wtorek, 26 listopada 2013

Rozdział X

"Jes­tem tu, a jed­nocześnie mnie tu nie ma. Jes­tem jed­nocześnie w dwóch miej­scach. To przeczy teorii Ein­steina, ale nie ma ra­dy. Na tym po­lega fi­lozo­fia życia mordercy."
Haruki Murakami

Zawodzi mnie wiara w rzeczywistość. Ja nie istnieję, a reszta świata to iluzja. Jestem snem, nienarodzonym nocnym koszmarem. Zdążyłam uroić sobie ból i cierpienie, nierealny świat, chorobę, a także moich przyjaciół. Na krótką chwilę zagościłam w dziecięcej wyobraźni, by później rozpłynąć się wraz ze wschodzącym słońcem. Dobrze mi z tą świadomością. Tak ciepło i bezpiecznie. Dlaczego więc, gdy otwieram oczy, rzeczywistość staje się tak dotkliwa?
Budzę się zupełnie zdezorientowana. Na krótką chwilę zapominam o zdarzeniach z dnia poprzedniego. Dotykam dłonią swoich mokrych policzków, gdy prawda uderza moją podświadomość ze zdwojoną siłą. Zaczynam się trząść. W mroku nie zauważam nawet siedzącego tuż przede mną Corlissa. On krzyczy. Zupełnie jak zwierzę wydające z siebie ostatnie tchnienie, stojące przed nieuchronną zagładą, patrzące w bestialskie ślepia swojego oprawcy bez możliwości obrony. Ten dźwięk jest głośny, charczący, jakby głos mężczyzny musiał wcześniej pokonać liczne przeszkody, by wypłynąć na powierzchnię. Widocznie nie istnieje żaden inny sposób na okazanie tak głębokiego bólu z wyjątkiem wejścia w jego sedno.
Ciało Georgii zostało zabrane przez funkcjonariuszy publicznych i spalone razem z resztą zmarłych w wyniku zarażenia Mortem. Przedstawiciele władz Sartonii pragnęli w ten sposób opanować niekontrolowanie rozprzestrzeniającą się chorobę. Błagania Corlissa o możliwość pochowania dziewczyny zostały zakończone ostrą kłótnią. „To trup. Nawet nie poczuje, gdy ją spalą”,  powiedzieli i odeszli, ostentacyjnie ciągnąc za sobą ciało kobiety, zupełnie jakby chcieli dać nam do zrozumienia, że traktowanie naszej przyjaciółki jak człowieka jest najzwyklejszym absurdem. Zimna obojętność stała się ich lekarstwem na cierpienie.
Przyjazd Righli niczego nie zmienił. Poprosiliśmy ją o opiekę nad Deedee i obiecaliśmy, że wrócimy za kilka dni, co tak naprawdę było wierutnym kłamstwem. Kobieta najprawdopodobniej przejrzała nasze zamiary, ponieważ przywiozła ze sobą zapas dodatkowych ubrań i pożywienia. Następnie wsiadła do samochodu i odjechała, zostawiając nas samych, gotowych na spotkanie z rozpaczą.
Nieznana siła przywlekła mnie i Corlissa do przydrożnego hotelu. Teraz, zamknięci w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu, jesteśmy gotowi na przyjęcie kary. Mogliśmy uniknąć śmierci Georgii od samego początku, ale kiełkująca w nas tajemnica stanowiła ciekawą odmianę. Pod przykrywką troski bawiliśmy się w strażników sekretu. Nie wiedzieliśmy, że niewinne kłamstwo rośnie z dnia na dzień, aż wreszcie staje się zdolne do zmiażdżenia nawet najsilniejszego człowieka. Oglądanie cierpienia dziewczyny niewątpliwie było dla nas największą nauczką, na którą w pełni zasłużyliśmy.
Nie mam sił, by spojrzeć na Corlissa, by powiedzieć choć słowo pocieszenia. Jego krzyk z czasem staje się jeszcze głośniejszy. Odruchowo zatykam uszy, jednak mężczyzna nagle upada na podłogę.
Niespodziewany dźwięk sprawia, że wybucham płaczem. Nie panuję nad swoimi gestami. Fakt, że rzeczywistość uległa tak diametralnej zmianie, przytłacza mnie i zniewala. Z trudem siadam obok przyjaciela, jedynej osoby związanej z tamtym życiem. Życiem, w którym byłam niezniszczalna.
Corliss dotyka palcami ściany, a później zaczyna zdzierać z niej tapetę. Słyszę ostry pisk, jednak już po chwili zauważam, że dzięki staraniom mężczyzny pokój zaczyna przypominać nasze mieszkanie w Bittlemberg. Teraz nie muszę zamykać oczu, by powrócić do tamtych chwil. Jest prawie idealnie. Brakuje tylko jednego istotnego elementu – Georgii.
Nie mamy zdjęcia, które mogłoby przypominać nam o jej istnieniu ani nawet marnej pamiątki. Obraz siostry Corlissa stopniowo zamazuje się w naszych umysłach. Zapominamy o jej szarych oczach i smutnym uśmiechu. Z czasem przestaniemy pamiętać dźwięczny głos kobiety. Zostajemy pozbawieni wszystkich wspomnień, choć pragniemy chwycić się ich jak tonący brzytwy. To jedyne, co nam zostało. Nie mamy władzy nad czasem. Płyniemy razem z prądem. Jesteśmy martwi przed śmiercią.
Przesuwam się, by być bliżej Corlissa. Teraz patrzę na ścianę z naprawdę niewielkiej odległości. Kwiatowe wzory oświetlone przez blady księżyc są sposobem na ucieczkę w jasne zakamarki mojej pamięci. Jedną dłonią dotykam ręki mężczyzny. Delikatnie gładzę kciukiem jego skórę. Dzięki niemu czuję się bezpieczniej. Wciąż płaczę.
– Nie mogę zasnąć – szepcze Corliss zdławionym głosem. – Za każdym razem, gdy zamknę oczy, widzę jej ciało: leży na ziemi po rzekomej próbie samobójczej. Wiem, że zaraz umrze. Ma nienaturalnie wykrzywioną twarz. Przed śmiercią wypowiada tylko dwa słowa: „nienawidzę cię”. Zaraz potem przestaje się ruszać...
– To nie twoja wina – mówię szybko, zmuszając mężczyznę do tego, by na mnie spojrzał. Choć nie wierzę we własne słowa, nie potrafię znieść widoku łez na policzkach Corlissa.
– Kłamiesz – próbuje wrzasnąć, jednak jego głos łamie się w połowie słowa jak u rozkapryszonego dziecka, którym w rzeczywistości wciąż jest. Lubi powtarzać, że pragnie znaleźć szczęście, nie rozumiejąc, że wymaga od życia stanowczo zbyt wiele.
– Nieważne – odpowiadam, nagle tuląc się do niego. Czuję potrzebę czyjejś bliskości. Kiedy spadam z krawędzi rozpaczy, chcę, by ktoś trzymał moją rękę i ginął razem ze mną. – Tylko to potrafię robić, Corliss. Kłamać.
Odejście nadziei zwiastuje odejście człowieka. Jest wypaleniem ostatniego znicza bez możliwości zdobycia zapałek. Rozpoczyna proces żmudnego oczekiwania i bezużyteczności. Jednak ja nie mam sił, by patrzeć na to, jak moje życie zamienia się w rozwiewany przez wiatr piasek. Zakończę je wtedy, kiedy zechcę. Teraz rozumiem, że nie oszukam śmierci. Nie biorę już udziału w wyścigu, którego wynik był z góry przesądzony. Pragnę po prostu odejść, przyspieszyć proces rozpadu postępujący od chwili moich narodzin. Zniknę, bo tyle jestem warta. I znów będzie tak, jakbym nigdy nie istniała.
Dłoń mężczyzny delikatnie gładzi moje włosy. Mam wrażenie, że Corliss wie, co chcę zrobić. Jego gesty są wyrazem pożegnania.
 – Nawet nie próbuj tak mówić. Jesteś ważniejsza niż kłamstwa, w których żyjesz – szepcze, całując mnie w czoło. Wstrząsa nim szloch. – Jesteś ważna dla mnie – dodaje i dotyka mojego policzka. – Nie pozwól odebrać sobie życia. Jeśli myślisz, że nie widzę, jaka zmiana w tobie zaszła w ciągu ostatnich tygodni, mylisz się. Nie mogłaś usiedzieć na miejscu. Wszystko, co działo się wokół, sprawiało, że byłaś jeszcze bardziej przygnębiona. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny i, choć dobrze grasz, nie ukryjesz przede mną swojego smutku.  Pomogę ci, Soleil. Nie mam już nikogo poza tobą.
Pragnę powiedzieć: „Straciłeś mnie już dawno temu”, jednak ostatecznie milczę. Daję mu nadzieję na lepsze. Przeszedł już wystarczająco wiele, poradzi sobie i tym razem. Wierzę w to. Będzie szczęśliwy przez ostatnie pięć lat swojego życia, w których nie ma dla mnie miejsca.
Następuje chwila zawahania. A gdybym jednak zrezygnowała? Odnalazła dawno utracone szczęście? Corliss mógłby mi w tym pomóc. Wynajęlibyśmy pokój w przystępnym hotelu, z dala od ludzi, zrozumielibyśmy własne myśli i potrzeby, wiodąc spokojne życie. Może byłabym radosna. Może uśmiechnięta. Może potrafiłabym uniknąć tematu śmierci przynajmniej w jednej z rozmów, lecz teraz czuję się przyparta do muru. Wcześniej podjęta decyzja wierci mi dziurę w brzuchu. Choć nie jestem samobójczynią, pragnę końca. On położy kres cierpieniu, trudnym wyborom i temu, co złe. Zostanie jedynie nieskończona pustka. W jej wnętrzu człowiek traci wzrok, słuch i wszystkie inne zmysły.
Podobna wizja sprawia, że zaczynam się bać, lecz moja twarz nie pokazuje żadnych emocji z wyjątkiem smutku. Jestem niewolniczką własnej decyzji i egoizmu. Nieświadomie chcę udowodnić, że Corliss jest w błędzie, że śmierć to jedyny słuszny wybór.
Zwijam się w kłębek i kładę na podłodze. Czuję, jak mężczyzna obejmuje mnie swoimi silnymi ramionami i z czułością całuje po szyi jak kogoś, kogo się kocha. Nie wiem, dlaczego to robi. Nie myślę nad tym. Nie uciekam i nie protestuję. Nieruchomieję, a później jedynie zamykam oczy.
– Myślisz… że zrobiła to specjalnie? – pytam niespodziewanie, niczego nie wyjaśniając.
Corliss wzdycha ciężko. Wiem, że nie powinnam poruszać tego tematu, jednak nie byłabym w stanie odejść, gdybym wcześniej nie poznała prawdy.
–  Moja siostra kochała życie. Nie odebrałaby go sobie z powodu jednej sprzeczki – szepcze, ściskając mnie jeszcze mocniej. – Spróbuj zasnąć, Sol – dodaje, a ja  posłusznie wykonuję jego polecenie.
Nie jest łatwo. Myśli, których nie rozumiem, nawiedzają moją głowę. Tworzą chaotyczną kreaturę próbującą zabić racjonalność. Dopiero kiedy zaczynam topić się we własnych refleksjach, pozwalam odpocząć zmęczonemu ciału, jednak nawet tutaj, w snach, muszę biec, by nadążyć za światem.
Jest wciąż ciemno, gdy ponownie otwieram oczy. Do pokoju wdziera się leniwy wiatr i delikatnie muska moją skórę. Wstaję z wolna, uważając, by nie obudzić mężczyzny, który nieustannie oplata mnie ramionami.  Idę w kierunku kuchni, skąd zabieram jeden z tępych noży, a następnie otwieram apteczkę i wyjmuję z niej parę strzykawek oraz igieł. Wychodzę z mieszkania. Nie zostawiam żadnej wiadomości czy słów pożegnania. Realizuję swój plan zniknięcia. Pragnę, by Corliss nie mógł za mną tęsknić. Niech moja obecność będzie dla niego jedynie nierealnym snem, który skończył się równie szybko, jak rozpoczął.
Idąc korytarzem, ignoruję wszelkie wątpliwości. Moja determinacja sięga zenitu. Wiem, że zrobię wszystko, by zdobyć Mortem, dlatego, mimo pozytywnych aspektów życia próbujących przebić się przez mrok, kontynuuję wędrówkę.
Ulice są niemal puste, jedynie pojedynczy ludzie wyraźnie się gdzieś spieszą. W oddali dostrzegam ogromne laboratorium Coppera i niewielką aptekę znajdującą się nieopodal. Wybrałam odpowiedni moment na zaskoczenie ospałych pracowników. W razie niepowodzenia będę mogła się obronić.
Po kilkunastu minutach docieram do celu. Nowoczesny budynek przypomina mi o oddziale bogaczy w klinice leczenia bólu w Bittlemberg. Tutaj, do sartońskiej apteki, również przychodzą ci najbardziej zdesperowani, niepotrafiący zmierzyć się z ciężarem życia – najwięksi tchórze. Białe ściany, czysta podłoga i ampułki równo ustawione na metalowych półkach podsycają mój strach przed byciem zauważoną.
Podsycają mój strach przed śmiercią, słyszę cichy głos w głowie, jednak nie pozwalam mu na kontynuowanie wypowiedzi.
Nagle mój wzrok przykuwa brązowa fiolka. Podchodzę bliżej, by odczytać widniejący na niej napis.  „Remedium vitae – Mortem”. Niewiarygodne, że zawartość tego niczym niewyróżniającego się flakonika potrafi w przeciągu kilku godzin zabić człowieka, wyssać z niego całą energię. Biorę do ręki ampułkę i delikatnie gładzę jej szklaną powierzchnię, jakbym obchodziła się z najcenniejszym skarbem. Następnie ukradkiem chowam lekarstwo do kieszeni spodni i zaczynam przechadzać się po budynku, by nie wzbudzać większych podejrzeń. Póki co pracownicy apteki są średnio zainteresowani moją obecnością. Jeden z nich pije poranną kawę, drugi czyta gazetę.
Mam wrażenie, że z sekundy na sekundę Mortem staje się coraz cięższe. Wkładam rękę do kieszeni, jakby to mogło mi w czymś pomóc. Wiem, że muszę podjąć ostateczną decyzję. Uciec przed strażnikami i dobrowolnie oddać się w zimne ramiona śmierci. Ostatecznie pokonuję strach. Teraz już nie ma odwrotu.
Wychodzę z budynku. Na dźwięk alarmu przeciwwłamaniowego ochroniarze apteki podnoszą się z krzeseł i ruszają za mną w pościg. Biegnę ile sił w nogach. Zręcznie omijam pojedynczych przechodniów. Po jakimś czasie zaczynam dyszeć jak pies, mimo to pędzę dalej. Koniec nadejdzie szybko, bez zbędnych rozmyślań. Przecież to takie proste… wystarczy chwila, by wszystko umarło. Wszystko, co zdążyłam zbudować przez dwadzieścia trzy lata.
Skręcam w wąską uliczkę i siadam za dużym, metalowym koszem na śmieci. Zgubiłam ich. Nareszcie mogę czynić swoją powinność. Gdy wyjmuję lekarstwo, moje dłonie zaczynają drżeć. Fiolka upada na ziemię, jednak szkło się nie rozbija. Oddycham z ulgą. Biorę do ręki strzykawkę, którą wcześniej zabrałam z hotelowej apteczki,  i ostrożnie wprowadzam do niej bakterię Coppera. Patrzę, jak brunatna ciecz opornie przepływa z naczynia do naczynia, by za chwilę zagościć w moich żyłach. Następnie dopinam igłę i przykładam ją do ramienia. Ostrze dotyka mojej skóry. Nie chcę dłużej zwlekać, jednak niespodziewanie uderza mnie fala wspomnień.
– Co będzie, gdy umrzesz, mamo? – zapytałam leżącej obok mnie jasnowłosej kobiety.
Zwykle starałam się unikać podobnych tematów. Byłam tylko małym, nierozumnym dzieckiem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że śmierć oznacza całkowity koniec życia. Jest brakiem codziennego uśmiechu, rozmów czy bajek na dobranoc. Choć widziałam kilkunastu martwych ludzi, nigdy nie wierzyłam, że coś podobnego spotka moją ukochaną rodzicielkę. Jakby ona znajdowała się na uprzywilejowanej pozycji, jakby po śmierci znów mogła otworzyć oczy.
– Gdy umrę, ty będziesz o rok starsza. Będziesz mądra, piękna i silna. Będziesz zdobywała świat, realizowała swoje marzenia. Będziesz szczęśliwa – odrzekła i zaśmiała się cicho.
Osoby, które nie znały Margaret tak dobrze jak ja, mogły uznać jej wypowiedź za zwykłą ironię, jednak kobieta nie żartowała nawet w najkrótszym słowie. Wierzyła, że osiągnę upragniony cel w życiu, że po jej śmierci wszystko będzie takie jak dawniej.
– Skąd wiesz? – dopytywałam dalej.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami.  – Ale jestem tego pewna – dodała, przytulając mnie do siebie. – Musisz mi obiecać, że się nie poddasz, Soleil. – Spojrzała w górę, mrużąc oczy.
Leżałyśmy na kolorowym kocu przed naszym domem. Choć słońce prażyło niemiłosiernie, korzystałyśmy z najcieplejszych dni lata. Gdy byłam zlana potem od stóp do głów, czułam, że żyję. Cierpienie, ból i zmęczenie sprawiały, że każdy centymetr mojego ciała dawał o sobie znać, przestawał być obojętną, martwą cząstką.
– Obiecuję – odrzekłam stanowczo.
  I przysięgłam, że każdego dnia będę dążyła do szczęścia. Przysięgłam, że nie złamię się nawet w obliczu licznych porażek, bez względu na wszystko ukocham życie takim, jakim ono jest. Przysięgłam, a teraz próbuję zawieść moją mamę.
Odrzucam strzykawkę na bok z obrzydzeniem wymalowanym na twarzy.
Jak mogłaś nawet pomyśleć o samobójstwie?
Zaczynam rozumieć, że nie byłam gotowa na postawienie tak drastycznych kroków, jednak ze względu na swoją upartość musiałam zdobyć bakterię Coppera. Choć wciąż nienawidzę życia, wiem, że nie chcę umierać. Może to przez strach, może przez głęboko ukrytą nadzieję, jednak postanawiam zaczekać na swoją kolej.
Oddycham głęboko, próbując przeanalizować całą sytuację, gdy dwaj pracownicy apteki wlepiają we mnie swoje złowrogie spojrzenia. Nie mam dokąd uciec, dlatego siedzę jak sparaliżowana, dopóki jeden z mężczyzn nie podnosi mojego ciała do pozycji stojącej. Czuję ostry ból w okolicach kręgosłupa, nie mogę się wyrwać.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam… – szepczę pospiesznie, choć wiem, że jest już za późno na jakiekolwiek wyjaśnienia. Zadarłam z niewłaściwymi osobami. Zadarłam z życiem.
– Odpowiesz za zniewagę dzieła Ulysessa Coppera – mówi muskularny blondyn, a następnie uderza mnie kilkanaście razy w plecy policyjną pałką. Zginam się w pół i upadam na ziemię, uderzając głową o podłoże. Po chwili tracę przytomność.
Widzę ciemność – całkowity brak światła. Nie wiem, czy jestem otoczona przez mrok, czy to mrok jest we mnie. Jedynie idę przed siebie. Z czasem przez wszechogarniającą ciszę zaczynają przebijać się niezrozumiałe dźwięki. Z sekundy na sekundę są coraz donośniejsze. Głuche bełkoty wypływające z ust niewidzialnych potworów sprawiają, że pragnę stanąć w miejscu. To zmarli upominają się o moje niespełnione obietnice,  tysiące kłamstw, którymi ich karmiłam. Nieoczekiwanie zaczynam rozróżniać poszczególne głosy. Jest wśród nich płacząca Georgia, dawno zapomniane przyjaciółki z lat szkolnych, a także mama. Mimo oporu moje nogi wciąż pędzą przed siebie. Szybciej i szybciej, nieprzerwanie. Próbuję krzyczeć.  Na drodze czekają mnie przeszkody w postaci martwych ciał. Potykam się o nie, nie potrafiąc przewidzieć położenia kolejnych trupów. Wyczerpana, nie tracę czasu na wstawanie. Leżę na wiecznym cmentarzysku utraconych nadziei i niewykorzystanych chwil, będąc w stanie jedynie odliczać sekundy pozostałe do mojej śmierci.
Budzę się ze snu skrajnie wyczerpana. Właśnie widziałam, jak wygląda piekło.
Przecieram oczy, które po jakimś czasie przyzwyczajają się do jaskrawego światła zapalonego w pokoju. Nie wiem, dokąd mnie zabrano, lecz przypuszczam, że to dopiero początek koszmaru.
Pochylam obolałą głowę. Zauważam, że moje dłonie są przymocowane do krzesła razem z resztą ciała.
Na jaką karę zasłużyłam?
Szamoczę się, mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa. Kiedy słyszę za plecami gruby, męski głos pasujący jedynie do człowieka, który już dawno skończył trzydzieści lat, momentalnie milknę.
– Spokojnie, Soleil – mówi Ulysess Copper, spoglądając na mnie swoimi szarymi, wypranymi z emocji oczami. – Nie chcę twojej krzywdy. Wiem, co zrobiłaś, jednak nie jestem tutaj, by cię ukarać. Pragnę pomóc, zadbać o twoją resocjalizację. Wystarczy, że zgodzisz się grać na moich zasadach.
Rozdział XI
                Strach to cicha melodia wygrywana przez nieistniejące instrumenty, dobiegająca z bliżej niezidentyfikowanego miejsca, powstała w czyjejś głowie. Zmienia rzeczywistość. Sprawia, że noc staje się ciemniejsza niż zwykle. 
Ja również się boję. Moje ręce dygoczą, zaciśnięte na oparciach fotela. Gdy Copper podchodzi bliżej, odruchowo zamykam oczy, nie chcąc oglądać jego twarzy. Dawniej był   dla mnie jedynie postacią z nierealnych historii opisywanych w gazetach. W jednej chwili stał się prawdziwy. Dołączył do grona potworów ukrytych pod ludzkimi maskami. Jego spojrzenie czyni mnie na wpół żywą. Robię wszystko, by odzyskać świadomość, lecz ostatecznie zaczynam panikować. Czuję się tak, jakby ktoś przywiązał moje ciało do tysiąca sznurków, a następnie pociągał za nie co kilka sekund. Jestem zupełnie bezradna i przerażona. Próbuję myśleć o czymś, co mogłoby być źródłem odwagi, jednak niespodziewanie w mojej głowie pojawia się postać Corlissa. A wraz z nią przychodzą wyrzuty sumienia.  Mam wrażenie, że swoją decyzją zdradziłam jedynego przyjaciela, który próbował utrzymać mnie przy życiu.
                Zaczynam rozumieć jego intencje dopiero teraz, gdy nie potrafię już uciec przed nieuchronną apokalipsą, gdy wszelkie drzwi zostały zamknięte i mogę jedynie wyglądać przez okno z nadzieją, że któregoś dnia wyjdę na wolność. Pragnę uderzać ciałem o ścianę, krzyczeć, zamieniając słowa w tysiące sztyletów raniących krtań, rwać włosy z głowy. Zamiast tego po prostu siedzę, a każda kolejna chwila sprawia mi jeszcze większy ból.
                – Moja baza danych mówi mi, że masz imponującą praktykę pielęgniarską, Soleil. A ja potrzebuję podobnych ludzi – szepcze staruszek z wszechobecną wyższością w głosie, nieustannie chodząc w kółko.
 Jest wyprostowany, ubrany w elegancki garnitur. Zastanawiam się, ile żyć musiał unicestwić, by pozwolić sobie na kupno tak kosztownej części garderoby. Na jego twarzy żywcem wyjętej ze stron brukowców nie zauważam ani jednej zmarszczki. Najwyraźniej operacje plastyczne zrobiły swoje, przez co stulatek wręcz ocieka sztucznością.
                Prędzej czy później zrobi ze mnie swoją zabawkę, dziewczynkę na posyłki. Sama nie mam żadnej władzy. Jestem insektem, którego można z łatwością rozdeptać. Niewykluczone, że skończę w taki właśnie sposób, jeśli tylko będę stawiać opór.
                – Póki co niewiele osób wyraziło chęć pomocy w aplikowaniu Mortem, jednakże uważam, że ty nadawałabyś się do tej roli wręcz idealnie. Z tego,  co słyszałem, aprobujesz moje metody radzenia sobie z życiem, czyż nie? Wystarczy, że zrobisz komuś jeden zastrzyk. Proste, prawda? Niezobowiązująca praca, w dodatku dająca ci względną wolność – mówi Copper, a jego słowa są przesycone chorą radością.
                Ja natomiast nie mogę uwierzyć własnym uszom.
                Stanę się mordercą. Ulysses chce, bym zabijała innych z zimną krwią, w dodatku traktując to jak najzwyklejszy obowiązek. Wkrótce pozbawi mnie resztek człowieczeństwa, zamieni w maszynę bez uczuć, sprawi, że będę oglądać czyjąś śmierć bez mrugnięcia okiem, zupełnie jakbym patrzyła na nic nieznaczącą fotografię. Wiem, że jeśli teraz zgodzę się na jego propozycję, kolejne elementy procesu nastąpią kolejno po sobie.
                 – Nie mogę tego zrobić – szepczę niewyraźnie i niezdecydowanie.
 Mój umysł każe sprzeciwić się Copperowi, jednak przerażone ciało nie jest w stanie stawić konkretnego oporu.
                – Ależ możesz, słońce – dodaje i nagle wybucha śmiechem. – Rozbawiasz mnie, panno McIntosh.
                Nienawidzę go. I nie ze względu na fakt, że zdążył przesiąknąć złem, lecz przez moje decyzje. Gdybym wcześniej nie oddała hołdu Mortem, nie musiałabym teraz wpatrywać się w okropne ślepia staruszka.
                – Proszę – mówię jeszcze raz, jednak Copper nie przestaje chichotać.
Widzę, jak idzie w kierunku drzwi. Chcę go zatrzymać. Szamoczę się, coraz bardziej przerażona, jednak stalowe obręcze oplatające moje ręce są znacznie wytrzymalsze. Kiedy słyszę trzask, dochodzi do mnie, że staruszek właśnie wyszedł. Zaczynam wrzeszczeć. Krzyczę na całe gardło, choć najprawdopodobniej nikt mnie nie słyszy. Wywlekam na wierzch ogrom złości, który dusiłam wewnątrz. Daję upust emocjom.
  Po chwili w moich oczach pojawiają się łzy. Spływają po rozgrzanych policzkach. Płaczę nad własnymi błędami, przyszłością, która stała się dla mnie jedną wielką niewiadomą. Płaczę nad utraconą przeszłością. Płaczę z tęsknoty. 
Nawet nie zauważam, gdy drzwi pokoju ponownie się otwierają. Dopiero widok obcego człowieka przywraca mi zdolność trzeźwego myślenia.
                – Wszystko w porządku? – pyta niski mężczyzna, podchodząc bliżej.
Mam wrażenie, że nie potrafi skupić spojrzenia na konkretnym punkcie. Jego niebieskie oczy patrzą raz w prawo, raz w lewo, nie zatrzymując się.
– Wiesz, kim jestem? – dodaje, po czym dotyka mojego ramienia, jednak po upływie kilku sekund natychmiast cofa rękę.
                Kręcę głową, przyglądając się tłustym włosom szatyna. Dopiero teraz czuję, że mężczyzna cuchnie, zupełnie jakby nie mył się od kilkunastu dni.
                – Boisz się mnie? – mówię nagle, nie mogąc przyzwyczaić się do jego zachowania.
                – Nie – odpowiada, lecz odruchowo spuszcza wzrok. – Ale Copper upolował kolejną ofiarę. Nie istnieje nic bardziej przerażającego.
                – Jak długo tu jesteś? – pytam, za wszelką cenę zachowując spokój. 
Pragnę wyciągnąć od nieznajomego potrzebne informacje, choć jego słowa napawają mnie strachem.  W głowie tworzę listę cierpień, które człowiek może zadać drugiemu człowiekowi,  i nie mam pojęcia, na jaką opcję zdecyduje się Ulysses. Próbuję wyznaczyć specjalną skalę udręk, lecz po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że każde cierpienie, niezależnie od jego wymiaru, jest równie okrutne i bezużyteczne. Nie potrafię przygotować się nawet na zwykłe uderzenie w policzek, nie mówiąc już o gorszych torturach.
                – Sześć miesięcy – mruczy mężczyzna cicho, po czym odwraca się i idzie w kierunku metalowego stołu stojącego nieopodal.
                – A ja? Ile tu posiedzę? – wypytuję.
                – Ile masz lat?                  
                – Dwadzieścia trzy – odpowiadam, słysząc brzęczenie narzędzi nieznanego pochodzenia.
Próbuję przechylić głowę, by zobaczyć, czym aktualnie zajmuje się tajemniczy chłopak.
                –  W takim razie jeszcze siedem.
                – Miesięcy?
                – Nie, lat – mówi niewyraźnie, zupełnie jakby nie chciał wyjawić mi prawdy.
Jednocześnie odwraca się i zaczyna iść w moim kierunku. Dopiero po chwili zauważam, że w rękach trzyma strzykawkę.
– Spokojnie, to nie Mortem. Teraz sprawię, że znów będziesz niezniszczalna – oznajmia.
Najwyraźniej nie wie, w jak wielkim jest błędzie.
                Mogę odetchnąć z ulgą, ponieważ odtąd stanę się odporna na działanie śmiercionośnej bakterii, jednak obecnie nie troszczę się o przyszłość . Wolę umrzeć,  niż spędzić resztę życia, usługując Copperowi. Gdybym znała zakończenie tej historii, nie cofnęłabym się przed niczym.  Nie przypuszczałam jednak, że zostanę złapana przez pracowników stulatka. Chciałam umrzeć, lecz w ostatniej sekundzie zatęskniłam za życiem, za wszystkim, co niemal utraciłam. Teraz nie mam już żadnej kontroli. Moje dawne marzenie wreszcie się spełniło. Nie żyję, ale trafiłam do piekła. Będę patrzyła na zachodzące słońce ze świadomością, że już nigdy nie zaznam uczucia wolności. Będę myślała o radosnych i szczęśliwych ludziach, o ich rozstaniach i powrotach. Będę przyglądała się  wszystkiemu, w czym brałam czynny udział. Wszystkiemu, czego nie potrafiłam docenić. 
                Chyba lepiej byłoby dołączyć do Georgii i reszty prawdziwie umarłych.
                – Stąd nie ma ucieczki, prawda? – szepczę, choć dobrze znam odpowiedź.
                Mężczyzna milczy, po czym podwija rękaw mojej koszuli i przebija skórę igłą. Czuję lekkie ukłucie.
                – Byłbym zapomniałam… nazywam się Kembang – oznajmia obcy człowiek, stając przy drzwiach.
Szczerze mówiąc nie do końca wiem, jak wymówić jego imię, jednak nie mam sił na zadawanie zbędnych pytań.
– A ty? Mogłabyś się przedstawi… – nie kończy wypowiedzi, ponieważ do pokoju wchodzą muskularni ochroniarze.
Zakuwają go w kajdanki i wywlekają na korytarz. Słyszę dźwięki szamotaniny. Ja będę następna.
                Nie mylę się. Zaraz potem zostaję zaciągnięta do swojego nowego pokoju. Pracownicy Coppera trzymają mnie za ramiona. Upadam kilka razy podczas całej wędrówki. Oczywiście zostaję zmuszona do powstania siłą.  Za pierwszym razem otrzymuję kopniaka w udo. Ból jest silny, ale próbuję o nim nie myśleć. Koncentruję się na celu. Dwaj mężczyźni szarpią moje ciało w przeciwne strony. Całe szczęście docieram na miejsce w przeciągu kilku minut. Po drodze obserwuję pozostałych więźniów, na co pozwalają mi duże okna wbudowane w drzwi każdej z cel. Widzę młodego mężczyznę, który ze złością rzuca się na ścianę oraz dziewczynę nieustannie biorącą szybkie, głębokie oddechy jak po długim biegu.
                Nie chcę wiedzieć, ile czasu minie, zanim zacznę wyglądać podobnie.
                Mój „pokój” jest niewielki. W środku znajduje się ciasne łóżko, metalowy stolik, prysznic i cuchnąca toaleta. Zapewne jeszcze nie posprzątano po poprzednim lokatorze klitki.  Dostrzegam także kilka napisów wyrytych w ścianie. Pierwszy z nich głosi: „Odbierasz wolność, ale nigdy nie pozbawisz mnie prawdziwego życia”. Kolejne najprawdopodobniej oznaczają czyjeś imię. Podobnych inskrypcji jest wiele. Wszystkie, które znajdują się na samym dole, są dla mnie nieczytelne. Widzę jedynie zamazane litery, zupełnie jakby ich autor nie miał sił na tworzenie nowych napisów.
                Chwiejnym krokiem docieram do łóżka, kładę się na nim i modlę o sen. Wykonywanie konkretnych czynności nie ma teraz najmniejszego sensu. Przecież każdy kolejny dzień będzie równie monotonny, identyczny. Zapewne nawet się nie zorientuję, kiedy moje serce przestanie bić.  W pobliżu nie widzę żadnego zegarka czy kalendarza. Tutaj nie istnieje czas. Moja era dobiegła końca. Cicho i niepozornie, bez pożegnania. Dopadła mnie śmierć z moich snów.
                Przez długi czas przyglądam się ludziom przemierzającym korytarz, mijającym mój pokój. Niektórzy z nich to więźniowie. Mają na sobie białe uniformy podobne do tych, które nosiłam w klinice. Tupot ich stóp zaczyna mnie uspokajać. Wreszcie zamykam oczy i zasypiam.
               
                – Ruszaj się! – słyszę czyjś krzyk i niespodziewany huk.
 Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, że ktoś zrzucił mnie z łóżka. Leżę na zimnej posadzce z niewyobrażalnym bólem głowy.
– Głucha jesteś?! – warczy obcy mężczyzna.
Znużenie sprawia, że nie mam sił na wykonanie jego poleceń, jednak jakimś cudem udaje mi się wstać.
 – Dzisiaj zaczynasz pracę. Lepiej, żebyś się nie spóźniła – dodaje i wygania mnie z pokoju.
                Po chwili docieramy do ogromnej hali. Przede mną roztacza się nieziemski widok. Dosłownie, ponieważ do tej pory nie wierzyłam, że człowiek jest zdolny do stworzenia czegoś tak chorego, podważającego wszelkie prawa natury. 
                Widzę szereg stanowisk. Przy każdym z nich stoi więzień Coppera. Kilkanaścioro ludzi czeka na śmierć poprzez zarażenie Mortem. Są tu specjalne, elegancko urządzone izolatki. A w nich obficie zastawione stoły. Na ścianach wiszą plakaty przedstawiające wizerunek stulatka głoszące „To ty decydujesz. Odzyskaj kontrolę nad własnym życiem już dziś!”.
                Najbardziej jednak przeraża mnie fakt, że niemal każdy z podwładnych Ulyssesa traktuje swoją pracę jak coś niezbędnego do normalnego funkcjonowania. Na ich twarzach nie widzę obrzydzenia czy smutku, lecz wszechogarniającą obojętność.
                – Znajdź wolne stanowisko!  – krzyczy ochroniarz, choć stoi zaledwie kilka centymetrów za mną.
Posłusznie wykonuję jego polecenie. Idę przed siebie, dopóki nie natrafiam na metalowe biurko. Jestem kompletnie zdezorientowana. Nie mam pojęcia, jak się zachować, co robić. Instrukcja przytwierdzona do jednej z szafek również nie wnosi niczego konkretnego do całej sprawy. Wzdycham ciężko.
                Nie mogę tego zrobić. Nie zamienię się w potwora. Nie zabiję człowieka. Nawet pod groźbą użycia siły. Jedynie stoję otępiała i otumaniona, wpatrzona w moją pierwszą „pacjentkę”, niską kobietę ze skwaszoną miną, ubraną w elegancką, koronkową sukienkę. Gdybym zobaczyła ją w nieco innej scenerii, przysięgłabym, że stoję oko w oko z panną młodą.
                – Weź się do roboty! – wrzeszczy strażnik.
 Ignoruję go. Po upływie kilku sekund mężczyzna staje się coraz bardziej niecierpliwy. Wreszcie nie wytrzymuje i uderza mnie w twarz.
 – Wstrzyknij jej to, do cholery!
                Milczę. A następnie zostaję wyprowadzona z hali i zaciągnięta z powrotem do swojej klitki. Skończyły się przelewki.
                Pod wpływem siły mężczyzny uderzam plecami o kant łóżka.  Chcę dotknąć ręką rany, by uśmierzyć ból, jednak niespodziewanie dostaję kopniaka w nerki. Zwijam się jak dziecko w brzuchu matki,  lecz mimo to nie jestem bezpieczna. Nadchodzi nowa seria uderzeń. Z czasem nie mam sił na myślenie o cierpieniu. Nie liczę sekund. Jedynie modlę się w duchu o szybki koniec.
                – Jeśli tylko chcesz, przyjdę jutro rano i zafunduję ci podobną rozrywkę. Tymczasem życzę kolorowych snów – szepcze, po czym odchodzi i zatrzaskuje za sobą drzwi.
                Następnego dnia jestem zwarta i gotowa do „pracy”, choć noc spędziłam na podłodze, przykryta cienkim kocem. Adrenalina najwyraźniej robi swoje. Trzęsę się jak osika, lecz jakimś cudem przelewam zawartość ampułki do strzykawki. Tym razem naprzeciwko mnie siedzi starsza kobieta. Cały czas mamrocze pod nosem, że wreszcie oszukała śmierć i sama zadecydowała o dacie swojego zgonu. Uważa Coppera za geniusza. Gdyby nie moje fatalne samopoczucie,  z pewnością uderzyłabym ją w twarz. Wstydzę się tego, że jeszcze niedawno myślałam w podobny sposób.  Ochroniarz chodzi za mną niczym cień. Pilnuje, bym przypadkiem nie zapragnęła się zabić. Póki co jednak nie snuję takich zamiarów. Wystarczy, że już raz sięgnęłam dna żałości.
                – To niesamowity dar, nie sądzisz? Dar, który dawniej został nam odebrany. Wiesz… dzisiaj przeżyję najszczęśliwszy dzień w swoim życiu. Odzyskam wolność. Będę wolna jak ptak, odlecę w przestworza i podziękuję mojemu wybawcy, Ulyssesowi, za jego wspaniałomyślność…
                Słowa nieznajomej są jak siła napędowa. Wzbudzają we mnie nienawiść. Tylko w ten sposób będę w stanie zabić. Muszę stać się kimś innym, wejść w skórę mordercy. Choć perspektywa utracenia własnego „ja” jest przerażająca, nie mogę się wycofać. Inaczej przez kolejne kilka lat będę odczuwała nieustanny ból.
                Nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, jak bardzo jestem słaba.  Wolę popełnić zbrodnię za cenę życia we względnym dobrobycie.
                Nachylam się nad ramieniem kobiety. Teraz igła dotyka jej skóry. Jeszcze chwila i nie będzie już odwrotu. Moje ręce się trzęsą, a oddech przyspiesza. Ten wiekopomny moment na zawsze zmieni bieg historii. Nie mam pojęcia, kim zostałaby moja pacjentka, gdyby zechciała pożyć trochę dłużej. Może doczekałaby się gromadki radosnych dzieci. Może byłaby w stanie upiec najpyszniejsze bułki w całej Sartonii, a może po prostu potrafiłaby kogoś uszczęśliwić.
                Nigdy się nie dowiem.
                Mortem już krąży w jej żyłach.
                A ja jestem mordercą.
                Nie widzę fajerwerków, transparentów informujących o mojej winie. Nic się nie zmieniło. Nadal słyszę monolog kobiety, stukot narzędzi. Jedno życie nie zatrzymało Ziemi. Wszystko jest zupełnie takie jak minutę wcześniej. Czuję się przytłoczona normalnością.
                Pacjentka patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma.
                – Dziękuję – szepcze i ściska moje dłonie, zupełnie jakbym zrobiła dobry uczynek.
                Zło zamieniło się w dobro, a dobro w zło. Czarne jest białe, a białe jest czarne. Noc stała się dniem, a dzień stał się nocą.

                Nie odpowiadam, jedynie prowadzę kobietę do izolatki. Patrzę, jak rozsiada się w wygodnym fotelu, bierze do ręki pysznie wyglądające ciasto. Zapewne z truskawkowym nadzieniem, oblane słodką czekoladą. Mimo że nie jadłam niczego od dwóch dni, robi mi się niedobrze. Opieram policzek o zimny tynk, gdy zaczynam odczuwać zawroty głowy. Ostatecznie nie wytrzymuję presji. Wymiotuję na podłogę.
***
Przepraszam was za przeszło miesięczną przerwę. Przepraszam was za zaległości na waszych blogach. Przepraszam was także za moje niedopatrzenie - w opowiadaniu, jak sama nazwa wskazuje, istnieją tylko niezniszczalni ludzie. Zabić może ich jedynie Mortem. Nie wyszczególniłam tego w pierwszym rozdziale - mój błąd. 
Wiem, że pomyliłam numerację rozdziałów. Może zmienię to za jakiś czas, ale póki co ogarnęło mnie "blogowe lenistwo". 
Tymczasem jeszcze raz chciałabym was zaprosić na bloga mojej przyjaciółki, gdzie właśnie pojawił się nowy rozdział --> KLIK
 Kolejna notka może być dla was niespodzianką, ponieważ zacznę pisać z perspektywy Corlissa ; )

14 komentarzy:

  1. Windy, dlaczego ty zawsze uderzasz w samo serce, zarówno postaci jak i czytelnika? Soleil jest dla mnie niezrozumiała, miękka, ale taką beznadziejnością, żalem brakiem chęci do życia a jednocześnie zbytnim lenistwem by się zabić. Takie mam wrażenie.
    Masz jeden... błąd stylistyczny, a mianowicie moim zdaniem 'listę cierpień' brzmiałoby lepiej niż 'bólów'

    OdpowiedzUsuń
  2. To, jak przedstawiłaś rozterki Soleil dotyczące zabijania i śmierci psychicznej, która się z nim wiąże było takie... prawdziwe.
    Zabójcy zawsze stają się wrakami ludzi. Są wyzuci z uczuć i emocji, obojętni na otaczający ich świat. Wraz z zabiciem człowieka zabijają również samych siebie. Właśnie to ukazałaś w tym rozdziale.
    Nie chciałabym, żeby Soleil tak skończyła... Ale w tym miejscu było to po prostu musem.
    Najbardziej przygnębiająca była jednak monotonność i okrutna rutyna panująca w tym miejscu "pracy". Taka egzystencja nie zasługuje na miano "życia". Gdybym pojawiła się tam, chyba wybrałabym własną śmierć. Rutyna i tak by mnie przecież zabiła.
    Ale każdy człowiek ma wbudowane takie ustrojstwo o nazwie: "instynkt przetrwania". Soleil nie jest więc słaba. Jest jak każdy przeciętny człowiek... To takie przykre.
    Mam nadzieję, że uda jej się wydostać stamtąd. Nie wiem, jak, ale mam nadzieję, że ucieknie zanim całkiem zabije swoje człowieczeństwo.
    Nie mogę się doczekać następnego rozdziału. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam cholernie mieszany stosunek do tego, co Copper postanowił w sprawie Soleil. Z jednej strony poczułam ulgę, bo byłam przekonana, że bohaterka zginie w ciągu kilku minut, ale z drugiej zaczęłam się zastanawiać, czy tak nie byłoby dla niej lepiej w obliczu tego, do czego ją zmuszono. Oczywiście byłam przekonana, że Sol będzie się opierała i zrobi wszystko, byleby nie podać Mortem nikomu, ale każdy, nawet najsilniejszy człowiek w końcu musiałby się poddać. Jeśli nie zmusiliby ją przemocą fizyczną, to tak pomieszaliby w jej głowie, że wreszcie tańczyłaby dokładnie tak, jakby jej zagrano. Ulysses to pomylony stary dziad, zresztą od samego początku podejrzewałam, że ktoś, kto robi takie rzeczy, nie może być normalny. Przeraża mnie ten facet, naprawdę... A ta kobieta, której Soleil wreszcie wstrzyknęła dawkę Mortem też jakaś pomylona. Jak można dziękować Copperowi za to, że morduje tyle ludzi? No cóż, są ludzie i parapety...
    Rozdział świetny, genialne opisy uczuć, bardzo prawdziwie przedstawiłaś rozterki głównej bohaterki. No i muszę dodać, że bardzo mi się podoba nowy szablon <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Los, na jaki skazana jest teraz Soleil, naprawdę nie jest lepszy od śmierci. Tym bardziej, że dziewczyna ma mordować ludzi aż do swoich trzydziestych urodzin, czyli spędzi w ten sposób całe życie. Nie wiem, jak główna bohaterka to zniesie. Albo stanie się w końcu bezwzględną morderczynią, na której nie robi już wrażenia wbijanie w czyjeś ramię strzykawki, albo może przejmować się każdym człowiekiem, którego skazała na śmierć, co na pewno przyczyni się do popadnięcia w depresję czy na jakąś chorobę psychiczną. Właściwie sytuacja Soleil jest po prostu beznadziejna - cokolwiek zrobi i jakąkolwiek postawę przyjmie wobec zaistniałej sytuacji, na pewno nie skończy się to dla niej dobrze. Chyba, że uda jej się uciec. Ale to raczej mało prawdopodobne, skoro nawet Copper jest przekonany, że z jego więzienia nie ma wyjścia.
    Mimo całej beznadziejności sytuacji, w jakiej znalazła się główna bohaterka, wierzę, że jakoś uda jej się znaleźć rozwiązanie problemów. Bo przecież każdy z nas zasługuje chociaż na chociażby odrobinę szczęścia...
    Pozdrawiam
    koszmar-na-jawie
    b-u-n-t

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie pozwalam ci więcej znikać, o nie! rozdział był wręcz wspaniały, choć trochę przygnębiający. Solein w pewien sposób ma za swoje. chciała umrzeć, a teraz sama zabija innych. trochę przykre, ale w sumie nie dziwę się jej, że woli to zrobić niż zostać skopana. brr ja w ogóle nie chciałabym być na jej miejscu.
    Dużo weny i wolnego czasu ^^

    OdpowiedzUsuń
  6. Zmusił ją do zabijania... I wszystko przez to, że sama chciała się zabić. Gdyby nie to, to teraz byłaby wolna i nie miałaby na sumieniu tej kobiety. Chociaż z drugiej strony to ona chciała tej śmierci, więc to co zrobiła Soleil nie było takie złe... Chyba, chociaż tego nie da się tak do końca stwierdzić. W końcu uszczęśliwiła tą kobietę. Ale po co on zmusza ludzi do wstrzykiwania innym tej substancji? Czemu Ci, co chcą umrzeć, nie mogą sami tego robić? Potem osoby takie jak Soleil tracą człowieczeństwo, stają się czymś w rodzaju robotów, maszyn... Skoro wykonują to z taką obojętnością... Kwestia przyzwyczajenia? Ale czy można przyzwyczajać się do mordowania ludzi? Są już tak wyssani z emocji, że nic nie czują? Jakby się tak nad tym zastanowić, to nawet lepiej dla nich, bo nie cierpią. Chociaż nie wyobrażam sobie, że z Soleil miałoby stać się to samo. Mam nadzieję, że jakimś cudem uda jej się jakoś od tego uwolnić. Przecież nie może tam spędzić siedmiu lat! Może Corliss zorientuje się, gdzie ona jest i ją jakoś uwolni. Chociaż chyba nie ma na to szans. A może jednak coś wymyśli. Chętnie poczytam rozdziały z perspektywy Corlissa. I już nie mogę się doczekać. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Soleil jest bardzo odważna. Ludzie różnie reagują, jak się ich zmusza do zabijania. Ale jednak postawienie swojego życia nad innych wymaga odwagi.
    Może i większośc morderców traci uczucia zabijąjąc, ale są też i tacy, którzy jeszcze mają jakieś resztki duszy. Mam nadzieję, że coś w niej zostanie. Nie możemy zapinacv, że nawet wyrzuty sumienia są pozostałością po duszy.
    Równoczśnie, mam nadzieję, iż Soleil jakimś cudem wydostanie się od Ullyssa (nie wiem, czy dobrze napisałam).
    W sumie, nie lubię jak ktoś tak przeskakuje z bohatera na bohatera w narracji pierwszoosobowej, ale Twój rozdział z prspektywy Corllissa może byc intresujący, więc już czekam.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Faktem jest, że dość długo zwlekałam z pojawieniem się tutaj, chociaż jeżeli mam być dokładna, to też na innych blogach, które obserwuje. Można powiedzieć, że i mnie ogarnęło takie "blogowe lenistwo". Nie mniej jednak już jestem, choć z komentarzem też dość długo zwlekałam, biorąc pod uwagę, że rozdział przeczytałam około ósmej rano :D Wiem, wiem, że piszę bez ładu i składu, za co najmocniej przepraszam, ale wyszłam chyba zupełnie z wprawy jeśli chodzi o pisanie... Przechodząc do sedna - rozdział jest genialny. Zdecydowanie od tego powinnam zacząć, ale cóż. Świetnie potrafisz oddać emocje Sol, wszystkie wydają się tak prawdziwe, a wydarzenia tak realne, jakbym miała je w tej chwili w zasięgu wzroku. Jednak nie chciałabym się znaleźć na miejscu dziewczyny, nie wiem, jak długo na jej sytuacji wytrzymałabym torturowanie - nie ma to jak nazywanie rzeczy po imieniu - ale trzymałam kciuki, aż po sam koniec rozdziału, aby bohaterka się im nie dała, aby szła w zaparte za swoimi ideałami i postanowieniami. Niestety na nic się to zdało. Nie wiem, co mam powiedzieć... Co prawda ta starsza kobieta sama tego chciała, sama prosiła o śmierć, ale ja chyba nie byłabym w stanie ofiarować czegoś takiego jej. Obawiam się teraz jeszcze bardziej o psychikę Sol. Obawiam się, że to może wyprzeć z niej człowieczeństwo i sprawić, że dziewczyna stanie się posłuszną lalką, marionetką w rękach Coppera. Cóż jednocześnie mam nadzieje, że jakoś uda jej się stamtąd uciec, a ta historia będzie miała szczęśliwe zakończenie, bo przecież musi takie mieć... Eh... Czekam na więcej. Na rozwój wydarzeń i na kolejną dawkę emocji. Mam nadzieje, że następny rozdział pojawi się już szybciej, a ja zdołam pokonać swojego lenia i nauczę się, że na takie dobre teksty się czeka, a nie zwleka z przeczytaniem. Pozdrawiam i życzę weny :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Zmuszanie kogokolwiek do zabijania jest obrzydliwe. To nawet gorsze, niż gdyby Copper robił to sam. Może i Sol wpakowała się w to wszystko właściwie na własne życzenie, ja jednak ją rozumiem - żyjąc w takim świecie z pewnością stała się rozchwiana emocjonalnie.
    Owszem, jej "pacjentka" chciała śmierci, ale Sol miała wyrzuty sumienia i to nic dziwnego. Przecież nie do niej należy decydowanie o tym, czy i kiedy nastąpi czyjś zgon. Ulysses musi być chory psychicznie i mam nadzieję, że w końcu ktoś doprowadzi go do jakiegoś łóżeczka i tam poda lekarstwo na życie :)
    Nie wiem jak Ty to robisz, że masz takie cudowne opisy uczuć. Kocham je i mam nadzieję, że kiedyś będę w nich tak dobra jak Ty.
    Przepraszam za tak późny komentarz i czekam na następny rozdział, w którym pokażesz mi kawałek Corlissa <3

    OdpowiedzUsuń
  10. Po pierwsze przepraszam za taką zwlokę, ale jak zwykle jestem ze wszystkim do tyłu...

    Ja tam chyba nie rozumiem Soleil... Najpierw sama chciała się zabić i panować nad własnym losem, swoją drogą też nie do końca rozumiem konieczność podróży do Sartonii, skoro wystarczyłoby znaleźć umierającego i się od niego zarazić, gdy chciałaby w końcu ze sobą skończyć, prawda? A teraz gdy została przymuszona do pracy w tym ośrodku czyje wstręt i nie chce żeby Ulysses ją zmienił - w takim razie, dlaczego nie wstrzyknie sobie jednej z dawek tylko godzi się na to pół-życie ze świadomością, że i tak nigdy nie opuści twierdzy Coopera? W dodatku przecież powinna wiedzieć co czują Ci ludzie, skoro sama niedawno czuła tak samo? Nie do końca widzę sens porównywania tego do morderstwa, skoro Ci ludzi sami decydują się na to, żeby umrzeć. To wygląda mi bardziej na samobójstwo bądź ewentualnie coś w stylu eutanazji.
    Dodatkowo opisujesz, że dziewczyna czuje ogromny wstręt do tego, co ma robić, jednak bardzo szybko się poddaje. Jeden dzień "tortur"? Ludzie znosili o wiele więcej, żeby wytrwać przy swoich przekonaniach.

    Mimo wszystko, rozdział mi się podobał, ale następny przeczytam dopiero jak znowu znajdę chwilę.
    Pozdrawiam gorąco,
    summer-sky

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz, teraz będę mogła poprawić wiele rzeczy :)
      Zarażenie się a zaaplikowanie sobie bakterii to dwa różne procesy, ale o tym w kolejnym rozdziale. To pierwsze jest bolesne i długotrwałe w odróżnieniu od drugiego. Wiem, nie wytłumaczyłam tego, mój błąd. Nie radzę sobie z logiką w opowiadaniach xd to moja pięta achillesowa.
      A Soleil nie może się zabić, ponieważ jest cały czas pilnowana przez strażników.
      Mimo wszystko wydaje mi się, że oglądanie czyjejś śmierci i świadomość że się do niej przyczyniło, jest bardzo traumatycznym przeżyciem, bez względu na pozostałe okoliczności.
      Faktycznie, Soleil szybko się poddała, jednak nie chciałam w kółko opisywać jej tortur. Ponadto dziewczyna ma dość wyniszczoną psychikę, w końcu próbowała popełnić samobójstwo (a w zasadzie tylko dopiąć swego ze względu na wrodzoną upartość).
      Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję, jak znajdę czas, to postaram się poprawić wszystkie nielogiczności!: )

      Usuń
    2. Teraz już rozumiem, ale przez to, że nie poinformowałaś nas o tej różnicy, wydawało mi się to co najmniej dziwne.

      Strażnicy też ludzie, na pewno zdarza im się chwila nieuwagi, a takie zaaplikowanie mortem może być ułamkiem sekund. myślę, że nawet gdyby podała je sobie domięśniowo zamiast dożylnie by ją zabiło (ale to nie moja działka, wiec pewności nie mam). Ja akurat jestem na błędy logiczne (szczególnie w cudzych tekstach) bardzo wyczulona, a i pamiętam, że Ty miałaś z tym drobny problem.

      Nie chodziło o opisywanie w kolko tortur.. Wystarczyłoby kilka zdań na ten temat, że nie chciała się poddać i tak dalej, ale że w końcu ból stał się tak ogromny, że się poddała, czy coś w ten deseń. Alle to oczywiście Twoje opowiadanie, więc niczego nie narzucam, to jedynie sugestia.

      Pozdrawiam :)

      Usuń
    3. Pierwszą sprawę już poprawiłam - dodałam małą wstawkę w trzecim albo drugim rozdziale, teraz już nie pamiętam, w którym.
      Racja, strażnicy mogliby się zagapić... i mogły się zdarzyć takie wypadek, jednak nie byłoby ich zbyt dużo.
      Co do ostatniego aspektu... również postaram się to zmienić :)
      Naprawdę dziękuję Ci za uwagi, dobrze, że jesteś wyczulona na tego typu błędy. Jeśli znowu jakieś zauważysz, byłabym wdzięczna za taką informację :)
      Pozdrawiam :D

      Usuń
  11. W pracy skończyłam czytać wszystko, ale uznałam, że zamieszczę także pod rozdziałem X-tym krótki komentarz. W końcu żegnamy się z perspektywą Soleil, prawda? ;)
    Nie wierzę, że to się stało. Że Ulysses zmusił Sol do zrobienia czegoś takiego. Wiem, że większość osób na jej miejscu by uległa. Bądźmy szczere, nawet Ci, którzy deklarują się jako niemożliwi do złamania, mogliby się poddać. Ba, mogliby nawet znacznie wcześniej to zrobić, aniżeli Ci, którzy nigdy nie uważali się za twardych. To wszystko zależy od psychiki człowieka. A wiemy, że Sol mocnej psychiki, niestety, nie miała. Jest mi jej bardzo żal, lecz sama wpakowała się w takie kłopoty. Próbowała udawać silną, lecz jej to nie wyszło. Okazała się zbyt słabą, jak na czasy, w których przyszło jej żyć. Samobójstwo, naprawdę? To ma być przejaw odwagi? Kontroli nad własnym ja? Nie ważne, jak krótkie życie było jej pisane. To było życie. I ona powinna o nie walczyć, starać się zachować, a nie kraść bakterii i prawie wstrzykiwać ją sobie do żyły. To jest objaw tchórzostwa. Ale dziewczyna tak wiele przeszła, że po prostu według mnie psychika całkowicie jej siadła. Mimo tego w ostatniej chwili opanowała się. Tylko, że było za późno. No cóż, trzeba płacić za swoje błędy i to właśnie spotka Sol. Tylko, czy aż taka kara jest odpowiednia? Bo tak naprawdę nigdy nikogo nie skrzywdziła, jedynie siebie. Mam wrażenie, że po tym, co przeżyje już nigdy nie wróci do stanu, w jakim była choćby teraz. Ha, jestem tego pewna!

    OdpowiedzUsuń