Jam jest człowiek zły i okropny, kajam się przed wami, bo miałam nadrobić zaległości, ale szkoła mnie pochłonęła totalnie i w pełni. Jakimś cudem podczas luźnych lekcji udało mi się naskrobać ten rozdział na tyłach zeszytów. Zapraszam do czytania! Idą Święta, a wraz z nimi ogrom czasu wolnego, dlatego spodziewajcie się wkrótce komentarzy na waszych blogach.
"Wyraźniej niż kiedykolwiek ludzkość stoi dziś na rozdrożu. Jedna droga prowadzi w rozpacz i skrajną beznadziejność, druga w totalne unicestwienie."
Woody Allen
Budzi mnie cichy płacz. Delikatny, niewinny, a przy tym tak niesamowicie
przerażający, że aż boję się otworzyć oczy, by poznać jego źródło. Mam bowiem
wrażenie, że dochodzi z mojego wnętrza. Nawet gdy powoli rozwieram powieki i
widzę pochlipującego synka Heather, dziwne wrażenie mnie nie opuszcza.
Odruchowo łapię się za swój wyraźnie zaokrąglony brzuch, w myślach błagając o
ciszę, która jednak nie nadchodzi. Niemowlak, Declan, wciąż kwili, zaciska
dłonie w piąstki i wymachuje nimi na wszystkie możliwe strony. Choć niechętnie,
wstaję z twardego materaca, podchodzę do wiklinowego koszyka pełniącego funkcję
łóżeczka i nachylam się nad dzieckiem. Nie wiem, jak się zachować, co
powiedzieć. Z tak małymi istotami miałam do czynienia jedynie w pracy, lecz
nawet tam nie potrafiłam zachować typowej dla wielu kobiet czułości i
opiekuńczości.
– Uspokój się – mówię stanowczo, siląc się na uśmiech, lecz podobne
prośby nie skutkują. Chłopiec tak czy inaczej nie rozumie moich słów.
Ze zrezygnowaniem stwierdzam, że muszę wymyślić coś innego. Nie chcę
budzić Heather, która wciąż odpoczywa po wyczerpującym porodzie. Straciła dużo
krwi i nie odzyskiwała przytomności przez kilka dni. Obecnie wciąż rezyduje w
szpitalu, tak samo jak ja, Deedee oraz dzieci Righli. Nie mamy lepszej
perspektywy. Korzystamy, póki możemy z „dachu nad głową”, choć wiem, że podobny
stan rzeczy nie potrwa długo. Młodsi członkowie rodziny „zajmują zbyt wiele
miejsca” zdaniem pielęgniarek, więc to tylko kwestia czasu, zanim zostaniemy
wyrzuceni na zbite pyski. Również moja noga sprawuje się już całkiem nieźle.
Martwię się więc jedynie o podupadły stan zdrowia przyjaciółki.
Z oddali słyszę ciche jęki chorych. Na sali leży ich około stu, nie
mówiąc o osobach zarażonych Mortem, umieszczonych w specjalnej kwarantannie,
gdzie czekają na nieuchronną śmierć wśród licznych trupów i padlinożerców
żywiących się ich ciałami. Nawet stąd czuję nieprzyjemny zapach stęchlizny.
Muszę wreszcie przełamać swój strach i ostatecznie uspokoić malca. Nie
chcę, by przeszkadzał innym cierpiącym, którzy z utęsknieniem oczekują chwili
spokoju, dlatego nieśmiało wyciągam obie ręce w kierunku chłopca. Podobno kiedy
byłam kilkumiesięczną dziewczynką, często zasypiałam noszona przez mamę,
zadowolona i bezpieczna. Podobno kobieta śpiewała mi kołysanki. Żałuję, że nie
pamiętam ani jednej z nich.
Delikatnie głaszczę rzadkie blond włosy niemowlęcia. Declan patrzy na
mnie szeroko otwartymi, mokrymi od łez oczyma. Każdy ruch wykonuję niezwykle
ostrożnie, by nie zrobić mu krzywdy, jakbym bała się, że jego kruche kości mogą
pęknąć pod wpływem moich silnych dłoni. Kiedy wreszcie podnoszę drobne ciało
noworodka, paraliżuje mnie znacznie silniejszy strach. Stoję w miejscu,
całkowicie nieruchomo, a moja podświadomość uniemożliwia mi racjonalne
myślenie. Oto trzymam w dłoniach nie syna Heather, lecz własnego. Ma jasnoniebieskie oczy
podobne do moich i ciemną karnację po Corlissie. Jest najpiękniejszym
dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziałam. I właśnie to przeraża mnie najbardziej
– że mogłabym pokochać pewną osobę tak mocno, że byłabym w stanie oddać za nią
życie. Teraz nie mogę się wycofać, muszę brnąć dalej w głąb tej chorej spirali
miłości.
Na szczęście dziwne przewidzenie wkrótce znika i, choć wciąż jestem
oszołomiona, oddycham z nieukrywaną ulgą. Ostrożnie przytulam malca do piersi i
zaczynam nucić jedyną znaną mi melodię – hymn na cześć Coppera. Robię to
najciszej, jak tylko potrafię, by żaden buntownik przypadkiem nie posądził mnie
o zdradę. Niestety, muzyka nieoczekiwanie sprawia, że chłopiec płacze jeszcze
głośniej.
Milknę więc chwilowo, by zaraz potem wykonać własną aranżację. Śpiewam
nierytmicznie i nieco fałszywie, lecz, o dziwo, syn Heather staje się coraz
spokojniejszy. Z czasem nawet otwiera swoją bezzębną buzię z zadowolenia.
Widząc uszczęśliwione niemowlę, przychodzi mi do głowy bardzo absurdalna myśl,
którą natychmiast odpędzam. Może nie byłabym aż tak złą matką?
Nie… to idiotyczne! Najpewniej dołączyłabym do grona rodzicielek, którym
urząd odebrał dzieci po wstępnym badaniu. Dawniej uważałam tę procedurę za
kolejną sztuczkę Coppera, jednak teraz dostrzegam jej sens. Cokolwiek podwładni
dyktatora zrobią z maluchami, będzie lepsze niż pozostawienie ich na pastwę
nieodpowiedzialnych i niedojrzałych kobiet. W dodatku nie dam sobie rady bez
Corlissa. Pięć miesięcy rozłąki sprawia, że stopniowo przestaję wierzyć w jego
powrót. Mężczyzna jawi się w moim umyśle nie jako prawdziwy człowiek, lecz jako
duch, wytwór wyobraźni łapiącej się każdej deski ratunku. Tak bardzo tęsknię za
jego obecnością, za szczerym uśmiechem, wiecznie nieułożonymi włosami i ciepłym
tembrem głosu. Tęsknię za obejmującymi mnie dłońmi i ustami całującymi moje
skronie. Tylko on potrafił sprawić, że czułam się bezpiecznie wśród tylu
śmiertelnych pułapek. A teraz pozostaje mi jedynie zawodna pamięć i złudna
nadzieja.
Zmęczenie wkrótce daje mi się we znaki. Gdy kątem oka spoglądam na malca,
zauważam, że jego oczy są już zamknięte. Siadam więc na materacu zajętym
połowicznie przez kobietę z amputowaną nogą. W końcu nie mogę sobie pozwolić na
luksusy takie jak osobne łóżko. Sen nadchodzi szybciej niż zwykle, wyjątkowy,
bo pozbawiony przerażających koszmarów.
Nad ranem budzą mnie głośne krzyki, dziki jazgot. Niezdarnie
przecieram oczy jedną ręką, drugą zaś przytrzymuję Declana. Chłopiec
najprawdopodobniej jest głodny, dlatego postanawiam zanieść go do Heather.
Jednak nie uchodzę nawet kilku kroków, kiedy tamta nieoczekiwanie staje tuż
przede mną.
– Czyś ty zwariowała?! – wybucha, natychmiastowo biorąc syna w objęcia. –
Umierałam ze strachu…
– Przepraszam… płakał, nie chciałam by cię obudził – tłumaczę
się nieporadnie. Nawet nie przyszło mi na myśl, że przyjaciółka odbierze
moje zachowanie w tak negatywny sposób.
– Cieszę się, że jest cały – kobieta mamrocze pod nosem, jednocześnie
czule całując głowę niemowlęcia.
Ja tymczasem rozglądam się po całej sali. Pielęgniarki biegają jak
oszalałe i pomagają wstać chorym. Nie wiem, co jest przyczyną tego
niecodziennego zachowania, dopóki nie zauważam, jak wywlekają rannych z
budynku. Nie rozumiem, dlaczego to robią, skoro wyjście na zewnątrz wiąże się z
gwarantowaną śmiercią.
– Co się tutaj dzieje? – pytam z przestrachem.
– Rebelianci przejęli klinikę w północnej części Sartonii. Ewakuujemy się
tam – oznajmia kobieta ze stoickim spokojem, zupełnie jakby nie zwracała uwagi na panujący wokół
chaos.
– Chyba nie wierzysz, że to się uda?! – prycham, jednak, widząc
zakłopotaną minę kobiety, dodaję: – Proszę, opamiętaj się… co z tego, że
jeszcze nie wzeszło słońce?! I tak zostaniemy zauważeni. Nie mam zamiaru się na
to godzi…
Nawet nie zdążam dokończyć zdania, kiedy czyjaś silna ręka popycha mnie w
kierunku drzwi.
– Zostaw! – krzyczę, próbując wyrwać się z żelaznego uścisku
pielęgniarza.
– Proszę nie stawiać oporu! – argumentuje tamten. – Rozkaz to rozkaz, a
zgodnie z nim musi pani teraz opuścić szpital.
– Nie masz prawa! – wybucham.
– Uspokój się, oni nie zrobią ci krzywdy! – niespodziewanie wtrąca się
Heather.
Wbrew prośbom przyjaciółki, nie poddaję się. Ostatecznie wygrywam przepychankę
i odzyskuję kontrolę nad własnym ciałem.
– Jeśli wolisz, zostań tutaj i czekaj na śmierć – mówi twardo wyraźnie
zdenerwowany mężczyzna.
– W porządku. Życzę powodzenia –
szepczę ironicznie w ramach pożegnania.
Gdy wreszcie podnoszę się z zimnej posadzki, ze zdziwieniem zdaję sobie
sprawę, że Heather postanowiła posłuchać rad pielęgniarza, nie moich. Widzę jak
zmierza do wyjścia, a wraz z nią Deedee oraz dzieci Righli.
– Stójcie! – wołam.
– Soleil, zrób ze swoim życiem, co dusza zapragnie. Ja swoje zamierzam
zachować – odrzeka kobieta, nie zatrzymując się ani na krok.
– Znam Coppera osobiście i doskonale wiem, do czego jest zdolny.
Strażnicy nie oszczędzą rannych. Będą bezlitośni. Rozstrzelają ich jak kaczki,
a potem… potem tamci obudzą się w więzieniu i już nigdy nie opuszczą jego
murów. Chyba nie zamierzasz dołączyć do tego grona i w dodatku wciągać w to
dzieci? – usilnie próbuję namówić ją do zmiany decyzji.
Na próżno. Moja przyjaciółka najwyraźniej wciąż wierzy w dobroduszność
dyktatora, którą wmawiano nam od wczesnego dzieciństwa. Ja jednak nie mam
zamiaru nabrać się na jego sztuczki. Przecież obecnie wszelkie prawa są łamane.
Wbrew pozorom, gdy służbista-potwór zobaczy kulejące dziecko, nie pobiegnie mu
z pomocą, wręcz przeciwnie – potraktuje jako łatwy cel.
Najchętniej zatrzymałabym Heather siłą. Niestety, nie mogę pozbawić jej
wolnej woli. Pozostaje mi tylko patrzeć, jak odchodzi, i modlić się w duchu, by
moje przypuszczenia okazały się fałszem.
Mija dobre parę minut, zanim odwracam wzrok od drewnianych drzwi. Sala
stopniowo pustoszeje, z czasem nie zostaje już nikt z wyjątkiem niedobitków
niezdolnych do wstania z łóżka. Siadam więc na podłodze i kładę głowę na
kolanach, próbując przywołać sen. W jednej chwili straciłam pozostałe osoby, na
których mi zależało. Jeśli przeżyję, będę istniała tylko i wyłącznie dla
zarodka rozwijającego się w moim brzuchu. Chyba tylko dzięki niemu nie
popędziłam wprost w ramiona śmierci.
Nieoczekiwanie do moich uszu dociera cichy stukot butów o podłoże.
Początkowo uznaję to zjawisko za zwykłe przewidzenie, jednak gdy miesza się ono
z głosami Deedee i Gratiamia, mimowolnie podnoszę głowę.
– Co się stało? – pytam z przestrachem, lecz odruchowo uśmiecham się na
widok twarzy maluchów.
– Wierzymy ci, Sol, ufamy bardziej niż Heather. W końcu znamy cię dłużej
niż ją i wiemy, przez co przeszłaś, dlatego postanowiliśmy do ciebie dołączyć!
Patrzę na te dwie istoty z niedowierzaniem i podziwem jednocześnie. Nie
potrafię zrozumieć, dlaczego niespodziewanie zmieniły decyzję, skoro do
niedawna uważały kobietę za wzór do naśladowania, lecz postanawiam nie
zastanawiać się dłużej nad ich intencjami.
– Możemy zostać tu na jakiś czas, w porządku? Zjemy coś, a wieczorem
poszukamy nowego „mieszkania” – proponuję.
Dzieci posłusznie kiwają głowami. Ich wybór sprawia mi ogromną radość.
Choć przez wiele lat uznawałam samotność za najwyższe dobro, obecnie nie
wyobrażam sobie życia na własną rękę. Zrozumiałam, że przetrwanie jest możliwe
tylko we wspólnocie. W przeciwnym wypadku nie ma ono najmniejszego sensu.
Całe popołudnie spędzamy na przegrzebywaniu szpitala w celu znalezienia
prowiantu. Niestety, pielęgniarki zabrały dosłownie wszystko, pozostawiając
jedynie zepsute i niedojedzone konserwy.
– Chyba nie mamy innego wyjścia – wzdycha Deedee, trzymając w dłoniach
otwartą puszkę fasolek. – Jeśli zamkniemy oczy, nawet pleśń może wydać się
smaczna.
– Nie będę tego jadł. Nie jestem aż tak głodny – stwierdza chłopiec i z
obrażoną miną siada na jednym z brudnych materacy.
– Nie marudź, tylko bierz swoją porcję – rozkazuję, rzucając w jego
kierunku puszkę pełną zgniłego mięsa.
– Jesteście okropne! – woła tamten, lecz posłusznie bierze do ust kawałek
potrawy.
Choć krzywi się nieznacznie, w końcu przełyka pierwszy kęs. Dziewczynka
bije brawo.
– Teraz nasza kolej – oznajmiam, uśmiechając się smutno do mojej towarzyszki.
„Aromatyczne polędwiczki w sosie pomidorowym” przypominają bardziej
krwiste odchody niż coś zdatnego do spożycia. Jednak czuję się przyparta do muru.
Mój żołądek daje o sobie znać przynajmniej co kilka sekund, dlatego postanawiam
ostatecznie zaspokoić jego potrzeby. Zgodnie z radą Deedee mrużę powieki i
zabieram się za konsumpcję posiłku. Tylko dzięki zakryciu ust dłońmi nie
wypluwam wędliny. Mogę więc z czystym sumieniem stwierdzić, że to najgorsze
danie, jakie kiedykolwiek jadłam.
Gdy mamy już za sobą ostatni kęs, wszyscy kładziemy się na podłodze z
nieznośnym bólem brzucha. W tle nieustannie słyszymy głośne wybuchy, które już
nie robią na nas większego wrażenia. Tylko świadomość, że jeden z nich
prawdopodobnie wiąże się z unicestwieniem klinki leczenia bólu, gdzie obecnie
przebywa Heather wraz z dziećmi, napawa mnie strachem. Wątpię, by wywinęła się
z rąk bezlitosnych strażników. Jednocześnie wciąż uważam, że podjęłam dobrą
decyzję, odrywając się od grupy. Przynajmniej dopóki drzwi budynku nie
otwierają się ponownie.
Kątem oka dostrzegam przerażenie wymalowane na twarzy Deedee. Boję się
odwrócić głowę w kierunku dziewczynki, by posłać jej przynajmniej jeden
pocieszający uśmiech. Niestety tym razem mam pewność, że do wnętrza szpitala
nie wszedł nikt znajomy. Uparcie zaciskam dłonie w pięści, próbując odpędzić
strach, choć w mojej głowie wciąż kotłuje się jednoznaczna myśl: jesteśmy
martwi. Słyszę kroki dwójki ludzi. Zbliżają się. Wyobrażam sobie, jak jeden z
nich wyjmuje broń, by nas unieruchomić, a następnie zabrać do więziennej
furgonetki. Brawo, Copper. Wreszcie dopiąłeś swego.
– Soleil? – odzywa się Corliss, wytwór wyobraźni najprawdopodobniej
ostrzegający mnie przed nadchodzącą klęską.
Gdyby mężczyzna tutaj był,
pomógłby mi w podjęciu słusznej decyzji, a ta historia miałaby zupełnie inne
zakończenie.
– Sol, to ty? – mówi ponownie cichy głos, niezgrabnie mieszając się z
rzeczywistością.
Dopiero czyjś dotyk sprawia, że budzę się z dziwnego letargu. Dotyk, za
którym tak bardzo tęskniłam.
Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Nie wiem, co robić, mówić, jak się
zachować. Po prostu milczę i chłonę widok mężczyzny.
– Ty żyjesz! – woła tamten,
przytulając mnie do siebie.
Jest zaniedbany, ma rozległą ranę na czole i rozcięty policzek, a wzrok
nieco zabłąkany, otępiały. Lecz to nadal ten sam człowiek. Całuję jego czoło,
usta, skronie z niesamowitą zachłannością, ale i czułością, jakbym bała się, że
zaraz zniknie, po prostu rozpłynie się w powietrzu.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo tęskniłam – szepczę, patrząc mu w oczy.
Nasze twarze dzieli zaledwie kilka centymetrów, dzięki czemu mogę dokładnie
przyjrzeć się jego delikatnym rysom, łagodnemu uśmiechowi i ciepłemu,
kochającemu spojrzeniu.
– Bałam się, że już cię nigdy nie zobaczę… że cię zabrali… nie
rozmawialiśmy od kilku miesięcy… zbyt długo… dlatego obiecaj, że mnie nie
zostawisz, dobrze? Corliss, musisz mi to obiecać… – mamroczę, nieskładnie
dobierając słowa.
Próbuję przekazać mu ogrom uczuć w kilku zdaniach. Na marne. Po tym jak
zdaję sobie sprawę, że sama nie do końca radzę sobie z emocjami, milknę. Pozwalam,
by ręce mężczyzny mnie objęły, dały wyczekiwane bezpieczeństwo. Opieram
głowę na jego ramieniu i trwam w nieskończonej, wręcz błogosławionej ciszy. Odsuwam
się jednak momentalnie, gdy zauważam, że jedna dłoń Corlissa spoczywa na moim
lekko zaokrąglonym brzuchu. Powinnam była mu powiedzieć w odpowiednim czasie…
– Przepraszam – dodaję, zakłopotana.
– Za co, skarbie? – odpowiada tamten i, zupełnie niezrażony, głaszcze
mnie po zaczerwienionym ze wstydu policzku.
– Za głupotę i nieodpowiedzialność.
– Chyba zwariowałaś – oznajmia ze śmiechem. – Będziesz wspaniałą mamą.
– A ty wspaniałym tatą – dopowiadam.
– Będziemy wspaniałą rodziną – mówi.
I najprawdopodobniej po raz pierwszy w życiu jestem w stanie w to
uwierzyć. Mimo otaczającego nas widma śmierci, udaje mi się dostrzec moje małe
szczęście. Tak niesamowicie ulotne, krótkotrwałe. Paradoksalnie dzięki wojnie
nauczyłam się ufać podobnym chwilom, pokładać w nich całe zapasy nadziei. W
końcu tylko one pozostaną, gdy zniknie wszystko, co kocham.
chyba tylko w taki sposób możliwe było, by Soleil odzyskała choć trochę dawnej siebie, poczuła ludzkie uczucia - i to nie tylko te negatywne. To chyba najpiękniejsza chwila tego opowiadania, jakiś promyczek wśród niekończących się okrucieństw - to, że postanowiła zostać i że Corlissle tu wszedł. chwila z niemowlęciem również była piękna, uświadomiła nam,że Soleil będzie dobrą matką, nawet jeśłi się boi... aczkolwiek zdziwiło mnie, że sądzi, iż lepiej oddać dziecko systemowi, niż się nim zajmować, skoro sie nie umie. Myślę, że to była chwila desperacji - cokolwiek Cooper z tymi dziećni nie robi,m uważam, że jest to gorsze. Ach, nie sądzę, żeby teraz było łatwo - ba, ciężej pewnie będzie się ukrywać z dwojgiem dzieci i w większej grupie, ale cóż - i tak niesamowicie się cieszę-przede wszystkim dltego,że w Soleil nie została zabita miłość. I najyraźniej nadzieja też nie, choć jest to tak kruche uczucie w Twoim świeie. Jeden z najlepszych, jak nie najlepszy rozdział - dopracowany i taki piękny.Zapraszam na zapiski-condawiramurs :)
OdpowiedzUsuńPodobno bardzo często bywa tak, że osoba bez podejścia czy szczególnej sympatii do dzieci po narodzinach własnego odkrywa w sobie ogromny instynkt rodzicielski i świetnie sprawdza się w roli matki/ojca. Moim zdaniem ta reguła sprawdzi się w przypadku Soleil. Już teraz, kiedy dziewczyna zaledwie przetrawiła w sobie wiadomość, że niedługo na świecie pojawi się jej dziecko, zaczyna mieć pierwsze odruchy, które wskazują, że będzie z niej cudowna mama. Tak jak już kiedyś wspominałam, macierzyństwo w takim świecie, w jakim żyją Twoi bohaterowie to nie jest najszczęśliwszy "splot wydarzeń", ale cieszę się, że ta ciąża pojawiła się w życiu Sol. Może przynajmniej dzięki temu kobieta będzie w stanie przetrwać najbliższe miesiące. Jasne, to poniekąd straszne, że niebawem będzie jeszcze jedna osoba, o której życie będzie drżała w każdej sekundzie, ale jednocześnie pojawią się te cudowne chwile szczęścia, które, choć ulotne, stanowią dla człowieka najlepsze źródło energii.
OdpowiedzUsuńTrochę mnie zaskoczyło zachowanie Heather w tym rozdziale. Może nawet nie trochę, a bardzo; przede wszystkim tak jakoś nieprzyjemnie zareagowała na widok małego Declana w objęciach Soleil, że zrobiło się niemal niemiło. Domyślam się, że musiała być przerażona, kiedy nie zastała swojego synka w prowizorycznym łóżeczku, ale nie musiała tak od razu atakować Sol. A potem jeszcze ta szalona decyzja o przeniesieniu się do tej przejętej kliniki. Zareagowałam niemal tak samo jak Soleil - od razu przyszło mi do głowy, że to tylko głupota i proszenie się o śmierć. Wielka szkoda, że niestety Heather nie dało się przekonać, przez co nie wiadomo, co z nią teraz będzie. Jak widać tylko Deedee i Gratiam zachowali zdrowy rozsądek, mimo że to jeszcze dzieci. Dobrze, że przynajmniej oni zostali.
Pojawienia się Corlissa spodziewałam się w tym rozdziale najmniej ze wszystkiego, ale nawet nie masz pojęcia, jak wielką radość mi to sprawiło! Tak się bałam, że może faktycznie Soleil tylko wyśniła swojego ukochanego, że jego wcale tam nie ma - jednak kiedy zaczął ją do siebie tulić i uspokajać zrozumiałam, że to nie sen. Jak dobrze, że znowu mogą być razem! Mam nadzieję, że nie czeka ich kolejna rozłąka, zwłaszcza że teraz Corliss wie już o ciąży. Bardzo podobała mi się jego reakcja - wspaniały z niego facet, uczuciowy i wrażliwy pomimo okropnych warunków, w których dorastał.
Świetny rozdział, czekam na ciąg dalszy. I oczywiście Wesołych Świąt! <3
W sumie nie wiem, co mam ci tutaj napisać, bo przecież dobrze wiesz, co sądzę o tym rozdziale - pisałyśmy już wcześniej na ten temat. Jednak skoro nadrabiam zaległości, to postanowiłam wpaść również do ciebie, bo dobrze wiem, ile radości może dostarczyć każdy, pojedynczy komentarz ;)
OdpowiedzUsuńDlatego powtórzę to jeszcze raz - rozdział bardzo mi się podobał. Bardzo wiarygodnie oddałaś zachowanie Sol: te jej wszystkie wątpliwości, rozterki i strach. To wszystko było prawdziwe i niewątpliwie pasowało do sytuacji, w jakiej znalazła się dziewczyna. W końcu nie miała żadnych perspektyw, a świadomość tego, że niebawem na świat ma przyjść dziecko i to za jej sprawą wcale niczego nie ułatwiało.
Heather nie zachowała się odpowiednio. Jej decyzja wydawała mi się zupełnie nie przemyślana i lekkomyślna. Przecież te przenosiny to pewnie pic na wodę i prędzej sprowadzi na nich wszystkich ogromną katastrofę niż przyczyni się do zmiany sytuacji poszkodowanych na lepsze. Przez to wszystko najbardziej szkoda mi małego Declana. To straszne, że własna matka naraziła go na tak wielkie niebezpieczeństwo. Dobrze, że starsze dzieci mogły już samodzielnie podjąć decyzję i zostały razem ze Sol. Niby nie gwarantuje im to bezpieczeństwa, ale chociaż nie idą prosto w paszczę lwa, na pewną śmierć.
Kluczowym momentem było oczywiście pojawienie się Corlissa. Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę! Tak długo czekałam na ten moment, a ty przedstawiałaś to w tak cudowny sposób. Jednocześnie przeraża mnie, że opowiadanie nieubłaganie dobiega do końca, a ja czuję podskórnie, że nie skończysz tego tak pomyślnie jakbym sobie tego życzyła. Niemniej jednak ten jeden, jedyny moment pozwalał zapomnieć o okropieństwie całego świata i za to jestem ci bardzo wdzięczna.
Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.
Weny :*
Jak te pielęgniarki mogły tak po prostu opuścić ten szpital? Przecież to jasne, że przesiedlenie się nie jest bezpieczne. Dlaczego nikt nie słuchał Sol? Nie rozumiem... Ech, mam nadzieję, że Heather jednak przeżyje jakimś cudem. Dobrze, że Sol została. Już się bałam, że to rzeczywiście ludzie Coppera, ale cieszę się, że to jednak Corliss. Jej... po tak długim czasie. Sol musi być teraz naprawdę szczęśliwa. Mam nadzieję, że Corliss nie będzie musiał jej już opuścić i że jakoś przetrwają. Z dziećmi.. będzie im ciężko, ale muszą dać radę. :)
OdpowiedzUsuń