"I tylko przyjdź. Dotknij mnie czule i przytul tak, abym zapomniała o wszystkim."
William Szekspir
Najwyraźniej nie tylko ja jestem zadowolona z przybycia Corlissa. Dzieci
przy najbliższej możliwej okazji rzucają mu się na szyję z radością, obdarowując
milionem uścisków. Krzyczą, że tęskniły, streszczają historię dzisiejszego dnia.
Widząc ich szczęście, mam wrażenie, że tworzymy jedną wielką rodzinę. Już nic
nie może nas rozdzielić. Odruchowo chwytam rękę mężczyzny i przyglądam się tej
magicznej scenie. Nie obchodzi mnie nawet jego nowa towarzyszka. Czuję się
kochana, prawdziwie kochana, wbrew współcześnie przyjętemu modelowi miłości, więc
nie zaprzątam sobie głowy różnorakimi odmianami zazdrości.
Niemal całe południe Gratiam wraz z Deedee opowiadają Corlissowi i obcej
kobiecie, Sylvii (jak się później dowiaduję, jednej z członkiń ruchu oporu),
wszystko, co zdarzyło się podczas nieobecności mężczyzny. Rzecz jasna, omijają
najdrastyczniejsze szczegóły, za co dziękuję im w głębi serca. Wątpię, by
ktokolwiek pragnął wracać do włamania czy ciągłej tułaczki w poszukiwaniu dachu
nad głową. Zamiast tego maluchy przytaczają niemal każdą zapamiętaną rozmowę,
która nie dotyczyłaby śmierci, wojny czy cierpienia. O dziwo podobnych historii
przez ostatnie pięć miesięcy nazbierało się nazbyt wiele. W konsekwencji po
godzinie przysłuchiwania się wywodom najmłodszych członków gromady pękamy ze
śmiechu.
Mimo względnie wesołej atmosfery, wciąż nie mogę zapomnieć o Heather i
dzieciakach. Pragnę ufać, że wszyscy są cali i zdrowi, że nowo przejęta klinka
wcale nie okazała się zwykłą podpuchą, lecz nie potrafię odpędzić czarnych
myśli. Oczyma wyobraźni widzę, jak strażnicy Coppera wpadają do środka budynku,
dzięki specjalnym pistoletom zarażają Mortem
wszystkich rannych, a następnie wysadzają szpital w powietrze. Podobna
świadomość sprawia, że wręcz nie potrafię usiedzieć na miejscu. O
bezpieczeństwie moich bliskich muszę przekonać się na własnej oczy. Wszelkie
zapewnienia nie sprawią, że uwierzę.
Wraz z nadejściem zmroku udajemy się do łóżek. Nie jestem przyzwyczajona
do tak pustej przestrzeni wokoło, co burzy moje poczucie bezpieczeństwa, jednak
strach szybko mija dzięki obecności Corlissa. Leżymy blisko siebie, wtuleni w
swoje ciała. Przypuszczam, że żadne z nas nie ma ochoty na sen, dlatego
odwracam się twarzą do mężczyzny, chcąc porozmawiać z nim w cztery oczy.
– A ty? Co się z tobą działo przez ten czas? – szepczę, by nie zakłócać
spokoju innych osób przebywających w pomieszczeniu. – Jak mnie znalazłeś?
– To był zupełny przypadek –
odpowiada z uśmiechem na ustach, delikatnie głaszcząc moje włosy. – Podczas
jednej z akcji przywódca kazał nam włamać się do rezydencji bogaczy. Nie
mieliśmy wyboru, musieliśmy to zrobić, ale kiedy zaczęła się krwawa jatka,
postanowiłem zrezygnować. Sylvia namówiła mnie do opuszczenia domu, a później…
strażnicy wdarli się do środka. Uciekliśmy, zdezerterowaliśmy jak tchórze…–
wzdycha, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Później postanowiliśmy poszukać
dachu nad głową i trafiliśmy tutaj.
– Postąpiłeś słusznie. Gdybyś wrócił do willi tamtego snoba, nikt nie
wyszedłby stamtąd wolny – oznajmiam.
– Ale honor…
– Chrzanić honor – prycham. – Przynajmniej nie zostawiłeś mnie samej z
tym wszystkim. Dziękuję – mamroczę, po czym opieram głowę na piersi Corlissa i
wsłuchuję się w równomierne bicie jego serca.
– A Heather i pozostałe dzieciaki? Co się z nimi dzieje? – pyta, przerywając
krótkotrwałą chwilę ciszy.
– Są w klinice przejętej przez buntowników. O ile Copper jeszcze nie
wysadził jej w powietrze – dodaję ze smutkiem.
– Bez obaw, Soleil. Rebelianci to nie puści marzyciele. Doskonale wiedzą,
co robią. Jeśli zdecydowali się na przeniesienie chorych do tamtego szpitala, z
pewnością wcześniej świetnie go zabezpieczyli.
Choć usilnie próbuję doszukać się w oczach Corlissa złudnego pocieszenia,
widzę tylko i wyłącznie ogromne przekonanie o słuszności swoich słów, co
uspokaja mnie na moment. Mrużę więc powieki, uciekając do krainy sennych
marzeń, tym razem wyjątkowo pozbawionych koszmarów.
Przebudzenie nadchodzi jeszcze przed świtem. Nieco rozgniewana,
postanawiam kontynuować drzemkę, jednak nie pozwala mi na to mały Gratiam.
Chłopiec kładzie rękę na moim ramieniu i mówi tak płaczliwym głosem, że ledwo
potrafię go zrozumieć.
– Chcę do mamy… – bełkocze, przecierając mokre policzki.
– Co się stało? – pytam, kładąc nogi na podłodze.
– Stęskniłem się. Zaprowadzisz
mnie do niej, proszę? Miałem zły sen…
Początkowo odbiera mi mowę. Nie mam pojęcia, jak zareagować na
niecodzienne zachowanie dziecka, jak z powrotem odebrać to, co stworzył dzięki
wyobraźni. Byłabym potworem, gdybym teraz wyrzuciła malca z krainy marzeń,
dlatego po prostu milczę, obejmując go ramieniem.
– Boję się – szepcze tamten, nie przestając
pochlipywać.
– Niepotrzebnie. – odrzekam z troskliwym uśmiechem na
ustach. – Nic złego ci się nie stanie.
– Chciałbym zobaczyć Reilleya, Ruth, Siobhan… – dodaje,
zupełnie ignorując moje wcześniejsze słowa.
– Obiecuję, że za niedługo się z nimi spotkasz, w
porządku? – mówię. Odrzucam wszelkie zasady racjonalności. Przecież chłopiec
zasługuje na spokój w sercu, przynajmniej na kilka krótkich chwil, nawet jeśli
ostatecznie zburzy go szara rzeczywistość.
Malec kiwa głową w odpowiedzi, a zaraz po tym, nie pytając o zgodę,
kładzie się na łóżku pomiędzy mną a Corlissem. Nie protestuję. Wiem, że
potrzebuje czyjejś bliskości, dlatego okrywam go kawałkiem cienkiej tkaniny i pozwalam
na kontynuację snu. Mam nadzieję, że tym razem znacznie bezpieczniejszego. Ja
również zamykam oczy z zamiarem utonięcia w ramionach Morfeusza. Niestety,
tysiące niedokończonych spraw nie pozwalają mi na błogi odpoczynek. Przewracam
się z boku na bok, mamroczę coś pod nosem, a ostatecznie budzę Corlissa, nie
chcąc spędzić tej nocy tylko i wyłącznie z ogromem destrukcyjnych myśli.
– Muszę dotrzeć do klinki, odwiedzić Heather i resztę. Zobaczyć, czy wszystko z nimi w
porządku – stwierdzam, gdy tamten
spogląda w moim kierunku.
– Nie ma mowy – rozkazuje mężczyzna, przecierając zmęczone oczy.. –
Jeżeli chcesz, ja to zrobię. Ty zostaniesz na miejscu. Potrzebujesz odpoczynku.
– Nie uwierzę, jeśli nie zobaczę tego na własne oczy – mówię twardo.
– Skoro tak bardzo ci na tym zależy, nie odbiorę twojej wolnej woli… ale wtedy
pójdę z tobą – dodaje. – A teraz już śpij.
– Nie – mamroczę z oburzeniem, po czym staję na zimnej posadzce i ubieram
fioletową, przewiewną kurtkę.
– Gdzie ty się wybierasz? – pyta młodzieniec, coraz bardziej
zniecierpliwiony.
– Nie będę czekać na dogodną okazję. Jeżeli stało się coś złego, czym
prędzej tam dotrę, tym lepiej.
– Jeżeli stało się coś złego, nikomu już nie pomożesz – oznajmia Corliss,
podważając moje wcześniejsze słowa.
Podświadomie wiem, że ma rację, jednak, by uspokoić własne sumienie, nie
zamierzam rezygnować ze swoich planów. W końcu nienawidzę bierności w
działaniu. Nie przebaczyłabym sobie, jeśli zostałabym w ciepłym i bezpiecznym
łóżku, podczas gdy moi przyjaciele toczyliby bolesną walkę o przetrwanie.
Wkładam
więc na stopy czarne, zamszowe buty i jestem gotowa do wyjścia. Nie chcę
zmuszać mężczyzny do wędrówki, przecież doskonale rozumiem, że potrzebuje snu,
dlatego nawet nie fatyguję się, by zmusić go do wstania z posłania. Jednak
zanim docieram do wyjścia, słyszę, jak cicho przeklina pod nosem.
–
Poczekaj. Nie zostawię cię samej – mówi, a ja posłusznie wypełniam jego
polecenie.
Nie
mija nawet minuta, zanim staje tuż obok.
–
Na wszelki wypadek – dodaje, wciskając mi do ręki scyzoryk i pistolet.
Dziękuję mu pocałunkiem, by zaraz potem zniknąć za drzwiami.
Na
zewnątrz panuje przeraźliwie niska temperatura. Przebywając w ukryciu, nawet
nie zdążyłam się zorientować, kiedy minęła jesień i rozpoczęła zima. Każdy
kolejny dzień w moim mniemaniu był bardziej monotonny niż poprzedni, a życie
przelatywało mi przez palce niczym piasek.
Otulam się
kołnierzem kurtki, by nieco rozgrzać zziębnięte policzki, kątem oka spoglądając
na Corlissa, który wyciąga dłoń w moją stronę.
– Chodźmy już –
komenderuje i rusza w wyznaczonym kierunku.
Idziemy podejrzanie
pustymi uliczkami - na odcinku kilkuset metrów nie spotykamy ani jednej gromady
strażników. Choć powinnam być zaniepokojona, paradoksalnie czuję się coraz
bardziej swobodnie.
– Myślisz, że… że
wojna kiedyś się skończy? – pytam, nawet nie starając się mówić
przyciszonym głosem.
– Tak. Prędzej czy później albo wszyscy zostaniemy zarażeni, albo jedna
ze stron odpuści – oznajmia, zatrzymując
się na chwilę.
– Może to
głupie… ale mam już dosyć ciągłego włóczenia się po opuszczonych domach,
szukania bezpiecznego miejsca – wzdycham – Chciałabym wreszcie znaleźć
mieszkanie na stałe, rozumiesz? Swój mały kącik na ziemi, gdzie byłabym
bezpieczna i szczęśliwa. Wiem, że to chore i absurdalne, szczególnie w
dzisiejszych czasach... ale chyba posiadanie marzeń nikomu jeszcze nie
zaszkodziło, prawda?
– To wcale nie
chore i absurdalne, Soleil. Doskonale cię rozumiem – oznajmia, przyciągając
mnie do siebie i całując czule. Zapewne gdyby zignorować otaczające nas gruzy
budynków, pył i porozrzucane martwe lub uszkodzone ludzkie ciała,
wyglądalibyśmy jak dwójka zwyczajnych zakochanych. – Przysięgam, że za jakiś
czas, kiedy ustaną walki, zbuduję dla ciebie ogromny dom.
– Nie składaj
obietnic bez pokrycia, Corliss, bo jeszcze tego pożałujesz – mówię, choć nie
potrafię powstrzymać uśmiechu wykwitającego na moich ustach.
– Oj tam, to
przecież bardzo realne. Będziesz miała własny pokój, gdzie spędzisz każdą wolną
chwilę, przestronną kuchnię, pokój dla dziecka z różowym lub niebieskim łóżeczkiem,
w zależności od tego, czy urodzisz chłopca, czy dziewczynkę, z mnóstwem zabawek…
– opowiada, kontynuując wędrówkę, a jego słowa niesamowicie silnie oddziałują
na moją wyobraźnię.
Mimo że staram
się zignorować wyolbrzymione wywody mężczyzny, nie potrafię ulec wykreowanemu
przez niego szczęściu.
– I do tego
duża sypialnia, łóżko z baldachimem, balkon, ogromny basen w kształcie delfina…
– dodaję, dzieląc się również własnymi marzeniami. – Będziemy szczęśliwi,
Corliss. Kiedyś na pewno. Zdążymy przed śmiercią.
– Obiecuję ci
to, Soleil McIntosh – mówi, a ja, ni stąd, ni zowąd, wybucham płaczem.
To jedynie
puste frazesy, które nic nie znaczą. Oboje doskonale zdajemy sobie sprawę z
fatalnego położenia, w jakim się znaleźliśmy. Choć nasze twarze znacznie różnią
się od tych umieszczonych na bilbordach, nie jesteśmy bezpieczni. Prędzej pomrzemy
niż zarobimy odpowiednią ilość dekantów, by wystarczyło nam na legalny wynajem
mieszkania. Niepotrzebnie odkrywaliśmy tonę uśpionych nadziei, dawniej nie
przeszkadzających w normalnym funkcjonowaniu, obecnie – wzbudzających głęboką
tęsknotę.
Mężczyzna
początkowo spogląda na mnie z bezradnością, a następnie otacza ramieniem i
przytula do siebie, szepcząc ciche słowa pocieszenia.
– Przepraszam… nie miałem pojęcia, że moje
żarty tak bardzo cię zabolą – dodaje, odgarniając zbłąkany kosmyk włosów z
mojej twarzy.
– Po prostu nie
chcę, żeby to były tylko żarty – mamroczę pod nosem i proszę w duchu, by nie
wypuszczał mnie z objęć.
Młodzieniec,
jakby czytając mi w myślach, trwa w niezmiennej pozycji, jedynie od czasu do
czasu składając delikatny pocałunek na czubku mojej głowy. Zapewne, gdyby nie niepokojące
dźwięki dobiegające z którejś z wąskich uliczek, podobna chwila dłużyłaby się w
błogą nieskończoność. Niestety, słysząc wyraźny szelest, odskakujemy od siebie
jak oparzeni. Mężczyzna wyjmuje pistolet, a ja idę za jego przykładem. Na
szczęście działamy odpowiednio szybko, ponieważ nagle zza rogu wyłania się
nieznana mi kobieta. Widzę, jak jej podbródek niekontrolowanie drga, a
zapłakane oczy emanują wściekłością. Patrzy to na mnie, to na Corlissa, by
ostatecznie krzyknąć:
– Ty sukinsynu!
– Calia –
szepcze wyraźnie zaniepokojony mężczyzna, dostrzegając w rękach tamtej
specjalną broń służącą do wstrzykiwania śmiercionośnej substancji. Jednym
ruchem dłoni zmusza mnie do stanięcia w tyle.
– Kto to? –
pytam, lecz nie otrzymuję odpowiedzi.
– Zostawiłeś Gilberta
na pewną śmierć! Wolałeś ratować własny tyłek niż pomóc przyjaciołom. Jesteś
zwykłym, nic niewartym tchórzem! – wyje
kobieta.
– Calia, odłóż
to… wiem, że zachowałem się jak drań i zasługuję na karę… ale ty także wiesz,
że nie chcesz mnie zabić, prawda?
Na dźwięk słowa
„zabić” momentalnie przylegam do pleców ukochanego. Nie wyobrażam sobie, by
nieznajoma mogła wystrzelić, lecz, widząc jej furię, zaczynam obawiać się
najgorszego.
– Co ty możesz
o mnie wiedzieć?! Kochałam go, rozumiesz?! Do szaleństwa. Planowaliśmy wspólną
przyszłość w spokojnych czasach pozbawionych dyktatury Coppera. A teraz… co mi
pozostało?! Nie mam już nic do stracenia i to przez ciebie, ty gnoju!
Zniszczyłeś mi życie, więc teraz ja zniszczę twoje…
Widzę, jak
naciska spust. Jeden moment, krótka chwila, zmieniająca wszystko o trzysta
sześćdziesiąt stopni. Igła wbija się w pierś Corlissa, a ampułka, jeszcze
niedawno pełna po brzegi, pustoszeje. Rzucam się w kierunku mężczyzny,
próbując wyjąć ostrze z jego ciała, lecz reaguję o wiele za późno. Dostrzegam
przerażenie w tych szarych oczach, które niegdyś patrzyły na mnie z troską i
miłością. Teraz stopniowo gasną, z trudem radząc sobie z wszechobecnym
strachem. Jest zbyt wcześnie, byśmy oboje zdali sobie sprawę z powagi sytuacji.
– Co się stało?
– szepczę, próbując zrozumieć, że moje kruche szczęście właśnie znika
bezpowrotnie. Oglądam jego śmierć i nie mam sił, by powstrzymać ten
destrukcyjny proces.
– Nie wiem –
odpowiada młodzieniec, przytulając mnie resztkami energii.
– Nie zostawiaj
mnie teraz, błagam. Bądź tu. Potrzebuję cię, słyszysz? Corliss…
– Jestem,
Soleil. Nigdzie się nie wybieram – mówi, lecz jego słowa stopniowo zamieniają
się w niewyraźny bełkot. Nie mam pojęcia, co się dzieje. By Mortem rozprzestrzeniło się po całym organizmie,
potrzeba kilku godzin. Tym razem objawy występują niespodziewanie szybko.
Mężczyzna
wysuwa się z moich rąk i z hukiem upada na ziemię. Jego otumaniony wzrok błądzi
po całym otoczeniu, nie zatrzymując się ani na sekundę.
– Corliss? –
wymawiam imię ukochanego niemal z nabożną czcią, klękając obok jego od czasu do
czasu drgającego niekontrolowanie ciała. – Słyszysz mnie, skarbie? Błagam…
odezwij się… – wołam, nie zważając na zachowanie podstawowych zasad
bezpieczeństwa. – To ja, twoja Soleil. Spójrz na mnie, nie bój się, kochanie –
mówię coraz bardziej rozpaczliwie, ujmując jego twarz w dłonie i całując
troskliwie z nadzieją, że tamten wreszcie odzyska świadomość, zupełnie tak jak
w głupawych bajkach dla dzieci. Jednak nie dzieje się nic, co zyskałoby miano
cudu. – Obiecałeś mi, nie pamiętasz? Miałeś przy mnie być! Mieliśmy być
szczęśliwi, gdy skończy się wojna! Dlaczego mi to robisz?! Potrzebuję cię… bądź
przy mnie, błagam. Kocham cię, Corliss. Nauczyłeś mnie, jak kochać, a teraz tak
po prostu zamierzasz odejść?! Przytul mnie, dotknij, odezwij się! – wyję, by
zaraz po tym podnieść jego rękę i przyłożyć do swojego policzka. – Widzisz? To
nie takie trudne. Wystarczy odrobina energii. Przecież jeszcze niedawno potrafiłeś
unieść mnie wysoko do góry. Jeszcze niedawno… – mamroczę, dopóki nie zdaję
sobie sprawy z absurdalności własnych słów. A wtedy, zupełnie bezradna,
pozwalam, by dłoń mężczyzny gwałtownie opadła na ziemię.
Nie mogę
powstrzymać płaczu. Mam wrażenie, że pewna niespotykana siła ściska mnie za
gardło, dlatego każde słowo, które wypowiadam, jest źródłem dodatkowego bólu. Jednak
muszę mówić. Powtarzam puste zdania, wierząc w głębi duszy, że jedno z nich
okaże się być tym kluczowym, budzącym mężczyznę do życia. Z trudem biorę w
ramiona jego ciało i zaczynam nim kołysać, jakbym sama chciała zapaść w wieczny
sen. Lecz to nie śmierć go ogarnęła. To stan niemożności kontrolowania swojego umysłu, stan agonii, stan
paraliżu. Corliss, jakiego kocham, został uwięziony w labiryncie miliona
komórek nerwowych niezdolnych do normalnego funkcjonowania. Jego duch umarł,
ale nie ciało. Świadomość, że trzymam w dłoniach zwykłą lalkę napawa mnie więc
dodatkowym strachem. Niestety nie mam odwagi się wycofać. Pragnę zatrzymać przy
sobie cząstkę dawnego życia, nawet jeśli tak naprawdę byłaby ona tylko iluzją.
– Nareszcie
wiesz, jak się czuje – oznajmia Calia, podchodząc nieco bliżej. W jej oczach
nie dostrzegam ani grama współczucia, tylko i wyłącznie zimną determinacją. –
Zasłużył na to – dodaje spełnionym głosem.
Nie wytrzymuję
napięcia. Drgam nerwowo, a później po prostu rzucam się na kobietę z pięściami.
– Co mu
zrobiłaś?! – wrzeszczę, przyszpilając ją do ściany jednego z budynków.
Jeszcze nigdy
nie miałam tak wielkiej ochoty na skrzywdzenie drugiego człowieka jak teraz.
Gdybym potrafiła, z chęcią wydrapałabym jej oczy.
– To samo, co
on zrobił Gilbertowi. Skazałam go na rychłą śmierć – odpowiada tamta.
Nie mogę się
opanować. Mimowolnie gromadzę w sobie ogrom wściekłości, by następnie przelać
ją na Calię. Niczym dzikie zwierzę, uderzam nieznajomą w twarz. Kolejne ciosy
przychodzą mi już z nieco większą swobodą. Choć kobieta próbuje się wyrywać,
krzyczy, bym przestała, rządzi mną zwykłe pragnienie zemsty. Dopiero, kiedy
tamta zastyga w bezruchu, a ja czuję pod palcami jej krew, wracam do bycia
człowiekiem.
Kładę głowę na
piersi mężczyzny, ranionej przez śmiercionośną igłę, zupełnie nie zważając na
wszechobecny mróz. Nie mam sił, by powstać, by wykonać pojedynczy ruch. Tępym
wzrokiem wpatruję się w ciało Corlissa. Widzę, jak jego ręka nierównomiernie
podnosi się do góry, a następnie opada bez żadnego konkretnego celu. Naiwna,
zamykam oczy z nadzieją, że to jedynie
zły sen, że lada chwila znów obudzę się szczęśliwa, obok mojego ukochanego.
Będziemy dalej snuli nierealne plany na przyszłość. A gdy wojna wreszcie
dobiegnie końca, oboje znajdziemy swoje miejsce na ziemi. Tam, gdzie nie
dotknie nas żaden ból, żadna choroba.
***
Jak widzicie, smutaśny rozdział, ale generalnie jestem z niego dość zadowolona.
Z racji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia - to już jutro! I dzisiejszej Wigilii, chciałabym złożyć wam najserdeczniejsze życzenia - dużo szczęścia w nowym roku, odpoczynku, spełnienia najskrytszych marzeń, realizowania swoich pasji, weny, weny i jeszcze raz weny, powodzenia w szkołach, na uczelni czy w pracy oraz szampańskiego sylwestra! :))
P.S. Jak zapewne się domyślacie, powoli będziemy żegnali się z Sol i Corlissem - już za jakiś czas zapraszam was na ostatni rozdział opowiadania, a następnie na epilog! :)
P.S. Jak zapewne się domyślacie, powoli będziemy żegnali się z Sol i Corlissem - już za jakiś czas zapraszam was na ostatni rozdział opowiadania, a następnie na epilog! :)
Kiedy tak czytam o dzieciach, Corlissie i wszystkich tych ludziach, coraz bardziej dostrzegam, jak istotną rolę w całej tej rzeczywistości odgrywa miłość. Bez niej bohaterowie chyba dawno by się poddali. Ja mam nadzieję, że ten koszmar w końcu na dobre się skończy. Teraz, kiedy zesłałaś cierpienie na tę parkę... Mam ochotę Cię udusić!!!!!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że w końcu uznałaś jakiś rozdział za dobry! Smutno, że to już powoli finał i smutna końcówka, ale... Smutek również może być piękny.
Pozdrawiam i zapraszam na notkę. KLIK
Na samym początku rozdziału obawiałam się, że Soleil zrobi coś naprawdę głupiego. Sprawiała wrażenie, jakby płaczące dziecko niezwykle ją irytowało i od razu pomyślałam, że ta kobieta jest całkowicie pozbawiona instynktu macierzyńskiego. Co więcej, do głowy od razu przyszły mi historie o czasach wojny, kiedy to dusiło się płaczące niemowlęta, aby nieprzyjaciel ich nie usłyszał i nie odkrył tym samym miejsca, w którym ukrywało się wiele osób. No cóż, jak widać nie mam o Soleil zbyt dobrego zdania. Na szczęście nie wydarzyło się nic złego i nawet okazało się, że główna bohaterka może być całkiem dobrą matką.
OdpowiedzUsuńTak naprawdę ani ewakuacja, ani pozostanie w tym samym budynku nie gwarantują przeżycia. Ja na miejscu tych ludzi nie chciałabym nigdzie iść, bo droga sama w sobie jest bardzo niebezpieczna. Zmiana miejsca, w którym się przebywa raczej nie zmniejszy ryzyka bycia zamordowanym. Mimo wszystko chyba lepiej nigdzie się nie ruszać i nie narażać się na śmierć podczas bezsensownej przeprawy.
Wiem, że istnieją różne zrządzenia losu itd., ale mimo wszystko spotkanie Soleil z Corlissem było ostatnią rzeczą, jakiej bym się spodziewała. Chociaż może to i dobrze, spotkają się na chwilę, żeby potem nieszczęśliwe zakończenie stało się jeszcze bardziej odczuwalne. Bo nie zamierzasz sprawić, że oboje przeżyją i wszystko będzie dobrze, prawda? Mimo tego, że uwielbiam cukierkowe zakończenia, to w tej sytuacji to kompletnie nie pasuje. Powtarzam to już chyba do znudzenia, ale właśnie zaczęłam mieć wątpliwości, czy nie postanowiłaś z antyutopii uczynić opowiadania dającego nadzieję.
Pozdrawiam i życzę wesołych świąt
koszmar-na-jawie
b-u-n-t
Przez swoją nieuwagę dodałam komentarz nie pod tym rozdziałem, co trzeba i dopiero teraz się zorientowałam. Oczywiście tamten miał być do poprzedniego.
UsuńNie spodziewałam się, że Corliss może umrzeć w taki sposób. Wokół mnóstwo ludzi Coppera, którzy przy pierwszym spotkaniu spróbowaliby go zabić, a jednak zginął z rąk osoby, którą mógł nazwać przyjaciółką, a w każdym razie koleżanką. Może mężczyzna jeszcze nie umarł, ale nie sądzę, żeby zdołał wyzdrowieć, więc jak dla mnie cała sytuacja jest jednoznaczna.
Soleil już wiele się w życiu nacierpiała i rozumiem, że wyrzuty sumienia były dla niej nie do zniesienia, ale wyprawa do innego budynku, żeby sprawdzić, czy z innymi wszystko w porządku, była szczytem głupoty.Obojętnie, czy wszyscy umarli, czy też nie, zobaczenie tego na własne oczy niczego by nie zmieniło. Właściwie sama trochę jest winna temu, co się stało Corlissowi, bo gdyby go posłuchała i nigdzie nie poszła, ten nie spotkałby Calii. Pewnie teraz kobieta będzie się zadręczać, ale szczerze mówiąc nawet nie jest mi jej szkoda. Przez większość rozdziałów albo się nad sobą użalała, albo chciała pokazać, jaka to jest odważna i robiła rzeczy, które niekoniecznie mogły komukolwiek pomóc. Zresztą kolejny przykład pojawił się właśnie w tym rozdziale. O ile Corlissa lubiłam od początku i lubię go nadal, tak do Soleil zdołałam w międzyczasie stracić sympatię.
tak myślalam,że niedługo stanie się coś w tym stylu, choć bardziej podejrzewałam,że śmierć nadejdzie z rąk popleczników Coopera. taka śmierć jest jeszcze gorsza, z rąk kogoś, kto walczył u Twojego boku, ale Cię znienawidził... i trudno się dziwić zarówno dziewczynie, jak i Soleil, która się na nią rzuciła - obie są zaślepione zemstą i rozpaczą z powodu zmarłego ukochanego... Tzn. Corlissle właściwie jeszcze nie umarł, ale jest w potwornej agonii i jakoś nie wierzę,żeby w Twoim świecie za rogiem znajdowąło się dla niego lekarstwo, Jedyna minimalna nadzieja w tym,że w spzitalu, gdzie jest H, faktycznie jest w porządkuj, że to nie jest żadna pułapka i tam coś mają... ale nie wiem,czy warto robić sobie nadzieję... Soleil odnalazła swoje malutkie szczęscie, co wydawało mi się niemożliwe i bardzo okrutne jest jej to tak szybko zabierać... Wydawało mi się,że może już go nie znaleźć, alke w takiej sytuacji... kurczę, z drugiej strony tylko jeden rozdział, bardziej prawodpodobna jest śmierć niż uartowanie... :( takie emocje wzbudzasz, dziewczyno!!! zapraszam do mnie na zapiski-condawiramurs zarówno na starą notkę, jak i jutro na świeżutką:) ciekawam Twojej opinii
OdpowiedzUsuńNie wierzę! Chyba po prostu nie chcę w to uwierzyć... Mam ochotę cofnąć się do poprzedniego rozdziału, znów przeczytać o przybyciu chłopaka, o radości, jaką sprawiło jego pojawienie się. Poza tym te plany na przyszłości, te niby "żarty", co z nimi? Jakim cudem tak szybko zostały zamienione w proch, zniszczone i zastąpione pełnym źródłem rozpaczy? Corliss po prostu nie mógł zginąć, tym bardziej teraz... Nawet nie zobaczył swojego dziecka... Powiedz, że ta substancja, która została "wstrzyknięta" w jego ciało, tak naprawdę go nie zabiła, że to tylko imitacja śmierci, że on się obudzi! Wiem, powoli zaczynam dramatyzować, ale jakoś nie mogę przestać. Wszelkie inne informacje, jak na przykład bezpieczeństwo Heather, dzieci, czy kogokolwiek innego, zdecydowanie zeszły na dalszy plan. Jakoś tak nie potrafię zaakceptować tego, co się stało... Cóż z czasem ochłonę...
OdpowiedzUsuńTak jednak starając się odbiec od tematu śmierci. Muszę przyznać, że te dwa ostatnie rozdziały wyszły ci fenomenalnie. Poprzedni mogę uznać nawet za piękny, ten niespodziewany powrót chłopaka... Chwyciłaś mnie za serce i tyle!
Co prawda to już praktycznie koniec świąt, ale życzę ci szczęścia i dużo weny i mam nadzieje, że święta były udane, rodzinne i pełne ciepła :) Poza tym przepraszam za tak późne pojawienie się. Staram się poprawić, ale nie zawsze mi to wychodzi... Jednak szkoła robi swoje. Heh... Pozostaje już tylko życzyć Szczęśliwego Nowego Roku! Pozdrawiam i przepraszam za nieskładność mojego komentarza... Ale nad emocjami nie łatwo zapanować :)
JA CIĘ WŁASNORĘCZNIE UDUSZĘ!!!!!! I Ty wiesz za co. Za Corlissa. Jak mogłaś???????????????????????????????? Ich marzenia miały się spełnić, nawet jeśli teraz wydają się nierealne. Mieli stworzyć rodzinę, przetrwać wojnę, a Calia wszystko zniszczyła... Rozumiem,że cierpiała po stracie Gilberta, ale dlaczego musiała zabić Corlissa? Nie dociera do mnie chyba, że to się stało naprawdę, że jego nie ma. Co to było, jak nie Mortem? A ja tak się cieszyłam, że on wrócił do Sol,że nie zginął... A może on jakimś cudem ożyje? Może wcale nie jest martwy? Nie jest, prawda?? Nie możesz ich tak rozdzielić. ;c
OdpowiedzUsuńNIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE
OdpowiedzUsuńTen rozdział mnie całkowicie zabił. Zmiażdżył. Zniszczył. Tego się kompletnie nie spodziewałam. Nawet przez głowę mi nie przeszło, że któreś z głównych bohaterów może zginąć - dlatego to, co stało się z Corlissem, wprawiło mnie w takie osłupienie, że kilka minut po skończeniu rozdziału gapiłam się na ekran, nie widząc liter. Co? Jak? DLACZEGO?! Nie mogę w to uwierzyć ;______;
A zaczęło się naprawdę sielankowo. Pojawienie się Corlissa wlało odrobinę słońca do opowiadania, w końcu tylko czekałam na moment, w którym on i Soleil znowu będą mogli być razem. Z uśmiechem na twarzy czytałam o tym, jak dzieci cieszyły się na jego widok, jak opowiadały mu o minionych wydarzeniach, jak na chwilę odrywały się od smutnej rzeczywistości, pozwalając sobie na luksus, jaki w takich czasach stanowi chwila śmiechu. Nawet Sol i jej rozmyślania nie potrafiły tej atmosfery zmącić; owszem, również martwiłam się o Heather i resztę dzieci, jednak tymczasowo chciałam się nacieszyć powrotem Corlissa. Szczerzyłam się jak głupia, gdy leżeli obok siebie i rozmawiali. Uwielbiam ich razem, dlatego chłonęłam każde słowo. Pobudka zgotowana przez małego Gratiama nieco zaburzyła tę wręcz cukierkową, jeśli się spojrzy na całość opowiadania, scenerię. Nic dziwnego, że mały obudził się taki przerażony. Niestety jego panika tylko podbiła strach Soleil, która postanowiła przekonać się, czy Heather i reszta jej pociech ma się dobrze.
To, co wydarzyło się potem, boli tym bardziej ze względu na słowa, które padły wcześniej. Albo raczej przez to, że w nie uwierzyłam. Wierzyłam, ze Soleil i Corliss będą kiedyś razem szczęśliwi. Że wychowają swoje dziecko w spokojnym, szczęśliwym, otocznym miłością domu. Aż tu nagle pojawiła się Calia. Po wyprawie na miasto spodziewałam się wszystkiego: zniszczonej kliniki, jakiegoś niespodziewanego ataku Coppera, ale nie Calii, a już na pewno nie tego, że zaatakuje Corlissa. Rozumiem jej ból i gorycz, ale... JAK MOGŁA? Jak mogła zemścić się w taki sposób? Jeszcze na oczach Sol, zupełnie jakby ta dziewczyna za mało wycierpiała... Na dodatek obawiam się, że ona będzie się za to obwiniała. W końcu to ona zarządziła tę ryzykowną wyprawę, co automatycznie pociągnęło za nią Corlissa. Ja jej absolutnie nie winię, gorzej, co zacznie się dziać w jej głowie... To, jak go prosiła i błagała, żeby się odezwał, żeby wykonał jakikolwiek ruch prawie doprowadziło mnie do płaczu. Naprawdę, nie umiem się z tym pogodzić...
Niedługo koniec? Będę tęskniła za tym opowiadaniem. Za Corlissem już tęsknię ;____; (co nie zmienia faktu, że mam taką naiwną nadzieję, że jakimś cudem otworzy oczy i okaże się, że wszystko jest w porządku). Tak czy siak rozdział świetny, naprawdę genialnie Ci wyszedł. Na zakończenie chciałabym Ci życzyć Szczęśliwego Nowego Roku <3
Nie lubię cię za ten rozdział i ogólnie za sadystyczny pomysł unieruchomienia Corlissa. To znaczy cie tak. Moja sadystyczna cząstka, która ujawnia się przy pisaniu - owszem, jest zachwycona takim rozegraniem, ale poza tym jestem na nie :( Rozdział jest dobrze napisany, ale łamie mi przy tym serduszko, jak sobie pomyślę, co musi czuć w tej chwili Sol. Przecież ich marzenia miały się spełnić, a tymczasem przerodziły się w najgorszy koszmar. Nie wyobrażam sobie, jak ma wyglądać ich późniejsze życie. Przecież to może przerosnąć tą biedną dziewczynę - nie tylko to, że jej ukochany stracił sprawność, ale również to, że niedługo urodzi dziecko. Razem mieli je wychowywać, a w ten sposób tego nie osiągną. Co więcej Sol będzie musiała radzić sobie z opieką również nad mężczyzną, którego kocha. Niewyobrażalny cios, również dla Corlissa.
OdpowiedzUsuńPostępowania Cali nie rozumiem i nie chcę go zrozumieć. To, że Corliss uciekł, a jej ukochany nie miał tyle szczęścia nie było niczyją winą. Nie powinna szukać sprawiedliwości na własną rękę. W ten sposób zachowała się nie lepiej od człowieka, który zabił jej miłość.
Co za ludzie, co za świat. Płakać mi się chce nad tym okrucieństwem :(