność, jaką ma z innymi, to kontakt ze strażnikami. Jest przez nich bita, pomiatana i obrażana. Nic więc dziwnego, że - chociaż nie potrafi zaufać ludziom - stara się znaleźć w swoim otoczeniu chociaż odrobinę dobra. Początkowo znalazła ją w Corlissie, przez którego czuła się wcześniej zdradzona. Podczas tej krótkiej rozmowy, mężczyzna dał jej siłę, by chciała to przetrwać, a także nadzieję na ratunek. Szkoda tylko, że kobieta wzięła to chwilę później za zwykłe wyobrażenie albo efekt szaleństwa, w jakie popadła...
    Trudno dziwić się również temu, że podczas rozmowy z Copperem, który był dla niej miły, pamiętał ją, dał jej coś do picia, również zaczęła mu ufać. Szkoda tylko, że później musiała tego tak gorzko pożałować... Mam nadzieję, że ktoś ją uratuje. Że będzie dla niej jeszcze pomoc. Tego już przecież może nie przetrwać...
    Rozdział był przewspaniały :) Przede wszystkim cieszę się z tego pierwszego spotkania. Już chcę wiedzieć, co będzie sie działo dalej...
    Pozdrawiam i życzę weny ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie mniej- zamiast "niemniej" :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Doskonale oddałaś jej emocje i to, co się z nią działo. Jesteś w tym świetna. :) Też bym tak chciała pisać. :) Cieszę się, że dodałaś coś z perspektywy Sol, bo za mało jej ostatnio było. :) Pojawienie się Corlissa dało jej nadzieję, szkoda, że tylko na chwilę. Ech, przy nim pewnie będzie jej łatwiej, ale... co z tego? Co on może? Na razie nic. Mam nadzieję, że coś wymyśli. Masakra, jeszcze muszą klękać przed tym gadem Copperem. ;/ Nie zasługuje na to, nie zasługuje na szacunek. I po co zaprosił ją do gabinetu? Czemu tak potraktował? Co on planuje? Tak bez powodu by jej tam pewnie nie wezwał. Przeraża mnie jego okrucieństwo. Nie pojmuję, jak można tak traktować innych ludzi.

    OdpowiedzUsuń
  5. No dobrze. Przyznam się bez bicia, że ten rozdział mi się podobał. Mimo tego, że był z perspektywy Soleil. :D
    Dziewczyna przeżywa istne piekło. Wszystko, przez co musi przejść rzeczywiście ją wyniszcza. Usuwa z niej całe człowieczeństwo. Przypomniały mi się czasy II wojny światowej, kiedy to ludzie byli zmuszani do takich czynów, że ich poczucie przynależności do gatunku ludzkiego znikało, maskowane zwierzęcymi instynktami. Stawali się zwierzętami tylko dlatego, że drugi człowiek ich do tego zmuszał. Z człowieka naprawdę da się wykorzenić człowieczeństwo. Dlatego to jest tak ważna cecha, o którą powinniśmy walczyć i dbać, jak tylko potrafimy najlepiej. Utrata poczucia przynależności do grona ludzi musi być czymś strasznym. Soleil sama zaczyna wierzyć, że jest nikim, zwyczajnym śmieciem. A to wszystko dlatego, że te potwory codziennie jej to wmawiają. Manipulują nią, bijąc i torturując.

    Z początku, gdy przeczytałam o Strażniku, który wciągnął dziewczynę do schowka, moje myśli krążyły tylko wokół jednego. Że on chce ją wykorzystać. Nie ważne, że jest podobno zerem, on musi skorzystać z okazji. Ale potem okazało się,że to był Corliss. Jejku, kamień spadł mi z serca!
    Scena między tą dwójką była naprawdę emocjonująca. Aż czułam tę miłość chłopaka. on jest gotów poświęcić własne życie dla dziewczyny. Rany, też chcę takiego znaleźć!
    Soleil tak naprawdę odnalazła szczęście w nieszczęściu. Tyle, że ona nie jest pewna, co jest rzeczywistością, a co było tylko i wyłącznie wymysłem jej wyobraźni. W dodatku Corliss z pewnością jej tego nie ułatwi. Swoją drogą w miarę czytania zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno chłopak dobrze zrobił mówiąc dziewczynie prawdę. Czy nie lepiej byłoby zachować tego dla siebie, aby o niczym nie wiedziała? W końcu tak naprawdę w każdej chwili może go nawet nieświadomie wydać. Ryzyko znacznie wzrosło, odkąd Soleil wie o wszystkim.

    Wiesz, ledwo wyswobodziłam umysł z myśli, że strażnik chce skrzywdzić Soleil, a Ty podesłałaś Coopera. Rany boskie, bydlak! Jeżeli on ją wykorzysta, jeżeli coś jej zrobi... Rany boskie, nie chciałabym być w jego skórze, jeśli Corliss by się o tym dowiedział. Z pewnością nie szczędziłby w okrucieństwie podczas odbierania mu życia. I dobrze. Zasłużył na to po tylu zabójstwach, których dopuścił się czyimiś rękami. Ale niech zostawi w spokoju Sol! Ona jest niewinna, do cholery! W niczym nikomu nie zawiniła, a oni skazują ją na takie piekło! Chyba większego nie jestem sobie w stanie wyobrazić ;/

    OdpowiedzUsuń
  6. Czemu odnoszę coraz częstsze wrażenie, że ta historia nie skończy się dobrze? W ogóle to opowiadanie kojarzy mi się z "Rokiem 1984". Oczywiście jedynie pod pewnymi względami, ale aż nie mogłam się krzywo nie uśmiechnąć, kiedy Corliss zapewnił, że on i Soleil są z dala od kamer i podsłuchów. Bohaterowie wykreowani przez Orwella też tak sądzili. Ale może mam po prostu zbyt bujną wyobraźnię i naprawdę nikt nie dowie się o spotkaniach Corlissa z główną bohaterką.
    To opowiadanie jest bardzo przygnębiające. Oczywiście nic w tym dziwnego, bo raczej niemożliwe jest opisywanie takiej historii w optymistyczny sposób. Mimo wszystko nie chce mi się wierzyć, że w jakimkolwiek świecie, obojętnie czy niedaleko nas, czy może w innym wymiarze, może istnieć taki ogrom rozpaczy i okrucieństwa. Chociaż, jakby się nad tym zastanowić, w historii było wiele przykładów przerażającej bezwzględności i braku empatii ze strony innych ludzi. Ale nawet tam była nadzieja i w końcu nadchodziło lepsze jutro. W Twoim opowiadaniu nadzieja to jedynie jakiś cień, złudzenie, który i tak nie niesie ze sobą niczego dobrego i sprawia, że potem rzeczywistość jest jeszcze trudniejsza do zniesienia. Póki co każdy przebłysk szansy na lepsze życie kończył się jedynie rozczarowaniem i po raz kolejny mogłam przekonać się, że w świecie Soleil nie istnieje pojęcie szczęścia. Trudno mi się pogodzić z taką wizją świata, bo zawsze staram się być optymistką. No ale na tym właśnie polega pisanie antyutopii.
    Nawet nie chce sobie wyobrażać, w jakim stanie musi się znajdować Soleil. Obojętnie, co dziewczyna robi, nie ma pewności, czy jakiś strażnik nie postanowi jej pobić. Odebrano jej imię, poczucie bezpieczeństwa (choć to akurat nie było żadną stałą w jej życiu), a nawet włosy. Może to najmniej istotna z tych wszystkich spraw, ale wydaje mi się, że dla każdej kobiety włosy są czymś ważnym i bez nich czuje się brzydka i nieatrakcyjna. Chociaż może Soleil już nawet nie zwraca na to uwagi. W końcu zatraca własną tożsamość, gdy zabija kolejnych ludzi, męczy się z wyrzutami sumienia i ogromną rozpaczą i próbuje jakoś sobie z tym poradzić. Chyba jedyną szansą na dalsze funkcjonowanie, jest wyparcie emocji. Ale nie sądzę, żeby to było dobre rozwiązanie, bo wtedy Soleil zmieni się w robota, który mechanicznie wykonuje każde powierzone jej zadanie.
    Krótkie spotkanie z Corlissem na pewno sprawiło, że w sercu dziewczyny pojawiła się nadzieja. Zastanawiam się tylko, czy to aby na pewno dobrze. Jeśli nie uda się jej uciec z więzienia, będzie się czuła jeszcze gorzej niż przedtem. Dobrze mieć blisko siebie kogoś ważnego, ale tylko wtedy, kiedy jego wsparcie pomoże nam wytrwać do nadejścia lepszych dni. Ale co, jeśli te dni nigdy nie nastąpią? Czy wtedy naprawdę nie lepiej byłoby nigdy się nie łudzić? Na szczęście żyjemy w świecie, gdzie mimo wszystko radość istnieje. Ale tak mnie jakoś wzięło po przeczytaniu na filozoficzne rozmyślania.
    Biedna Soleil już kompletnie wariuje. Ja na jej miejscu zamiast odetchnąć z ulgą po miłym przywitaniu przez Coopera, jeszcze bardziej zaczęłabym się bać. Przecież obecność tego człowieka nigdy nie wróży nic dobrego. No ale chyba mamy tu do czynienia z początkami syndromu sztokholmskiego. I właściwie nie ma się co dziwić, skoro dziewczynie zrobiono niezłe pranie mózgu.
    Jakie to wszystko pesymistyczne! Ale pomimo gatunku tego opowiadania, mam nadzieje, że nie skończy się tak w 100% depresyjnie. Przecież zawsze musi być jakaś nadzieja!
    Coś mi się wydaje, że ten komentarz jest mocno chaotyczny, ale miałam ogromny problem z ubraniem w słowa wszystkich swoich myśli i emocji.
    Pozdrawiam
    koszmar-na-jawie
    b-u-n-t

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż muszę odpowiedzieć na komentarz, choć rzadko to robię, ale się tak rozpisałaś, że miałabym w przeciwnym razie wyrzuty sumienia :D
      Co do "Roku 1984"... niedawno skończyłam czytać, więc zapewne najwyraźniej nieświadomie przeniosłam jakieś elementy książki do wykreowanego przeze mnie świata.
      Pesymizm całej historii jest poniekąd związany z faktem, że pisanie to dla mnie najlepszy sposób na rozładowanie negatywnych emocji.
      Ech, jeśli by właśnie spojrzeć na historię, zdarzały się i gorsze przypadki. Jednak w głębi duszy mam nadzieję, że nic podobnego się nie powtórzy.
      Co do zakończenia... wszystko się okaże :3 Mogę tylko zapewnić, że nie będzie najgorzej.
      Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za tak piękny komentarz ;*

      Usuń
  7. Witam! W imieniu swoim i całej Załogi ocenialni Shiibuya z przyjemnością informuję, że właśnie ukazała się ocena Twojego bloga. Pozdrawiam i życzę miłego dnia z nadzieją, że docenisz moją pracę i kulturalnie skomentujesz recenzję.

    OdpowiedzUsuń
  8. Chociaż perspektywa Corlissa bardziej przypadła mi do gustu, z niecierpliwością czekałam na coś napisanego oczami Soleil, ponieważ byłam strasznie ciekawa, jak ona sama się czuje z tym wszystkim. Muszę powiedzieć, że znakomicie oddałaś chaos w jej głowie, czasami nawet sama już się plątałam, jako że przy narracji pierwszoosobowej czytelnik najbardziej wczuwa się w sytuację bohatera. Widać, jak ogromne piętno zostało odciśnięte przede wszystkim w duszy dziewczyny, już nie mówię o tych siniakach, guzach i wszelkich bliznach, które już zawsze będą widniały na ciele Sol, nawet jeśli uda jej się uciec z tego strasznego miejsca. Jestem przerażona, jak bardzo ona się zmieniła. Mimo że wciąż silnie reaguje na śmierć pacjentów, dała się przekonać i podaje im Mortem, więcej w niej obojętności niż prawdziwych emocji, a kiedy te już się pojawiają, to są to wyłącznie złość, nienawiść czy strach. Zresztą czego się właściwie spodziewać? Została zmuszona do zabijania niewinnych ludzi, sama jest traktowana gorzej niż zwierzę, wiecznie wyzywana, poniżana, bita... Za głupie schłodzenie bolącej ręki wodą musiała dostać karę, tam nawet przez moment nie ma świętego spokoju. Byłam przekonana, że Soleil zostanie rzucona na podłogę, a następnie boleśnie skopana, w końcu strażnicy chyba traktują to jako rozrywkę, a tu niespodziewanie doszło do jej spotkania z Corlissem (swoją drogą myślałam, że został stamtąd wyrzucony, ale chyba przyjęli go jednak do pracy). Teraz zrozumiałam, dlaczego wcześniej się na niego rzuciła. Myślałam, że wpadła w jakiś obłęd i zwyczajnie go nie poznała, tymczasem owszem, jego twarz wydała jej się znajoma, jednak automatycznie odrzuciła możliwość obecności Corlissa w więzieniu, zatem wściekła, że ktoś śmie jej przypominać o chłopaku, zadziałała bezmyślnie. Teraz też próbowała zrobić to samo, na szczęście Corliss opanował sytuację. Szczerze mówiąc chciało mi się płakać w trakcie ich rozmowy, kiedy on całował Sol i zapewniał ją, że wkrótce zostanie uwolniona, a ona tak ufnie się do niego przytulała... Przez chwilę mogłam nawet pomarzyć, że obojgu nic nie grozi. Niestety, przyjazd Coppera skutecznie wszystko zniszczył. Już wystarczająco wkurzył mnie szacunek, który trzeba okazywać temu pokręconemu dziadowi, a potem nagle okazało się, że Soleil jest do niego wzywana. Wydało mi się dziwne, że chciał jej tylko powiedzieć, że dobrze spełnia swoje obowiązki, jednak później, kiedy zamknął te drzwi i do niej podszedł... a więc taki miał interes. Skrzywdzić ją. Co za cholerny gnojek ;______;
    Rozdział ma niesamowity klimat, moim zdaniem świetnie wszystko opisałaś. Czekam na ciąg dalszy <3

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie spodziewałam sie, ze bede az tak tęsknić za soleil. W pewnym momencie mnie wkurzala, a jak pojawił sie pierwszy post z perspektywy chłopaka, to pomyślałam-to jest jeszcze bardziej genialne. A. Teraz znow mam mętlik w głowie, bo post był wg mnie majstersztykiem i chyba nieraz mnie zakoczyszz, wiec juz nie bede pisać czyja lrzperktywe wole.najlepiej mysle, ze byłoby, jakbyś pisała naprzemian. To,co sie dzieje, przekracza juz moje granice rozsądku i niebezpiecznie zbliża sie do tego,co było w roku, 1974, przekracza juz chyba eksperyment Zimbardo (efekt Lucyfera, świetna i megadobijajaca ksiazka)... Dziewczyna jest w klatce, z ktorej nie sposob sie eydostac k na

    OdpowiedzUsuń
  10. I nawet porba jakiejkolwiek zmiany wydaje sie nie byc realna. To było przerażająco wyraźnie widoczne w chwili, w ktorej wyszli z tego schowka. Nie wiem,czy dobrze zrozumiałam, ale to Cąrlisse był tym,który na nia krzyczał pozniej? To było straszne, i w jakimś sensie rozumiem,ze soleil jego wcześniejsze słowa mogły wydać sie kolejnym kłamstwem mającym ja znisCzyc, i to pewnie mocniej niz bol fizyczny... A jednak gdyby pomyślała,ze próbował umoic jej bol... Ale to było chyba bardziej wiarygodne, jest w takim stanie,ze sama nie wie,co jest prawda, it trudno sie dziwić. Nie wiedziałam, ze beda ja tak traktować... Dla zasady,myslalam wczesniej,ze musiała czymś zawinic. Byłam naiwna, cóż. Widac teraz, do czego jest zdolny ulisses. Końcówka była...najgorsza, ale i naprawd.e genialnie napisać. Pomiedzy wersami oddałas chyba jeszcze wiecej zła i zniszczenia niz w całej notce. Jeden miły gest jest równy milionom okrucieństw. Nie wiem, czy ulisses wie,chciałabym ,zeby nie wiedział... Ale jesli nie wie,rto znaczy,ze jest jesCze bardziej okrutny,niz mozna by sie spodziewać i doprawdy nie mam pojęcia,co jest gorsze. Jak ten swiat moze funkcjonować?ciekawe,czy któremuś z więźniów udało sie wszczepic mortem samemu sobie, nie zdziwilabym sie. Zapraszam na nowość zapiski-condawiramurs.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  11. Wcześniej narracja z perspektywy Sol nie przemawiała do mnie tak bardzo, jak ta chłopaka, ale teraz zmieniam zdanie, bo ten rozdział był genialny pod każdym względem. Nie wiem, może to dlatego, że dość długo nie mieliśmy możliwości poczytać czegoś o Solei, a może przyczyna leży gdzieś indziej - w każdym razie jestem zachwycona.
    Genialnie przedstawiłaś uczucia i emocje Sol, jej strach, zagubienie, tą ciągłą niepewność co do tego komu może ufać, a komu nie i niepewność dotyczącą jej przyszłości. To straszne. Zarówno to do czego jest zmuszana, jak i to jak bardzo się zmieniła. Bo to już nie jest ta sama dziewczyna, którą poznaliśmy na początku opowiadania. Jest zniszczona, skrzywdzona - psychicznie i fizycznie. Tylko czy na kogokolwiek tak potworne obowiązki wpłynęły inaczej?
    W końcu jakby na to nie spojrzeć, Sol jest zmuszona zabijać ludzi. Przyczynia się do ich cierpienia i śmierci, a przez to jakby sama umierała. Kawałek po kawałeczku. Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądało jej życie po tym wszystkim, a raczej czy jakieś życie jeszcze wtedy będzie istniało. Bo chociaż Corliss stara się jak może, mam bardzo negatywne przeczucia. Pocieszam się tylko tym, że moje przeczucia dość często mijają się z prawdą. Mam nadzieję, że i w tym wypadku tak będzie.
    Czekam na więcej.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  12. Witam!
    W imieniu swoim i całej Załogi ocenialni Shiibuya z przyjemnością informuję, że Twój blog znalazł się na trzeciej pozycji w ramce "Najwyżej ocenione". Gratulujemy!

    PS Jeeeej, nowy szablon! Śliczny.

    OdpowiedzUsuń
  13. ,,Jesteś posłuszną uczennicą, skarbie. Nie zepsuj tego." - za takie zdanie ode mnie ktoś by dostał w zęby... No i tak, martwi mają lepiej. Leżą cały dzień i śmierdzą!
    Podoba mi się bezpośredniość z jaką piszesz, nie potrafię oddać w słowach jak, ale w prosty sposób dotarła do mnie Twoja historia. Opisy też masz bardzo dobre! Trzymam za Ciebie kciuki jeżeli chodzi o dalszy rozwój w pisarstwie. No i jest Jared Leto na szablonie - jest i moja sympatia :))

    OdpowiedzUsuń
  14. Na początku chciałabym niezwykle mocno przeprosić, za moje niedopuszczalne opóźnienie. Studia niestety bardzo mocno dają mi ostatnio w kość, choć teoretycznie wpadło mi dość sporo wolnego .

    Uczucia Soleil są tak niezwykle wyraziste, że prawie czuje, jakbym to ja była w jej skórze.

    Muszę też stwierdzić, że ten rozdział z perspektywy Soleil, podoba mi się jakoś bardziej, niż pozostałe z nią w roli narratora. Z resztą, chyba taka mocno opisowa przerwa była potrzebna po ilości akcji, jaką nam ostatnio zaserwowałaś.

    I wreszcie jest, ten tak długo wyczekiwany przez mnie opis spotkania :)) Nie zawiodłaś mnie, jestem bardzo usatysfakcjonowana takim obrotem spraw :)

    A tak od strony technicznej - guzy może i owszem, ale nie ma szans na wyczucie siniaka przez materiał bluzki :p Siniaki, czy raczej krwiaki, występują pod skórą i raczej nie powodują żadnych wybrzuszeń.

    Końcówka bardzo mnie zaciekawiła, dlatego też biegnę czytać następny rozdział :)

    Pozdrawiam gorąco,
    maximilienne (wcześniej summer-sky)

    OdpowiedzUsuń