piątek, 3 października 2014

Rozdział XXV

"Ciągle mamy nadzieję - i we wszystkich sprawach lepiej mieć nadzieję niż ją stracić."
Johann Wolfgang Goethe

              Gubię się w monotonii dni. Większość czasu spędzam w ciemnej piwnicy, bezsilna wobec  tęsknoty i ciągle nawracającego strachu. Czasem mam wrażenie, że umieram. Mało – po raz kolejny o tym marzę. Marzę o wiecznym spokoju i odpoczynku, bo bez obecności Corlissa nic mnie już  tutaj nie trzyma. Choć wciąż wierzę w jego powrót, od naszej ostatniej rozmowy minęły trzy tygodnie. W mojej pamięci zaciera się dźwięk głosu mężczyzny, radosny uśmiech czy głębokie spojrzenie szarych oczu. Drobne gesty odchodzą w zastraszającym tempie. Mimo że nieustannie próbuję trzymać się ich jak ostatniej deski ratunku, tonę. Czuję pochłaniającą mnie głębię oceanu. Duszę się własnym życiem. Niech ktoś wreszcie pozwoli mi odetchnąć...
              Mój umysł znów rozpoczął drastyczną grę. To ja jestem jej ofiarą. Nie potrafię się oprzeć tak realistycznym myślom, wizjom powracających wydarzeń z przeszłości. Ulegam im niczym bezbronna myszka, śmiertelnie przerażona, gdy w kącie pokoju, w ciemności, dostrzegam wyraźnie zarysowaną sylwetkę więziennego strażnika. Dokładnie widzę każdy szczegół jego munduru. Paraliżujący strach sprawia, że nie mogę się ruszyć, przytwierdzona do podłoża jak kamienna rzeźba. Nawet ciągłe powtarzanie „to nie dzieje się naprawdę” nie pomaga. Wciąż żyję w innym, niezgrabnie wymieszanym z teraźniejszością, wymiarze.
              Przez ostatnie tygodnie również mój organizm ulega pewnym bardzo niepokojącym zmianom. Początkowo starałam się je ignorować, na próżno. Niektóre symptomy są naprawdę jednoznaczne. I choć tak bardzo nie chcę w to wierzyć, najprawdopodobniej wewnątrz mojego ciała rozwija się nowy człowiek. A przecież przysięgłam, że nie dopuszczę do podobnego obrotu spraw! W końcu paradoksalnie wiem, że najgorszą rzeczą, jaką mogę zrobić własnemu dziecku, jest wydanie go na świat. Uniknięcie tego skutecznie mi się udawało, do czasu. Dawniej potrafiłam odciąć się od uczuć, lecz po pobycie w więzieniu straciłam nad nimi całkowitą kontrolę. Rozerwano moją duszę na strzępy i pozostawiono w niedopasowanych kawałkach niczym niemożliwe do ułożenia puzzle.
              Siedzę w mojej prowizorycznej sypialni, tak pustej bez Corlissa, miarowo uderzając plecami o zimną ścianę. W rytmie cichych huków odnajduję bezpieczeństwo, we własnym szaleństwie – rutynę. Mam ochotę płakać, jednak wewnętrzna pustka nie pozwala mi na smutek. Jest czymś znacznie gorszym, bardziej zniewalającym, bezczelnie zżerającym całą energię do życia. Nie potrafię skupić chaotycznych myśli nawiedzających mój umysł. Uspokajam się dopiero, gdy wnęka prowadząca do piwnicy zostaje otwarta i do pomieszczenia wchodzi zaspana Heather. Ostatnio jest stałym bywalcem w domu Righli, tak samo, jak jej ukochany, Sullivan. Oboje tworzą zgraną i ułożoną parę.
              – Dzień dobry, Soleil – mówi kobieta, zwracając się do mnie surowym tonem. – Jak się dzisiaj czujesz?
              – Dobrze – kłamię.                               
              Tak naprawdę stan mojego zdrowia psychicznego uległ znacznemu pogorszeniu wraz z dniem wyjazdu Corlissa. Na nowo zamknęłam się w sobie i zaczęłam odpowiadać na pytania innych jedynie półsłówkami lub milczeniem. Przygnieciona niekontrolowanym smutkiem i uciążliwym, zupełnie nieuzasadnionym, zmęczeniem, zaczęłam pogrążać się w częstych atakach paniki. Ponadto czasem nawet nie starcza mi sił, by dostać się na górę w celu zjedzenia posiłku czy wzięcia prysznica. Jestem tylko martwą roślinką bez krzty energii. Brudną, przestraszoną i śmierdzącą kukiełką w rękach bezlitosnego czasu.
                – Powinnyśmy porozmawiać – dodaje Heather, siadając obok mojego wychudzonego ciała.
              Początkowo patrzę na nią z przerażeniem, ponieważ wiem, jaką kwestię najprawdopodobniej chce poruszyć. Odruchowo odskakuję do tyłu, gdy tamta kładzie mi dłoń na kolanie w opiekuńczym geście, który oczywiście uznaję za zagrożenie.
               – Nie mam zamiaru wypytywać cię o szczegóły twojej relacji z Corlissem, jednak są sprawy... – podejmuje, lecz po chwili milknie, najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. – Soleil, jesteś dorosła, zdajesz sobie sprawę z konsekwencji niektórych działań... i biorąc pod uwagę to, co się z tobą działo przez ostatnie tygodnie, wydaje mi się, że zaszłaś w ciążę. Rzecz jasna, to tylko podejrzenia... dlatego przyniosłam coś, co pozwoli ci na rozwianie wszelkich wątpliwości.
              Postanawiam zadowolić ją milczeniem. Nie czuję się na siłach, by rozmawiać na podobny temat. Zatykam uszy dłońmi i nie reaguję nawet, gdy kobieta podaje mi paczkę testów ciążowych. Nie chcę się upewniać, w końcu to w podejrzeniach odnajduję przynajmniej znikomą nadzieję.
              – Rozumiem twoje obawy, ale macierzyństwo jest wspaniałym darem... i być może wkrótce przekonasz się o tym na własnej skórze. Zapewniam cię, będziesz najszczęśliwszą istotą pod słońcem, gdy poczujesz ruchy dziecka w swoim brzuchu.  Tylko ono obdarzy cię tak bezinteresowną, niewymagającą miłością...
              – Nie jestem egoistką, by zachowywać się w ten sposób – syczę przez zaciśnięte zęby, nie mogąc powstrzymać złości.
               – To nie egoizm, Sol. Po prostu każdy potrzebuje kogoś do kochania.
              Prawdopodobnie, gdybym żyła w innych czasach, podskakiwałabym teraz z radości. Niestety, nie ma przy mnie człowieka, któremu z chęcią rzuciłabym się na szyję, nie ma nikogo, z kim podzieliłabym się swoimi obawami. Jeśli za kilka miesięcy naprawdę przyjdzie mi oglądać własne dziecko borykające się z trudnościami i okrucieństwami tego świata, z pewnością nie nazwę siebie „najszczęśliwszą istotą pod słońcem”.
              – To ważne, by znać prawdę w tak poważnej kwestii – mówi Heather, przerywając moje rozmyślania. – Dlatego proszę, jeśli nie chcesz zrobić tego dla siebie, zrób dla Corlissa – nalega.
              Choć kobieta nie powinna grać na moich emocjach, by postawić na swoim, podświadomie wiem, że ma rację. Ze zrezygnowaniem biorę więc do ręki paczkę testów, którą położyła na materacu, i niezgrabnie wstaję. Niestety, nie uchodzę nawet kilku kroków, gdy znów zaczynam odczuwać nieznośne zawroty głowy i mdłości. Biorę głęboki oddech z nadzieją, że ten wpłynie pozytywnie na moją kondycję, by móc kontynuować wędrówkę. Jestem wdzięczna Heather, ponieważ nie stara się mnie poganiać, tylko cierpliwie kroczy z tyłu. Kiedy wreszcie obie wychodzimy z piwnicy, zauważam, że w domu Righli panuje niespotykana dotąd cisza. Nie widzę dzieci biegających po korytarzu czy kłócących się o zabawki, zupełnie jakby większość mieszkańców rezydencji na chwilę ją opuściła. Dopiero docierając do kuchni, napotykam się na pozostałych domowników. Wszystkie osoby zgromadzone przy stole nasłuchują cicho grającego radia. Po ich minach mogę stwierdzić, że właśnie zapoznali się z nie do końca przyjemnymi wiadomościami. Choć podświadomie wolałabym nie obarczać swojego umysłu kolejnymi „rewelacjami” ze świata zewnętrznego, czuję się zobowiązana do podobnego działania. Muszę domagać się prawdy, nawet tej brutalnej. Przecież tylko ona jest jedyną łączniczką pomiędzy rzeczywistością moją a Corlissa. Jednak zanim dołączam do słuchaczy, Reilly zauważa moją obecność i niespodziewanie przycisza odbiornik. Mamroczę tylko ciche „ej” w jego kierunku, zanim Heather popycha mnie w stronę łazienki.
              – Uspokój się – rozkazuje. – Na opakowaniu znajdziesz instrukcję. Wrócę za kilkanaście minut – mówi, po czym wychodzi z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. 
              Zostaję zupełnie sama, oko w oko ze strachem. Nie nadaję się na matkę. Nie potrafię poradzić sobie z własną, oszalałą psychiką, nie wspominając już o opiece nad drugim, tak bezbronnym, człowiekiem. Gdyby tylko moje przypuszczenia okazały się prawdą, zrobiłabym wszystko, by zapewnić własnemu dziecku godziwy byt, łącznie z pozbawieniem siebie prawa do macierzyństwa. Wolałabym patrzeć na swoje maleństwo żyjące szczęśliwie pod skrzydłami innej osoby niż walczące o odrobinę szczęścia u mojego boku.       
              Nieśmiało wyjmuję jeden z testów ciążowych z niewielkiej paczki i oglądam go z każdej strony.  Wiem, że prędzej czy później muszę zdecydować się na ostateczny krok. Biorę głęboki oddech, po czym postępuję zgodnie z poleceniami wypisanymi czarnym tuszem na kartonie. Na wynik nie czekam zbyt długo. Dwie równiutkie kreski zwiastują całą prawdę. Na świat wkrótce przyjdzie kolejna istota, przed której miłością nie zdołam się obronić.
              W przypływie irracjonalnej nadziei upadam na ziemię i zaczynam okładać pięściami swój brzuch. Wydaje mi się, że jeszcze zdołam powstrzymać nieuchronne narodzenie dziecka. Nie chcę, by musiało zmierzyć się tym światem. Przecież niczym sobie na to nie zasłużyło! Powinno doświadczać w życiu radosnych chwil, a nie każdego dnia walczyć o przetrwanie. Gdybym tylko mogła, cofnęłabym czas, opanowałabym emocje i postąpiłabym racjonalnie, odpychając Corlissa.
              Kiedy Heather ponownie wchodzi do pomieszczenia, leżę na zimnej posadzce, przyciskając czoło do podłoża. Zaciskam powieki, próbując powstrzymać łzy. Kobieta nic nie mówi. Wystarczy, że rozumie. Przytula moje roztrzęsione ciało niczym kochająca matka, jednocześnie uniemożliwiając mi wykonywanie kolejnych uderzeń.
              – Spokojnie… wszystko jakoś się ułoży – szepcze, najprawdopodobniej nie mogąc znaleźć odpowiednich słów pocieszenia. 
              – Nie kłam, proszę, nie kłam. Przecież doskonale zdajesz sobie sprawę, że one… nasze dzieci.. nigdy nie będą tutaj szczęśliwe – oznajmiam złamanym głosem, w którym wyraźnie słychać umierającą nadzieję. Wbijam paznokcie w plecy kobiety, próbując przelać na nią ogrom miażdżącego bólu. Mam wrażenie, że ktoś przed chwilą bezlitośnie, bez znieczulenia wyrwał moje serce.
              –Wiem, Sol. Ale musimy wierzyć, prawda? Tylko to nam pozostało. Wiara. Jedynie naiwna wiara.
             
              Wieczór nadszedł stosunkowo szybko. Heather podążała dziś za mną jak cień, gotowa do wysłuchania kolejnego ataku szlochu. Ostatecznie mogłam jej tylko podziękować.
              Leżę na dużym materacu pomiędzy Telą a Deedee. Wyjątkowo pozwolono mi na opuszczenie piwnicy na noc. W obecności innych osób, nawet tak młodych i bezbronnych, czuję się znacznie bezpieczniej. Mimo wszystko wciąż nie potrafię zmrużyć oczu. Oddechy dzieci stopniowo mnie uspokajają, gdy zwijam się w kłębek i głaszczę swój, póki co, bardzo chudy brzuch.
              – Przepraszam, moje kochane… – szepczę bezgłośnie, walcząc z wyrzutami sumienia.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że zachowałam się jak wariatka, skazując własną córeczkę lub synka na dodatkową dawkę cierpienia. Głupia, uważałam, że uda mi się zapobiec przyjściu na świat tej malej istotki. W praktyce tylko pogorszyłam całą sprawę.
– Mama jest przy tobie. Nie bój się – dodaję, choć nie bardzo wierzę w swoje słowa.
Zwłaszcza, że od kilku minut do moich uszu dociera niepokojący stukot. Kiedy dźwięk staje się donośniejszy, wiem, że muszę zignorować strach i wyjść na korytarz. Niestety, okryta ciepłym kocem, w towarzystwie śpiących dziewczynek, istnieję w nierealnej, bezpiecznej rzeczywistości i nie mam zamiaru jej opuszczać. Dlatego, wbrew zasadom racjonalności, po raz pierwszy od wielu godzin zamykam oczy. Jednak podobny stan rzeczy nie trwa długo. Już po chwili czuję, jak czyjeś zimne palce zaciskają się na moim nadgarstku.
– Wstawaj, Sol! Ktoś jest w domu – szepcze roztrzęsiony Reilley.
Gdy podnoszę się do pozycji siedzącej, zauważam, że chłopak trzyma pistolet.
– Skąd to masz? – pytam.
– To nie czas na wyjaśnienia. Obudź dzieciaki i zwiewamy stąd.
– Ja się nigdzie nie ruszam – oznajmiam stanowczo.
Budynek należący do Righli traktuję jako swój dom, prawdziwą skarbnicę wspomnień. Gdybym opuściła to miejsce z czystej bezradności, pękłoby mi serce.
– Wolisz, żeby cię złapali? Znów przywlekli do więzienia? I nas razem z tobą?
– Nie, Reilley. Ale ucieczka nie wchodzi w grę.
– Spokojnie… pozbędę się tych bydlaków na jakiś czas – stwierdza, a w jego głosie wyczuwam wyraźną żądzę zemsty. Choć walka ze strażnikami jest zwykłym ikarowym lotem, wiem, że chłopak tak czy inaczej wkrótce ją podejmie. Zaślepiony nienawiścią, wejdzie w sam środek ognia, a ja nie zdołam go powstrzymać.
– Poczekaj. Przecież mogę się ukryć  – proponuję, za wszelką cenę próbując przemówić mu do rozsądku.
– To na nic. Nie wiesz, co dzieje się w prawdziwym świecie. Rozpętała się wojna… a zwolennicy Ulyssesa szukają nie tylko ciebie, ale wszystkich stanowiących zagrożenie – oznajmia sucho, po czym, ignorując moje ciche błagania, wybiega z pokoju na złamanie karku. Słyszę kroki jego i strażników. Lada chwila się spotkają. Mimowolnie wstrzymuję oddech, kiedy chłopak zaczyna krzyczeć:
– Stójcie albo strzelę!
Coś ty narobił…
Muszę jakoś zareagować. Dziewczynki, wcześniej spokojnie drzemiące, teraz patrzą na mnie przerażonymi oczyma. Jeśli nie podejmę szybkiej, wręcz błyskawicznej decyzji, wszyscy na tym ucierpią. Chłopak nie ma pojęcia, z kim zadarł. Tylko ja znam konsekwencje podobnych działań. Dlatego, ignorując strach, również wychodzę na korytarz.  Całkiem możliwe, że podwładni dyktatora zgodzą się na pewien układ, więc jestem gotowa do poświęcenia .
Dopiero czując na sobie blade światło latarki trzymanej przez podwładnego Coppera, zaczynam rozumieć, jak wielki błąd popełniłam. Pragnę uciec, wyrwać się, lecz wiem, że to na nic. Przytwierdzona do podłoża, czekam na ostateczny wyrok. Idiotka. Zachciało mi się zgrywać bohaterkę, ofiarę, poświęcać życie dla dobra innych… tak naprawdę jestem skończoną egoistką. Oddałabym wszystko, by cofnąć czas o kilka sekund.
– O-o! kogo my tu mamy? – mówi wysoki, dobrze zbudowany brunet, pogwizdując z chorą aprobatą.
Szybko zdaję sobie sprawę, że doskonale pamiętam tę twarz. Hussein. Jeden z moich katów. Wspomnienia wracają do mnie z nieprawdopodobną prędkością. Widzę zaciśniętą pięść mężczyzny, słyszę jego kpiący śmiech i słowa aż kipiące od nienawiści oraz pogardy. Tylko cud sprawia, że ani drgnę.
– 239, gdzie twój kochaś? – wtrąca się drugi strażnik.
Gdy nie odpowiadam, tamten podchodzi bliżej, wyjmuje nóż, oplata moją szyję swoim ramieniem i przykłada do niej ostrze. Kątem oka widzę reakcję Reilleya. Chłopiec kieruje lufę pistoletu w stronę podwładnego Coppera.
– Odłóż broń, a twoja… przyjaciółka nie ucierpi – komenderuje Hussein.
– Strzel! – wyrywam się, ze świadomością, że drobny element zaskoczenia jest jedynym ratunkiem.
Niestety, syn Righli, zbyt oszołomiony natłokiem wydarzeń, posłusznie wykonuje polecenie strażnika. Za to ja czuję gorącą strużkę krwi spływającą po moim karku. Nachalnie próbuję wciągać powietrze nosem, by nie pogłębiać rany. Na daremno. Drżąca ręka mężczyzny zadaje mi ciągły ból.
– Teraz pójdziemy troszkę pozwiedzać, dobrze? Poszukamy głównego zdrajcy… skoro ty tu jesteś, on też musi gdzieś tu być. O ile nie znalazł sobie kogoś bardziej wartego uwagi. Bez urazy, 239, ale… popatrz na siebie. Byle jaka dziwka wygląda lepiej – dodaje Hussein, chichocząc niczym opasły wieprz, po czym podnosi z podłogi pistolet wcześniej należący do Reilleya.
Idąc ciemnym korytarzem, zdaję sobie sprawę z okrucieństwa losu, jaki mnie czeka. Na nowo powitam więzienne mury, nieustanny strach i cierpienie. Choć powoli zaczynałam zdrowieć, najprawdopodobniej wkrótce znów postradam zmysły. Teraz Corliss z pewnością nie przyjdzie mi na ratunek, a ja będę czekała na śmierć w dziwnym zawieszeniu, odcięta od rzeczywistości. Powrócą koszmary, powróci praca zabójczyni. Nie chcę tego. Tak bardzo się boję... a dziecko? Dziecko w chwili obecnej wydaje się bytem tak odległym, że aż nierealnym.
– Rhen, ty sukinsynu… wyłaź stamtąd po dobroci… – warczy Hussein, wchodząc do jednej z sypialni.
– Nie ma go tutaj. Nie wiem, gdzie jest. Nie widziałam go od kilku tygodni – mówię, próbując ochronić dziewczynki przed widokiem strażników, które teraz, przerażone i dygocące, tulą się do siebie w kącie pokoju. Czym krócej będą ich oglądać, tym lepiej.
– Więc jednak… zmądrzał. Wiesz, że byłaś dla niego tylko lalką? Marionetką? Dzięki tobie mógł pobawić się w bohatera. Naiwna, uwierzyłaś, że naprawdę mu na tobie zależy. Nie w tych czasach, 239. Nie w tych czasach. Teraz pewnie pieprzy jakąś lafiryndę, bo w końcu ileż można na ciebie patrzeć. Prędzej bym się porzygał niż…
Mężczyzna niespodziewanie przerywa swój monolog. Jego ręce nagle zsuwają się z mojej szyi, dzięki czemu mogę odetchnąć z ulgą. Jednak, zbytnio zszokowana, nie potrafię utrzymać równowagi i upadam na ziemię. Nie mam bladego pojęcia, co się stało, dopóki nie podbiega do mnie Heather.
– Wszystko w porządku? – pyta.
–Jak ty…
– Nie tylko Righla należała do ruchu oporu – oznajmia, a ja wreszcie zaczynam rozumieć podobny obrót spraw.  – A teraz się uspokój. Musimy stąd wyjechać i to czym prędzej.
Kobieta pomaga mi wstać i obie idziemy w stronę wyjścia. Po drodze mijamy na wpółmartwe ciała strażników oraz rozległe kałuże krwi wokół ich głów. Jak widać, Heather jest świetnym strzelcem, ani razu nie chybiła.
Zanim wychodzimy na korytarz, dołączają do nas dziewczynki. Najwyraźniej nie chcą zostać same po ostatnich przejściach. Płaczą, krzyczą i wołają swoją martwą mamę, czepiają się naszych nóg jak rzepy. Jedynie Deedee pozostaje cicha. Do szlochów wkrótce dochodzą także głosy Reilleya i pozostałych chłopców. Dzisiaj nawet oni wyzbywają się fałszywej odwagi, pokazują swoją prawdziwą słabość, dziecięce oblicza. W końcu wszyscy jesteśmy tylko małymi, bezbronnymi i zagubionymi sierotami, które błądzą w świecie ogarniętym wojną. Próbujemy objąć siebie nawzajem, by odczuć maksymalną ilość ciepła, by na nowo poznać smak bezpieczeństwa. Nie wiemy, co przyniesie kolejny dzień. Teraz każda sekunda stała się jedynie marną walką o przetrwanie. A my, wyrzuceni na głęboką wodę, nieustannie staramy się dotrzeć do suchego lądu niewidocznego z obecnej perspektywy.


***
Wiem, że rozdział jest jednym wielkim chaosem. Nie dość, że dziwny, nieskładny i nierealistyczny, to jeszcze... ech xD Wybaczcie, że narzekam. W roku szkolnym moja wena skrzętnie się schowała i mimo starań nie mogę jej znaleźć. Poza tym wciąż nie wiem, czy wątek z ciążą to dobre posunięcie.
Kilka notek wcześniej pisałam, że uda mi się zakończyć tę historię w trzydziestu rozdziałach. Obecnie jednak wszystko wskazuje na to, że będzie ich nieco więcej, co nie zmienia faktu, że powoli zbliżamy się do końca tej historii.

7 komentarzy:

  1. Nieco więcej rozdziałów, jak najbardziej mnie zadowala. Poza tym nie zauważyłam tego wielkiego chaosu. Ja tam nieźle wciągnęłam się w ten rozdział i pozwoliłam podnieść jego emocjom. To, co w nim zawarłaś... Wow! Tak to bardzo dobre słowo :) Rozdział osobiście uważam za genialny i obfitujący w ciekawe wątki. Najpierw ta ciąża. Fakt już wcześniej dawałaś wiele sugestii odnośnie tego, ale dopiero w tym rozdziale zostało wszystko potwierdzone. W końcu jestem w stu procentach pewna, że Sol będzie matką i naprawdę cieszę się, że nie trafi do więzienia. Nie powiem, ale skutecznie sprawiłaś, że zaczęłam się tego obawiać. Cóż ci żołnierze... Nawet nie chcę o nich myśleć, jednakże naprawdę dobrze, że Heather była w pobliżu. Swoją drogą nie spodziewałam się tego po niej, ale okazuje się w tych sprawach naprawdę zdolna. Przynajmniej mam poczucie, że Sol mimo wszystko jest w dobrych rękach...
    Zdecydowanie oczekuję na więcej! To, jak potoczy się ta historia niezmiernie mnie interesuję i jestem naprawdę ciekawa jej zakończenia. Chyba już ci pisałam, że liczę na happy end? Heh... Życzę duuuużo, ale to dużo weny, aby powracała do ciebie nawet teraz, gdy rok szkolny daje się we znaki, no i czasu. Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dla mnie ciąża jest dobrym urozmaiceniem fabuły. To znaczy, tak jak już wcześniej mówiłam, zależy jeszcze, jak chcesz zakończyć to opowiadanie, ale sądząc po ponurym charakterze wszystkich rozdziałów, happyendu nie będzie, a tylko w przypadku optymistycznego zakończenia pojawienie się dziecka byłoby kompletnie bez sensu.
    Jeżeli tak wygląda rozdział napisany przez Ciebie przy braku weny, to naprawdę zazdroszczę. Kiedy ja zmuszam się do pisania, zawsze tylko marnuje czas, a kilka stron, które jakoś uda mi się zapełnić bezsensownymi zdaniami, do niczego się nie nadaje.
    Nie odniosłam wrażenia, że rozdział jest chaotyczny czy jakiś nierealistyczny. Bardzo mi się podobały te wszystkie wątpliwości targające Soleil. Wydaje mi się, że ona naprawdę będzie się czuła lepiej ze świadomością, że gdzieś w niej rozwija się nowe życie, że ktoś bezgranicznie ją kocha i że ma dla kogo walczyć.
    Wybacz, że nie napiszę nic więcej, ale obecnie mam tyle do zrobienia, że nie jestem w stanie jakoś sensownie przedstawić wszystkich swoich myśli.
    Pozdrawiam
    koszmar-na-jawie
    b-u-n-t

    OdpowiedzUsuń
  3. Wybacz,że tak długo mnie tu nie było, ale musiałam odpocząć od blogów. Już nadrobiłam zaległości u Ciebie. :) Teraz postaram się regularnie czytać notki. Jejku... tyle się wydarzyło. Śmierć Righli, rozpacz jej dzieci, wyjazd Corlissa, ciąża Sol, czego kompletnie się nie spodziewałam... Koszmar. Nie dziwię jej się, że boi się urodzić to dziecko. Jeśli ma żyć w takich czasach, w takich warunkach, ciągle bojąc się o własne bezpieczeństwo, ze świadomością, że matka za parę lat umrze, to chyba lepiej, żeby nie przyszło na świat. Już myślałam, że ludzie Coppera ją dopadną, ale na szczęście Heather dała sobie za nimi radę. Mam nadzieję, że zdołają się gdzieś ukryć. Jestem ciekawa, co z Corlissem. Nie waż się go uśmiercać na tej wojnie! Mam nadzieję, że wyjdą z tego zwycięsko. Szanse mają marne, ale mam nadzieję, że mimo wszystko poradzą sobie. Trochę szkoda, że Corliss musiał zostawić Sol, gdy ta tak bardzo go potrzebuje, ale chce walczyć o lepsze życie dla niej, więc trudno mu się dziwić, że podjął taką decyzję. Najbardziej jednak przeraziło mnie, jak strażnicy potraktowali jedno z dzieci Righli... biedny... Jak można tak skatować dziecko? Nie pojmuję tego. Ulysses zrobił z nich potwory, bo ludźmi to już ich nazwać nie można.

    OdpowiedzUsuń
  4. Moim zdaniem rozdział wcale nie jest chaotyczny - bardziej dynamiczny, dość gwałtowny, ale nie zabrakło mi ani sensu, ani jakiejś logiki. Prędzej czy później strażnicy musieli dotrzeć do domu Righli i odkryć kryjówkę jego mieszkańców. Co do wątku z ciążą: ja od samego początku go popierałam, ponieważ wydawało mi się, że będzie to całkiem ciekawy temat, nawet jeśli tylko pogorszy sytuację Soleil. Wcale się nie dziwię, że ostateczne potwierdzenie sprawiło, że dziewczyna wpadła w coś na kształt paniki. Kto, żyjąc w takich czasach, gdy każdy kolejny dzień jest jakby darem, a każdy oddech może być ostatnim, cieszyłby się z wydania na świat ludzkiej istoty, którą najprawdopodobniej czekają podobne cierpienia? Mimo to wierzę, wręcz trzymam za to kciuki, że to maleństwo rozwijające się w brzuchu Sol przyniesie jej pociechę w trudniejszych chwilach. Wiem, iż dziecko z góry jest skazane na cierpienie, co jest bardzo bolesne dla przyszłej mamy, ale jeżeli samo jego istnienie przyniesie wzmocni jej walki, to każde działanie warte jest poświęcenia.
    Ledwo Soleil zaczęła przyjmować do świadomości fakt, że za kilka miesięcy będzie trzymała w rękach swojego syna lub córkę, a tu pojawili się strażnicy. Nie powinnam sie dziwić, i tak minęło sporo czasu, zanim odkryto, gdzie przebywa jedna z poszukiwanych, ale i tak był to niezły szok. Od razu wyczułam, że wyjście Sol z ukrycia niczym dobrym się nie skończy. Co te dzieci mogły zdziałać? Bo wszyscy, bez wyjątku, są dziećmi, sierotami właśnie, które co prawda próbują się dostosować do sytuacji, jednak nie potrafią walczyć, choćby nie wiem jak wielkie były ich chęci. Na szczęście w porę pojawiła się Heather - faktycznie musi być świetnym strzelcem, skoro udało jej się załatwić napastników i ocalić całą resztę. Mam nadzieję, że uda im się jakoś uciec, że znajdą bezpieczne - co brzmi paradoksalnie - miejsce, w którym choć na jakiś czas będą mogli się zatrzymać.
    Rozdział bardzo interesujący, ciekawa jestem, co wydarzy się dalej... i czy w ogóle istnieje jakieś szczęśliwe zakończenie, bo mimo szczerych chęci coraz bardziej w to wątpię. Co, broń Boże, nie jest krytyką dla Ciebie, w końcu dalszy rozwój wydarzeń to Twoja wolna wola :D
    Pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozdział był napisany nieco chaotycznie, szcżegolnie na poczatku, to fakt, ale mimo wszystko bardzo mi sie podobał, a szczegolnie od czesci z testem az do konca. Przynajmniej jedna miła rzecz zrobiłaś-nie dałaś dziewczynie wpaść w ręce strażników po raz drugi. Jakies sumienie Cie ruszyło widzę, bo ogolnie to z pewnością nie rozpsizeszcZasz naszych bohaterow... Bo ciąże mogłas sobie odpuścić na ich wzgląd, tylko dlatego, bo jesli chodzi o rozwiniecie fabuły, jest to całkiem dobre posunięcie, choc naciągane jest to,ze akurat tylko raz spali i juz dziecko xD no ale mimo wszystko bylobwarto,bo opis uczuć Soleil po zrobionym teście był bardz dobry, chyba nigdy nie czytałam o takim zestawie uczuć u. Kobiety spodzrwaiajacej sie dziecka, to było naprawde mocne. Nie dziwie sie jej i chciałabym,zeby to dziecko miało lepsza przyszłość, ale czy to możliwe
    Mam nadzieje,ze w przyszłej notce bedzie wiecej akcji, faktów dotyczących rozgrywajacej sie wojny. Ze dasz jakas wskazówkę na temat,czy da sie rozwiązać kwestie wieku, obalić Ulisesa... Choćby jakis promyczek nadziei. Czekam z niecieprliwoscia na rozdział, tylko o uczuciach w tej akcji tez nie zapomnij,bo one wychodzą Ci mistrzowsko :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Musze przyznać, że właśnie tego spodziewałam się po Soleil. Prawie dokładnie tak to sobie wyobrażałam, tylko że o wiele lepiej udało ci się to opisać ;)

    Ale ten zwrot akcji był iście zaskakujący. Zupełnie się nie spodziewałam takiego obrotu spraw. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło, bo chyba nie zniosłabym kolejnej wizyty Soleil w więzieniu.

    Wybacz, że tak króciutko :(
    Pozdrawiam gorąco,
    maxie

    OdpowiedzUsuń
  7. No weź tak nie krytykuj tych swoich rozdziałów, nie można sobie antyreklamy robić, no ej! :D Tym bardziej że ja, zapewne podobnie jak inni, nie zauważyłam tu wcale wielkiego chaosu, bałaganu i armagedonu. Może jedynie trochę przeskakiwałaś pomiędzy wątkami, a może tylko to moje wrażenie. Test ciążowy, ciąża, dziecko, ajjj! No cóż, to może być... problematyczne. Ale zarazem dobre :) Zobaczymy.
    Dużo weny życzę!
    Pozdrawiam (Porcelanovvy)

    OdpowiedzUsuń