"[...] idź wyprostowany wśród tych co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch, ocalałeś nie po to aby żyć [...] Bądź wierny. Idź."
Zbigniew Herbert
Zbigniew Herbert
SOLEIL
- Posłuchajcie! Mam wam coś ważnego do przekazania! - mówi służbista, gdy wreszcie udaje mu się dostać do wnętrza pomieszczenia.
Jeszcze mocniej przylegam do ciała Corlissa. Strach powoli zamyka mi usta.
Dławię się nim, nachalnie próbując połykać powietrze. Nie chcę wracać do
więzienia, epicentrum moich nocnych koszmarów. Od początku wiedziałam, że plan przyjaciela był jedynie głupim aktem desperacji. Jednak, wbrew pozorom, przez
ułamek sekundy wierzyłam, że mogę być wolna. Trzymałam się każdego płomienia
nadziei jak tonący brzytwy. Ostatecznie i tak utonęłam.
Nagle łapska strażnika chwytają mnie za ramiona, nie potrafię wykonać żadnego ruchu. Niczym woskowa rzeźba
trwam w niezmiennej pozycji. Nie uciekam, nie protestuję, po prostu wolno godzę
się z myślą o własnej przegranej. Nieznajomy krzyczy do mnie pewne słowa, lecz nie skupiam się na nich, tracąc świadomość. Później nachalnie trzęsie moimi barkami, jakby chciał, bym poświęciła mu odrobinę uwagi. Na szczęście szybko zauważa, że jeszcze nie odzyskałam kontaktu z rzeczywistością, dlatego puszcza mnie i przenosi wzrok na mojego towarzysza.
– Opuście
budynek i idźcie do schronu, a nic złego wam się nie stanie! – woła, próbując zaskarbić sobie łaskawość nieufnego Corlissa.
– Nie powinnyśmy ci wierzyć.
Niby skąd możemy wiedzieć, że za drzwiami nie czeka banda strażników, którzy aż
zacierają ręce, by nas aresztować?
– Ponieważ chcę wysadzić tę
bandę strażników w powietrze – odpowiada coraz bardziej zniecierpliwiony
mężczyzna.
Nie mam pojęcia dlaczego, jednak
coś sprawia, że uznaję jego słowa za prawdziwe. Świdrujące i zagubione
spojrzenie nieznajomego nie pasuje do wizerunku twardego strażnika. Ten
człowiek najprawdopodobniej nie potrafiłby podnieść na mnie ręki.
– Rozumiem, chcesz chronić
siebie i dziewczynę, jednak wszystko, co robię jest dobre – mruczy pod nosem,
uważnie lustrując nasze twarze.
Nagle unosi wysoko głowę i sięga
do kieszeni. Wygląda, jakby właśnie wpadł na pewien genialny pomysł. Po chwili
widzę, że bazgrze coś niezdarnie na krwistoczerwonej karteczce, którą następnie
podaje mojemu przyjacielowi.
– Jeśli wciąż nie zdołałem cię
przekonać, przyjdź do naszej siedziby dzisiaj o ósmej wieczorem, Corliss. Adres
znajdziesz na odwrocie ulotki.
– Skąd znasz moje imię? – pyta
mężczyzna z niedowierzaniem, lecz mimo wątpliwości przyjmuje kawałek papieru i
ogląda go z uwagą.
Kątem oka dostrzegam czarne
pismo pokrywające szkarłatną powierzchnię: „Walczymy do ostatniej kropli krwi i
jeszcze dłużej”. Uśmiecham się pod nosem z nadzieją, że ktoś stoi po mojej
stronie, gotowy cierpieć za wyznawane wartości. A jednak wbrew pozorom świat
nie jest pełen samych zwyrodnialców.
– Stałeś się legendą. Twoja
twarz widnieje na wszystkich billboardach na całym kontynencie. Copper uznaje
cię za wroga publicznego numer jeden. To cud, że jeszcze nie siedzisz w
więzieniu…
– I dalej uważasz pójście do
schronu za znakomity pomysł? – mówi Corliss, nieustannie gotowy do ataku.
Najwyraźniej jego zaufanie do
ludzi rozpłynęło się w powietrzu wraz z moim zniknięciem. Dawniej z pewnością
oddałby nieznajomemu ostatnią kromkę chleba, obecnie każdej napotkanej osobie
strzeliłby w głowę. Przez to walczę z nawracającymi wyrzutami sumienia. Gdybym
nie postawiła tak drastycznych kroków, on pozostałby tym samym, pozytywnie
nastawionym do życia człowiekiem. Jednak nie powinnam płakać nad rozlanym
mlekiem. Oboje i tak jesteśmy już tylko skrawkami ludzi, cieniami ubranymi w
skórę bez szans na lepsze jutro.
„Strażnik”, nieco zmieszany,
nieśmiało kiwa głową, nadal próbując przekonać nas do swoich racji. Szczerze
mówiąc, o stokroć wolałabym skończyć jako ranna w wyniku eksplozji bomby niż
uwięziona pod ciągłą kontrolą podwładnych Ulyssesa. Ale to nie do mnie należy
decyzja. Corliss postanawia nie czekać ani chwili dłużej. Idzie w stronę
wyjścia prowadzony przez nieznajomego. Choć protestuję, on używa bardzo
sensownych argumentów, dzięki którym ostatecznie ruszam w dalszą drogę.
– Za kilkanaście minut ludzie
Coppera mają zbiórkę przed wejściem do tego budynku. Wystarczy, że zachowamy
spokój, a dotrzemy do celu niezauważeni. Grunt to nie wzbudzać zainteresowania
przechodniów – powtarza, gdy przechodzimy przez duże drzwi.
– Święta prawda! – stwierdza
nieznajomy, bez zbędnych ceregieli i obaw wychodząc na pogrążoną w chaosie ulicę.
Niestety, ta sztuka przychodzi mi
z dużo większym trudem. Chwieję się na chudych nogach, za wszelką cenę próbując
utrzymać wcześniej utraconą równowagę. Niezdarnie wpadam na mojego przyjaciela,
jednocześnie prosząc go o pomoc. W jednej sekundzie widzę ogromne zbiorowisko
osób. Panikuję. Zaczynam wierzyć, że oczy wszystkich są wlepione we mnie, że
zaraz ktoś krzyknie: „to zdrajczyni!” i zakończy tę, z góry skazaną na porażkę,
walkę o wolność.
–Bez nerwów, spójrzcie tylko na
tamte plakaty. W rzeczywistości wyglądacie zupełnie inaczej. Ja potrzebowałem
dłuższego czasu, by zdać sobie sprawę, z jak ważnymi osobistościami rozmawiam –
mówi mężczyzna, używając konspiracyjnego szeptu.
Wbrew jego zapewnieniom, kiedy
dostrzegam billboard z moim wizerunkiem na pierwszym planie, histeryzuję
jeszcze bardziej. Podbiegam do Corlissa i przylegam do niego ciałem, zamykając
oczy. Wiem, że już nigdy nie będę w stanie podjąć walki z własnym strachem.
Zawsze ucieknę, skapituluję jak ostatni tchórz, zbyt słaba do wykonania jednego
kroku naprzód.
– Jeszcze kilka metrów, dasz
radę – oznajmia mój przyjaciel, choć tak naprawdę nie ma bladego pojęcia, dokąd
zmierzamy.
Mimo to każe mi iść. Z jego
pomocą zyskuję nową dawkę energii, dzięki której docieram aż do schronu.
Pomieszczenie nie wygląda zbyt
wdzięcznie. Z pewnością od czasów ostatniej wojny pozostawało puste. Szare
ściany, odpadający tynk, smród zgnilizny, potu zdenerwowanych ludzi siedzących
na prowizorycznych ławkach. Większość z nich przypomina bezdomnych. Zresztą ściągnięcie
tutaj nieco bogatszych obywateli groziłoby niepowodzeniem całej akcji. Biedacy
raczej nie kłopoczą się usługiwaniem władzy, tylko wypełniają suche rozkazy. Istnieje
jednak duże prawdopodobieństwo, że któryś z nich rozpozna mnie i Corlissa.
Skuszony sutą nagrodą, postanowi zabawić się w kapusia.
– Załóż kaptur – szepcze
mężczyzna, jakby czytał mi w myślach.
Posłusznie wykonuję jego
polecenie. Nakrycie głowy sprawia, że czuję się odrobinę bezpieczniej, jednak
spojrzenia innych wciąż wiercą mi dziurę w mózgu.
–Możesz im powiedzieć, żeby
przestali się patrzeć? – proszę cicho, kładąc swoją dłoń na ręce mojego
przyjaciela.
–Też bym tego chciał…
Nie słyszę już jego kolejny
słów. Głośny wybuch zagłusza wszystko wokół, nie potrafię skupić myśli. Nieznajomy
nie kłamał, teraz jestem tego w stu procentach pewna.
Hałas wprawia mnie i pozostałe
osoby zgromadzone w schronie w niewątpliwe osłupienie. Widzę, że Corliss
również trzęsie się ze strachu. Początkowo ziemia drży niczym oszalała, jakby
lada chwila miała się rozstąpić. Na szczęście drgania z czasem łagodnieją. Ja
natomiast wciąż nie umiem otrząsnąć się z wcześniejszego szoku. Leżę na
wilgotnej podłodze w pozycji embrionalnej, zatykając uszy. Kiedy mężczyzna
potrząsa moimi ramionami, jeszcze mocniej napinam mięśnie, uciekając od
rzeczywistości. W środku przeraźliwie krzyczę. Mija kilka minut, zanim
odzyskuję pełnię świadomości.
– Co jej się stało? – Słyszę
głos wystraszonego „służbisty”.
– Jest chora – oznajmia mój
przyjaciel. – Bez obaw, wszystko zaraz wróci do normy.
– Ale to normalne, że…
– Nie, to nienormalne!
Powiedziałem, że jest chora – warczy zdenerwowany Corliss.
Najwyraźniej jego cierpliwość uległa
wyczerpaniu, szczególnie przez zmęczenie opieką nade mną. Choć próbuję
zachowywać się jak na dorosłego człowieka przystało, zbyt często wpadam w
panikę, tracąc kontrolę nad własnym umysłem. Potrzebuję niańki niczym małe
dziecko. I tylko dzięki obecności mojego przyjaciela chwilami pozostaję przy
zdrowych zmysłach.
–Czy to już koniec wybuchów? – pytam
nieśmiało, podnosząc się do pozycji siedzącej.
– Ty żyjesz! – odzywa się
nieznajomy, po czym ni stąd ni zowąd łapie mnie za ramiona.
Reakcja Corlissa jest niemal
natychmiastowa.
– Gdzie z łapami?! – krzyczy,
rzucając się na rzekomego strażnika. – O ile mi wiadomo od przeszło stu lat nie
umieramy przed trzydziestką, a ona raczej wygląda na młodszą, prawda?
W głębi serca dziękuję mu za
powstrzymanie działań tego obcego człowieka. Mimo że najprawdopodobniej nie
miał wobec mnie złych intencji, przez moment poczułam się zagrożona. Naturalnie
na dotyk obcego człowieka odskoczyłam do tyłu, tylko cudem nie wydobywając z
siebie ani jednego dźwięku.
– Niezupełnie. Przecież po
wynalezieniu Mortem granica uległa zatarciu. – Mężczyzna kontynuuje swój
nudny wywód.
Dopiero teraz przyglądam się mu
nieco uważniej. Orli nos, garbate plecy i ruda czupryna sprawiają, że
przypomina chłopca na posyłki, którym najwyraźniej jest. Zapewne starsi rangą
zlecili mu tak niewdzięczne zadanie, jednocześnie nie pozwalając na oglądanie
ulicy w trakcie wybuchu, czym nieznajomy wydawał się niesamowicie zawiedziony.
– Nie obchodzi mnie pieprzone Mortem!
Chcę tylko, byś na przyszłość trzymał się od niej z daleka, zrozumiano? –
warczy ze wściekłością.
Strażnik, widocznie przerażony zachowaniem
Corlissa, postanawia się wycofać. Posłusznie kiwa głową, po czym dokładnie
lustruje muskulaturę swojego przeciwnika, rozumiejąc, że nie miałby
najmniejszych szans w ostatecznym pojedynku.
Reszta osób obecna w
pomieszczeniu wydaje się zupełnie niezainteresowana tą niewinną sprzeczką.
Wszyscy rozglądają się dookoła, szukając pocieszenia w obcych twarzach.
Smutnych i zmizerniałych twarzach, twarzach lśniących ze strachu. Początkowo
nie jestem w stanie zrozumieć tak nagłej zmiany. Choć wytężam wzrok, nie
zauważam ani cienia uśmiechu, który mógłby zdobić czyjeś oblicze. I wtedy
prawda uderza mnie z nieprawdopodobną siłą. Łączę wcześniejszy wybuch z
cierpieniem i przerażeniem, w myślach wracając do jednej ze szkolnych lekcji
historii. Mimo upływu lat wciąż pamiętam słowa mojej nauczycielki: „Może na
razie cieszycie się względnym spokojem, jednak bądźcie pewni, że podobny stan
rzeczy nie potrwa zbyt długo. Ludzie to niezmiernie znudzone istoty, przejedzą
się nawet dobrobytem, a wtedy szukają wymówki do przerwania codziennej rutyny,
najczęściej uciekając w zadawanie bólu swoim bliźnim”. Dawniej uznawałam jej
wypowiedź za zwykłą farsę. Jak bardzo byłam naiwna! Wierzyłam w powszechne
dobro i zwycięstwo moralności. Nie przyszło mi do głowy, że jako dwudziestotrzylatka
przyjrzę się okrucieństwu w pełnej okazałości. A tylko wojna przedstawia je we
wszystkich odcieniach czerni i czerwieni.
Wychodzimy na zewnątrz tak
szybko, jak to tylko możliwe. Corliss trzyma mnie za rękę, gdy wędrujemy przez
ulice pogrążone w chaosie. Ludzie krzyczą i biegają wokoło. Dostrzegam młodą
kobietę wołającą swoje dzieci i kilkunastoletniego chłopca z obszerną raną na
nodze. Choć oboje mają na sobie drogie ubrania, należą do bogatych warstw
społecznych i najpewniej uwielbiają Coppera, widok ich cierpienia pobudza moje
sumienia. To nie oni katowali mnie w więzieniu, zmuszali do aplikowania Mortem.
Wbrew pozorom wcale nie zasłużyli na karę.
Mijamy także płonące domy,
dawniej – bezpieczne schronienia, dziś – utracone dobytki. Myślę o osobach,
które po ciężkim dniu pracy nie będą miały dokąd wracać. Staną przed wejściem
do swoich mieszkań, śmiertelnie rozczarowane. Buntownicy przyczynili się do
zabicia czyichś wspomnień, rodzinnych fotografii, zabawek z dzieciństwa. Nie
przypuszczałam, że bomba wyrządzi aż tak wiele szkód.
– Czy tego właśnie chcieliśmy? –
pytam, omijając płonący kontener na śmieci. Mimowolnie krztuszę się dymem
docierającym do mojego gardła, co znacznie utrudnia oddychanie.
– Nie wiem. Nie. Tak… - jąka się
mężczyzna. – Chyba nie osiągniemy upragnionego celu drogą pokojową. A walka w
obronie własnych wartości zawsze wiąże się z ofiarami – odpowiada, lecz
wyczuwam niewątpliwe wahanie w jego głosie.
Najwidoczniej nawet on, pozornie
niewzruszony, przestraszył się na widok tylu nieprzytomnych ciał. Ciał, które w
innych okolicznościach uznałabym za niebezpieczne. Ciał strażników. Ogarnia
mnie strach na myśl, że któryś z nich mógłby się nagle obudzić. Wiem, że to
absurdalne, ale nie potrafię dłużej ignorować krzyków własnego umysłu. Ponadto
tak brutalny obraz przypomina mi o pracy morderczyni. Znów widzę zabitych z
mojej winy, bezbronnych ludzi. Wyrzuty sumienia wypływają na powierzchnię,
atakując ze zdwojoną siłą. Jestem bezradna wobec tak potężnych ciosów. Na
szczęście w bardzo szybkim tempie docieram do samochodu, nie wzbudzając żadnej
sensacji wśród tłumu. W zaciszu pojazdu mogę na nowo kontrolować swoje
galopujące myśli.
– Dokąd teraz? – pytam.
– Przed siebie – odpowiada mój
przyjaciel.
Początkowo mam ochotę wytknąć mu
brak zdolności organizacyjnych, jednak szybko zdaję sobie sprawę, że przed
kilkoma miesiącami funkcjonowałam w identyczny sposób. Po prostu nie widziałam
sensu w dalszej wędrówce, niekończącej się podróży donikąd. Postanawiam więc
nie protestować i posłusznie czekać na decyzję Corlissa, lecz zanim tamten
dokonuje ostatecznego wyboru, głucha cisza zostaje przerwana przez dźwięk
telefonu Righli. Jestem nieco zdziwiona jego obecnością w torbie mężczyzny, ale
postanawiam nie tworzyć niepotrzebnych problemów. Odruchowo biorę do ręki
komórkę i naciskam przycisk zielonej słuchawki.
– Byli u nas dosłownie przed
chwilą! – krzyczy pewna kobieta.
Nie poznaję jej głosu.
– Weszli do wszystkich pokoi,
zajrzeli do szaf, wyrzucili z nich ubrania, zupełnie jakby ktoś mógł zmieścić
się na jednej z półek! Przewrócili piwnicę i strych do góry nogami. Stłukli
zdjęcie rodzinne stojące na etażerce…
– Kim jesteś? – pytam niepewnie,
przerywając monolog kobiety.
Próbuję przyswoić ogrom
informacji docierających do moich uszu. Na ekranie telefonu wciąż wyświetla się
napis „dom”, a nieznajoma wypłakująca żale do słuchawki definitywnie nie brzmi
jak Righla.
Kątem oka widzę nieme błagania
Corlissa o to, bym podała mu komórkę.
– Nie żartuj sobie! To przecież
ja, Heather – mówi, najwyraźniej zbyt przejęta wydarzeniem sprzed kilku chwil,
by zauważyć, że konwersuje z obcym rozmówcą.
W tym momencie mężczyzna wyrywa
mi urządzenie z ręki.
– Przepraszam, Soleil postanowiła odebrać.
Mów, co się stało – błaga.
W miarę, jak nieznajoma ponownie opowiada całą
historię, mina mojego przyjaciela stopniowo rzednie. Teraz przypomina on zombie
z szeroko otwartymi oczyma. Patrzy na bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni.
Jestem oszołomiona, przez co początkowo nie proszę nawet o szczegółowe wyjaśnienie
wszelkich niejasnych sytuacji. Po prostu cierpliwie czekam, aż Corliss odłoży
słuchawkę.
– Co przede mną ukrywasz? –
pytam wtedy głosem pełnym wyrzutu.
– To długa historia – odpowiada
wymijająco. – Musimy jechać do Righli, zdarzył się nagły wypadek.
– Wiem, że strażnicy nas
szukali. Ale kim była osoba, z którą rozmawiałeś?
Wreszcie zdaję sobie sprawę, że
mam dość niepewności. Przecież nigdy nie przejdę do porządku dziennego, jeśli
ktoś będzie kontrolował postrzeganą przeze mnie rzeczywistość. Choć już nie
gniję w więzieniu, nie potrafię w pełni cieszyć się wolnością.
– Przyjaciółką.
– Długo się znacie? – kontynuuję
temat, czując nieprzyjemne ukłucie w okolicach serca.
W innych okolicznościach
nazwałabym je zazdrością, lecz w tym przypadku od razu wykluczam podobną
ewentualność. Mężczyzna posiada pełne prawo do spotykania się z kimkolwiek chce
i nie powinnam wchodzić mu w drogę. Mimo wszystko obawiam się, że niejaka
Heather mogłaby zająć moje miejsce. A ja potrzebuję prywatnego anioła stróża zapewniającego
mi godne przeżycie, motywującego podczas trudnych chwil, podnoszącego, gdy
upadam. Wiem, że w przeciwnym razie nie przetrwałabym ani jednego dnia.
– W miarę. Odkąd wstąpiłem do
ruchu oporu – oznajmia, choć widzę, że jest bardzo zmęczony moimi pytaniami.
Nagle przez jego twarz przebiega
cień figlarnego, nieuzasadnionego uśmiechu.
– Nie bądź zazdrosna, Soleil.
– Co, proszę?! – mówię, nie
ukrywając zdenerwowania.
Niby na jakiej podstawie wysnuł
podobne wnioski?!
– Jak sobie chcesz. – Wzrusza
ramionami.
Po chwili wreszcie uruchamia
silnik i naciska pedał gazu.
– Wróćmy może do poprzedniego
tematu. Kiedy strażnicy plądrowali dom, Gratiam zaprotestował. Oczywiście nikt
nie przejmował się tym, że jest jeszcze dzieckiem. W konsekwencji otrzymał
„sprawiedliwą”, według Coppera, karę. Podobno katowali go tak, że teraz nie
potrafi wstać z łóżka – opowiada,
momentalnie smutniejąc.
We mnie również wzrasta nowa
fala obrzydzenia. W myślach widzę okrutnie pobitego, małego chłopca
posiadającego wręcz samobójczą odwagę. Wtedy zaczynam rozumieć, że zgodnie z
zasadami zemsty podwładny dyktatora zasłużył na najgorszy wymiar tortur.
Ignorując wyrzuty sumienia, twierdzę więc, że dzisiejsza eksplozja była
znakomitym posunięciem.
– Co się dzieje z Righlą? –
kontynuuję, pragnąć zaspokoić swoją ciekawość bez względu na to, co usłyszę.
Mężczyzna waha się, jakby chciał
zataić przede mną prawdę. Po raz kolejny przypominam sobie o Georgii i o tym,
jak tworzyłam coraz to nowe tajemnice, by zapewnić jej iluzję bezpieczeństwa.
Obecnie znajduję się w podobnej sytuacji i niezmiernie żałuję, że dawniej byłam
tak obsesyjnie zakochana w kłamstwie. Traktowałam je jak lekarstwo na wszelkie
choroby świata.
– Skończyła trzydzieści lat –
informuje Corliss, a ja nie mogę powstrzymać wściekłości.
– I nawet nie pozwoliłeś mi się
z nią pożegnać! – warczę. – Jakbyś nie
zauważył, dla mnie również wiele znaczyła!
– Bałem się, że wybuchniesz
właśnie w ten sposób! – próbuje krzyczeć równie głośno jak ja.
– Ludzie w żałobie wybuchają, to
normalne!
– Ale ty robisz to zdecydowanie
zbyt często!
– Przestań wrzeszczeć! – błagam,
mając dość tej kłótni. – Traktujesz mnie jak rozkapryszonego bachora. A pragnę
tylko jednego - żyć, jak zwykli ludzie. Pragnę zachowywać się jak oni. Rzygam odmiennością!
– Przykro mi, ale nie ja
doprowadziłem cię do podobnego stanu!
` Nie odpowiadam. Jestem zła,
ponieważ Corliss rozdrapał świeże blizny. Z niepokojem przyznaję, że chyba
nigdy nie zapomnę o więzieniu. Obrazy z przeszłości powracają do mnie przez
przypadkowe miejsca, przypadkowe słowa i przypadkowych ludzi. Choć uciekam, mój
umysł wciąż tkwi w ogromnym gmachu Coppera.
Milczę przez resztę drogi,
przyglądając się krajobrazowi za szybą. Jedziemy bocznymi uliczkami, by uniknąć
niespodziewanych kontroli, przez co podróż zajmuje nam o wiele więcej czasu.
Zauważam, że mężczyzna co chwilę spogląda w moją stronę, próbując zacząć nowy
temat. Niestety, nasza rozmowa jest sztuczna i wymuszona, dlatego szybko
rezygnuje ze starań.
Do celu docieramy po południu. W
otwartych drzwiach wita nas głośny krzyk Gratiama. Nie wiem, jak zaradzić
cierpieniu dziecka, jednak chcę przynajmniej dotrzymać mu towarzystwa,
powiedzieć, że doskonale rozumiem, co czuje. Dlatego czym prędzej biegnę na
górę. Kiedy pędzę przez korytarz, nogi odmawiają mi posłuszeństwa i padam jak
długa. Na szczęście szybko znajduję w sobie siłę do powstania.
W sypialni, na ciasnym łóżku
leży chłopiec. Bez przerwy wrzeszczy, a jego skóra jest w całości pokryta
czerwonymi płatami. Zastanawiam się, jakiego wymyślnego narzędzia użyto, by
zadać mu tyle nieludzkiego bólu. W mgnieniu oka siadam na krawędzi posłania,
chwytając drobną rączkę Gratiama. Nie zwracam nawet uwagi na ogromny bałagan
panujący w całym mieszkaniu.
– Dobrze, że już przyjechaliście
– mówi Heather, zmieniając opatrunek dziecku. – Reszta rodziny już wzięła się
za sprzątanie, jednak zawsze przyda się dodatkowa para rąk do pomocy.
– W takim razie, w czym mogę pomóc? – pytam,
przyglądając się twarzy kobiety.
Wygląda na pogodną, lecz zmartwioną
i nieufną. Nic w tym dziwnego. Współcześnie wiara drugiej osobie jest wyrazem
głupoty.
– W łazience na dole znajdziesz
paczkę tabletek przeciwbólowych. Przynieś ją.
Kiwam głową, a chwilę później
wykonuję dane mi polecenie. Idąc korytarzem, spotykam pociechy Righli, które, głośno
szlochając, próbują sprawić, by rozrzucone przedmioty wróciły na swoje miejsca.
Rzecz jasna, ze względu na ogólne wyczerpanie psychiczne, szybko opadają z sił.
Powinny zająć się własną rozpaczą po śmierci matki, a nie doprowadzaniem domu
do porządku. Podwładni Coppera odebrali im nawet prawo do osobistej żałoby.
Pokoje wciąż są wypełnione
obecnością Righli. Gdy mijam kuchnię i jadalnię, w nozdrzach czuję zapach tak
często wypiekanych przez kobietę ciastek. Przyglądam się fotografiom walającym
się po całej podłodze, widzę uśmiechnięte twarze pozujące do zdjęć, przypominam
sobie o miłości, jaką moja była współlokatorka darzyła własne dzieci. Ta
historia powinna mieć inne, szczęśliwsze zakończenie.
Kiedy docieram na górę, Corliss
wraz z Heather bacznie obserwują Gratiama, prowadząc przy tym smutną, lecz
przyjacielską pogawędkę. Na mój widok niespodziewanie milkną, jakby robili coś
zakazanego. I tak, teraz właśnie stałam się zazdrosna. Zwłaszcza, że w kwestii
urody nie dorastam do pięt nowej towarzyszce mojego przyjaciela. Próbuję
ignorować ich oboje. Po prostu podchodzę do chłopca i podaję mu lekarstwo,
które ten posłusznie przyjmuje. Głaszcząc malca po czole, zauważam, że ma
gorączkę.
– Jest rozpalony – informuję
pannę White.
– Wiem. Trzydzieści osiem
stopni. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, by jego stan zdrowia się poprawił –
odpowiada.
– Soleil, poza tym mam ci coś
ważnego do przekazania – wtrąca się mężczyzna. –Dowiedziałem się, że strażnicy
nie weszli do najniższej z piwnic. Postanowiłem więc zostać tu na kilka dni.
Dziś wieczorem spotykam się z nową grupą rebeliantów. Heather przygotuje ci
posłanie, nie będziesz musiała na mnie czekać.
– A jeśli to oszuści? – pytam,
bojąc się, że mogłabym go stracić przez nierealną pogoń za wolnością.
– Dzisiejszy wybuch raczej nie
mógłby być sprawką oszustów, prawda? – mówi, nieco mnie uspokajając. – Nawet
nie zdążysz się zorientować, gdy wrócę – dodaje, obejmując moje wychudzone
ciało i czule całując po czole.
Przez resztę dnia, w przerwach
między czuwaniem nad Gratiamem, sprzątamy cały dom. Ja i Heather będąca w
zaawansowanej ciąży męczymy się nienaturalnie szybko, przez co praca zajmuje
nam o połowę więcej czasu. Wycieramy podłogi, wyrzucamy przedmioty uszkodzone
przez strażników, układamy poszczególne rzeczy na półkach. Chwilami mam
wrażenie, że naruszam pewną świętość stworzoną przez Righlę, jednocześnie
jednak rozumiem, że kobieta chciałaby, abym zachowała się w ten sposób. Zawsze
dbała o utrzymanie mieszkania w czystości, zapewnienie swoim pociechom
bezpiecznego miejsca do zabawy.
Kończymy o północy, gdy każde z
dzieci śpi już w swoim łóżku. Ostatni raz panna White zmienia bandaże pokrywające
plecy malca. Choć początkowo próbuję jej pomóc, trzęsę się w dziwnym transie za
każdym razem, kiedy widzę ochłostaną warstwę skóry chłopca. Gratiam jest już
widocznie zmęczony cierpieniem, a jego powieki stopniowo się zamykają. Nie mogę
nawet wyobrazić sobie okrucieństwa, z jakim działali podwładni Coppera. Niczym
ślepcy, zapewne woleli odwrócić wzrok, wymówić się zasadami, by zabić wyrzuty
sumienia.
– Bardzo boli… boli – majaczy dziecko.
– Wiem, skarbie – szepczę. – Najlepiej
będzie, jeśli postarasz się zasnąć. Dobranoc. Słodkich snów – dodaję,
przytulając chłopca, który, o dziwo, nie chce wypuścić mnie z objęć.
– Tęsknię za mamą – mruczy.
Wzdycham ciężko, szukając
odpowiednich słów pocieszenia. Choć doskonale wiem, jak to jest stracić bliską
osobę, nie potrafię do końca zrozumieć czyjejś prywatnej żałoby. Prawdę mówiąc,
każdy człowiek cierpi zupełnie inaczej.
–Niestety… śmierć to nieproszony
gość – zaczynam nieśmiało. – Zabrała twoją mamę, co nie zmienia faktu, że ona
kocha cię z całych sił. Jesteś dla niej najcenniejszy na świecie – mówię,
całując rozpalony policzek Gratiama.
– Ja też bardzo ją kocham. I ciebie, Soleil. Dobranoc – żegna się.
Wychodzę z pokoju bez słowa,
zbyt zszokowana, by odpowiedzieć na to dziecięce wyznanie miłości. Czuję się
bezpieczniej, zachowując dystans, lecz w tym przypadku nie potrafię nie
odwzajemnić tylu ciepłych uczuć. Przypominam sobie moment, w którym to ja
zostałam sierotą. Potrzebowałam wtedy przytulenia czy uścisku tak bardzo, jak
roślina pragnie słońca, by móc zdrowo rosnąć.
Mój nowy pokój znajduje się
kilka stóp pod ziemią. Musiałam więc pokonać liczne schody i piwniczne
korytarze, by dotrzeć na miejsce. Choć Heather podarowała mi latarkę, nie obyło
się bez trudności. W końcu poruszanie się w egipskich ciemnościach nie należy
do szczególnie łatwych zajęć.
Po wyczerpującej wędrówce wreszcie
kładę się na zakurzonym materacu i przykrywam kocem. Mimo wszystko
odczuwam nieznośne zimno bijące od każdej ze ścian, także moje oczy z trudem
przyzwyczajają się do podobnych warunków. Wiem, że nie zasnę tu sama, zbytnio
przerażona oddaleniem od normalnego świata, dlatego posłusznie czekam na
przybycie Corlissa. Wraz z upływem kolejnych minut stopniowo tracę cierpliwość,
co chwilę spoglądając na zegarek.
–Minęła trzecia – mówię z ulgą i
zdenerwowaniem w głosie, gdy wreszcie czuję obecność mężczyzny leżącego obok.
– Przepraszam, że to tyle
trwało. Potrzebowałem więcej czasu na przemyślenie pewnych spraw – oznajmia,
delikatnie głaszcząc moje zziębnięte ramiona.
Początkowo chcę zapytać, czy
przypadkiem nie spędził tych chwil z Heather, lecz powstrzymuję się w ostatnim
momencie.
– Jakich spraw?
– Tamci buntownicy… to dopiero
prawdziwy ruch oporu! Mają znakomicie usytuowaną siedzibę, specjalistyczną
broń, strategów, a nawet prywatnych trenerów! W dodatku ich siatka
konspiracyjna jest rozsiana po wszystkich kontynentach.
– To wspaniale! – oznajmiam,
odwracając się w jego stronę.
Nieśmiało błądzę palcami po
twarzy Corlissa, oczekując na napotkanie szerokiego uśmiechu. Zamiast tego odpowiada
mi jedynie jego smutek.
– Nie do końca. – Wzdycha ciężko.
– Poprosili, bym do nich dołączył, co wiąże się z kilkumiesięcznym treningiem.
Ponadto planują zamach na Coppera. Jeśli się zgodzę, najprawdopodobniej nie
wyjdę z tego cało. Dyktator pewnie wynalazł kolejne biologiczne bronie
powodujące śmierć organizmu, o których póki co nikt nie ma pojęcia.
– Nie żartuj sobie – proszę.
Przecież on nie może mówić na
poważnie! To tylko kolejny głupi dowcip, lada chwila zaczniemy się z niego
śmiać. Nawet poważna mina mężczyzny nie sprawia, że mu wierzę. Perspektywa utraty
przyjaciela wydaje się po prostu tak idiotyczna, tak odległa, że aż nierealna.
– Przykro mi – oznajmia, tuląc
mnie do siebie z całych sił.
– Nie żartuj sobie. Nie odchodź.
Zostań tutaj, błagam – mamroczę cicho, kiedy tamten gładzi mnie po plecach, a
jego usta dotykają mojej szyi i dekoltu.
Próbuję go odepchnąć, błagać, by
spoważniał i powiedział prawdę, lecz strach stopniowo odbiera mi wszelkie siły.
Czuję, jak corlissowe łzy
pieszczą moje policzki. I po raz pierwszy od wydarzeń w więzieniu to ja całuję
go z ogromną namiętnością, mając nadzieję, że w ten sposób przemówię mu do
rozsądku.
–Nie chcę odchodzić. Pragnę
jedynie oddać sprawiedliwość wszystkim ludziom, którzy zostali skrzywdzeni
przez Ulyssesa – mówi złamanym głosem.
– Ale nie zmienisz przeszłości!
Przecież ryzykujesz życiem, możesz umrzeć na tej misji!
– Więc chyba w tym przypadku
śmierć jest moim obowiązkiem.
– Nienawidzę cię, Corliss, tak
cholernie cię nienawidzę! – wyję, nie mogąc powstrzymać szlochu.
Mężczyzna próbuje załagodzić
całą sytuację pocałunkami, którym bezwiednie się poddaję. Bo co innego mi
zostało? Mogę jedynie zapamiętać szczery uśmiech tak często zdobiący jego
twarz, szorstkie i silne ręce, donośny tembr głosu i szare oczy kryjące ogrom
uczuć. Słowa, jakie szeptał mi do ucha, gdy nie dostrzegałam sensu życia,
ramiona dające ochronę.
Napawam się obecnością Corlissa,
chłonę zapach jego skóry, wewnątrz przeżywając swoją prywatną żałobę.
– Kocham cię – szepczę na
dobranoc niczym kołysankę, przegrywając bitwę z tak silnymi emocjami. Jednak
sama do końca nie wiem, jakimi uczuciami darzę mężczyznę.
Nagle tamten niespodziewanie
zaczyna ściągać moją bluzkę. Zapewne w innych okolicznościach przeszkodziłabym
mu, w końcu poprzysięgłam sobie, że nigdy nawet nie będę próbowała zostać
matką. Obecnie jednak czuję silną potrzebę zaznania jego bliskości. Sama
świadomość, że być może za jakiś czas pozostanie mi tylko tęsknota, jest
niesamowicie przytłaczająca.
Wkrótce pozbywamy się wszystkich
ubrań. Spojrzenie Corlissa błądzi po moim ciele, choć ze względu na mrok
panujący w pomieszczeniu tamten nie może zbyt wiele zobaczyć. Mimo to, mówi:
– Jesteś piękna.
Prycham w odpowiedzi. Czy ktoś
łysy, z powybijanymi zębami, z ranami pokrywającego prawie całą skórę może być
piękny?
– Widać masz jakiś wypaczony
gust lub po prostu oślepłeś – dodaję, na co mężczyzna wybucha stłumionym
śmiechem.
– Nie sądzę – oznajmia i, jakby
na potwierdzenie swoich słów, całuje każdy siniak i bliznę, które zdobią moje
ciało od pasa w górę.
A później stajemy się jedną
całością. Najprawdopodobniej moglibyśmy otrzymać miano najbardziej
nieodpowiedzialnych ludzi pod słońcem, lecz póki co nie zaprzątam sobie głowy
podobnymi sprawami. Nawet widmo wojny odpływa gdzieś daleko, w niepamięć. Teraz
liczy się tylko obecność Corlissa, nasze połączone ciała, to, jak szepcze
wprost do mojego ucha ciche wyznania miłości. Pragnę zapisać je w bibliotece
pamięci niczym prawdziwą fotografię, do jakiej wracałabym w trudnych momentach,
w chwilach, gdy zawładnie mną tęsknota. Bo wbrew pozorom nie istnieje żadne
prawdopodobieństwo, że mężczyzna po powrocie z misji dalej pozostanie tą samą,
ciepłą i troskliwą osobą.
***
Oto przed wami niewątpliwie najdłuższy z dotychczasowych rozdziałów. Wiem, że miejscami aż kipi od patosu. Niestety wciąż próbuję się go pozbyć, na daremno. Ta notka jest jednym wielkim eksperymentem, a w związku z nim mam do was dość istotne pytanie. A mianowicie planowałam wprowadzić wątek dziecka Sol i Corlissa. Tyle tylko, że chwilami wydaje mi się to zbytnim przekombinowaniem. Także czekam na wasze opinie, serdecznie pozdrawiam i życzę udanej końcówki wakacji!! :)
Może jest trochę patetycznie miejscami, ale trudno jest się pozbyć tego nawyku, kiedy Ty wręcz czujesz ten patos! :D Dziecko Sol i Corlissa? O rany, to by trochę namieszało... Sama nie wiem, czybym ryzykowała i kombinowała. To też zależy, w którym kierunku wtedy to wszystko pociągniesz... I tak z ciekawości - ile rozdziałów planujesz jeszcze napisać? :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! (Porcelanovvy)
+ Obserwuję, jak mogłam zapomnieć? O.O Wybacz :D
OdpowiedzUsuńZnalazłam jeden błąd. Pisze się "donikąd", a nie "do nikąd".
OdpowiedzUsuńNo i tak jak podejrzewałam, to wcale nie był żaden strażnik tylko ktoś, kto postanowił pomóc Corlissowi i Soleil. Dobrze, że mimo wszystko zawsze znajdzie się ktoś, kto jest gotowy okazać wsparcie, a nie jeszcze bardziej wszystko utrudniać. Zastanawiam się tylko, jak długo tych dwoje będzie w stanie jeszcze uciekać. Biorąc pod uwagę fakt, że Corliss jest poszukiwany dosłownie wszędzie, a jego twarz widnieje praktycznie na każdej ulicy, miał ogromne szczęście, że nikt go jeszcze nie rozpoznał. A przynajmniej nikt, kto mógłby donieść Copperowi.
Już zaczynało się w miarę układać (to znaczy przynajmniej jak na standardy wykreowanego przez Ciebie świata, w którym na dobrą sprawę nie da się być całkowicie szczęśliwym), a Ty postanowiłaś jeszcze bardziej namieszać. Soleil zaczynała wreszcie odzyskiwać równowagę psychiczną, nauczyła się, że Corlissowi można ufać i mogli stworzyć w miarę normalny związek, aż tu Corliss oznajmił, że nie zamierza siedzieć bezczynnie. Praktycznie poinformował Soleil, że rusza na samobójczą misję. Doceniam tę jego chęć walki o lepsze życie, ale mimo wszystko mógłby choć na chwilę się zatrzymać i spędzić trochę czasu z kobietą, którą kocha, a nie znowu ją zostawiać. Nie po to ją ratował, żeby teraz i tak żyli oddzielnie.
A co do pomysłu z dzieckiem... Hmm to zależy od tego, jak zamierzasz pociągnąć dalej tę historię. Ciąża nie byłaby naciągana, ale pytanie, czy w jakiś sposób udoskonali fabułę. Jeśli np. zamierzasz uśmiercić Corlissa, a pozwolić Soleil żyć, dziecko byłoby świetnym rozwiązaniem, żeby jeszcze bardziej wszystko jej utrudnić. Kochałaby je i wiedziała, że przyczyniając się do jego narodzin wyrządziła mu ogromną krzywdę, jednocześnie jednak kochałaby je tak bardzo, że egoistycznie nie wyobrażałaby sobie życia bez niego. No i przypominałoby jej o zmarłym ukochanym. Albo jeśli Corliss miałby przeżyć, a Soleil umrzeć, sytuacja wyglądałaby podobnie. Ale jeśli zamierzasz ich oboje uśmiercić albo doprowadzić do zakończenia, w którym oboje przeżyją (w co akurat wątpię, biorąc pod uwagę ponury nastrój opowiadania), wprowadzanie wątku dziecka nie ma sensu. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Pozdrawiam
koszmar-na-jawie
b-u-n-t
Jakim cudem narobiłam sobie u Ciebie zaległości? Nawet nie będę poszukiwać odpowiedzi na to pytanie, tym bardziej, że je już nadrobiłam! :) W takim wypadku pozostaje mi je już tylko skomentować.
OdpowiedzUsuńNie mam pojęcia dlaczego, ale trochę pogubiłam się w tej całej sytuacji z tym niby "strażnikiem". Nie wiem, może nie czytałam jej zbyt uważnie, co wydaje mi się dziwne, ale po prostu wydarzenia mi się w niej nie kleiły. Tak jakbym w trakcie czytania coś pomijała i musiała sobie część rzeczy dopowiadać. Na szczęście w reszcie tekstu, w tych obu rozdziałach nic takiego mi się nie przydarzyło :D
Przykro mi z powodu śmierci Righli. No cóż do ostatniej chwili miałam nadzieję, że ona jednak to przeżyje, że granica trzydziestu lat nie będzie jej granicą. Chciałam nawet zacząć krzyczeć na Corlissa - w końcu zasypywał jej ciało w ziemi piaskiem! A ja miałam cały czas w głowie, że ona jednak się obudzi... Mam nadzieję, że już nikt więcej tu nie umrze. Przyznaję, że w jakimś stopniu przeraża mnie, że istnieje taka możliwość, tym bardziej, że Ulysses jest osobą bezwzględną, a nasi bohaterowie w dość dosadny sposób zaleźli mu za skórę.
Szczerze powiedziawszy to odniosłam wrażenie, że w tym rozdziale Sol już w jakimś stopniu wróciła do siebie. Nie wydawała się już być tak "obłąkana" i przerażona każdą rzeczą. Jej akceptacja życia, które ją czeka jest wręcz orzeźwiająca. Dzięki temu i ja zaczynam mieć wrażenie, że teraz to może być tylko lepiej. No może poza tym, że strażnicy wciąż ścigają tę dwójkę, no i że Corliss znów będzie narażał się na niebezpieczeństwo. Chociaż swoją drogą ten nowy ruch oporu daje mi nadzieje, że jednak coś zmieni się w rządach, które panują nad wykreowanym przez ciebie światem...
Końcówka była, a w zasadzie jest genialna! Tego to się nie spodziewałam, ale jestem jak najbardziej na tak! Chociaż co do tego wątku ich wspólnego dziecka, nie jestem do końca przekonana, ale znając ciebie, nawet jeśli być taki zawarła, wszystko wydawałoby się idealnie dopasowane. Jestem ciekawa twojej ostatecznej decyzji odnośnie tej kwestii. Poza tym chyba nie muszę ci mówić, że te rozdziały to kawał naprawdę dobrej roboty? A co tam powiem! Są świetne! Twój styl pisania to majstersztyk i zdecydowanie oczekuję na ciąg dalszy! Życzę ci zatem duuuużo weny i wolnego czasu! Pozdrawiam :)
PS: Wiem, że ten komentarz jest trochę tak bez ładu i składu, ale w tej chwili nie potrafię jakoś rozsądniej pisać. Ah te emocje! Mam nadzieję, że wszystko zrozumiałaś i zbytnio nigdzie nie namąciłam... Cóż pisz szybko! :)
Zaległościami się w ogóle nie przejmuj ;* Po prostu wzięło mnie na częstsze publikowanie rozdziałów. A poza tym wolę nie wspominać o tym, jak kosmiczne miałam zaległości u Ciebie. Teraz obiecuję, że to się więcej nie powtórzy i będę bardziej uważna :*
UsuńPoprawiłam trochę ten początek, mam nadzieję, że teraz jest bardziej wyrazisty.
Dziękuję ślicznie za komentarz :* Wcale nie jest chaotyczny :) I pozdrawiam serdecznie!
Podoba mi się to, że wzięłaś się za częstsze dodawanie rozdziałów... Cóż po prostu muszę w takim razie zacząć częściej tu zaglądać :D
UsuńPoza tym tak oględnie zerknęłam przed chwilą na początek i nie mam pojęcia, co w nim poprawiłaś (nie czytałam teraz "od deski do deski"), ale jakoś tak odnoszę wrażenie, że tym razem nic mi nie uciekało i dostałam cały zestaw "informacji" (no dobra nie wiem, jak to inaczej ująć!) ;)
Cieszę się, że mimo wszystko mój komentarz nie jest dla ciebie chaotyczny ;)
Czegoś takiego się nie spodziewałam, muszę to przyznać. Bohaterowie mieli niesamowite szczęście, że strażnik akurat okazał się być członkiem ruchu oporu. Szczerze, to na miejscu Coopera próbowałabym raczej wyciszyć całą sprawę ucieczki z więzienia, aniżeli mianowanie Corlissa poszukiwanym numer jeden, ale takie rozwiązanie na pewno podrzuca wiele dobrych pomysłów do dalszego prowadzenia historii, niż jakby nikt ich nie szukał.
OdpowiedzUsuńBiedny Gratiam! Nie rozumiem, jak można podnieść rękę na dziecko. Jak można je skatować do tego stopnia, że nie potrafi się poruszyć. Straszny jest ten świat :( A wizja domu pogrążonego w żałobie wyszła Ci niezmiernie realistycznie.
Cóż... Końcówka jest chyba jeszcze większym zaskoczeniem niż początek. Byłam przekonana, że Soleil już nigdy nie pozwoli nikomu się do siebie zbliżyć, a tu... huhuhu :P
Co do Twojego pytania, to ja również bym się wahała. Myślę, że te osiem(?) (jeśli się nie mylę, coś kiedyś pisałaś o zamknięciu tej historii w około 30 rozdziałach) rozdziałów, może być trochę małą objętością na przekazanie wszystkich uczuć targających Soleil w okresie ciąży, jak i później, już po narodzinach. A co dopiero mówić tu o prowadzeniu wkoło historii, tak bogatej w nowe zwroty akcji, bo zakładam że przygotowania i sam zamach na Coopera będą dość czasochłonne. Gdybym to ja była autorką tego opowiadania, chyba zdecydowałabym się na rozwiązanie bardziej w stylu zakończenia Igrzysk Śmierci. Nie wiem czy czytałaś, w każdym razie [SPOILER ALERT] epilog opowiada właśnie o tym, jak bohaterka (która w pewnym stopniu przypomina w zasadzie Sol, z tą jej całą niesprawiedliwością świata i poglądami na posiadanie potomstwa), cieszy się z daru macierzyństwa, mimo tego, że aby dzieci mogły żyć w wolnym świecie, wielu bliskich musiało oddać swoje życie.
W każdym razie, gdybym to ja miała pisać Twoje opowiadanie, chyba skłaniałabym się ku temu, by Soleil zaszła w ciąże bliżej końca opowiadania, tuż przed zamachem, podczas którego Corliss umiera (dobra drama zawsze w cenie), a Soleil może się później cieszyć dzieckiem, w nowym, wolnym od Coopera świecie. I to, że chłopczyk/dziewczynka będzie jej przypominać o dawnych czasach, wcale nie będzie jej bardziej smucić. Wręcz przeciwnie - pomoże jej pogodzić się ze stratą Corlissa. Taka moja wizja, ale to Twoje opowiadanie, pewnie wymyślisz coś lepszego :p
Pozdrawiam gorąco,
maxie
Bardzo się ucieszyłam, kiedy moje nadzieje przerodziły się w rzeczywistość i okazało się, że ten obcy mężczyzna jest sojusznikiem głównych bohaterów. Po akcji ze strażnikiem, który zatrzymał ich po drodze, spotkanie kolejnego mogłoby się źle skończyć dla obojga, na szczęście tym razem trafili na kogoś z sercem po właściwej stronie. Oczywiście to normalne, że początkowo ani Corliss, ani Soleil nie wiedzieli, czy ufać nieznajomemu - w tak niespokojnych czasach trudno wierzyć w cokolwiek, a co dopiero w słowa osoby, którą widzi się pierwszy raz w życiu. Na szczęście podjęta decyzja o pójściu do schronu okazała się właściwa. Co prawda pomysł z tą bombą średnio mi się podoba, jako że w ogóle nie jestem zwolenniczką przemocy, ale co innego zrobić, skoro zwolennicy Coppera i on sam atakują z każdej strony, nie przejmując się absolutnie niczym? Nie ma wyjścia, trzeba podjąć drastyczne środki, nawet jeśli niesie to za sobą ofiary. Nawiasem mówiąc nareszcie zaczynam dostrzegać w tej zabiedzonej, zniszczonej dziewczynie dawną Sol, co przynosi swojego rodzaju ulgę. Już się bałam, że z tej powłoki przestraszonego dziecka już nigdy nie wyjrzy tamta kobieta. Tymczasem jej ciekawość w stosunku do tego, co działo się w domu Righli, rozpacz na wieść o jej śmierci a także ZAZDROŚĆ (jedno z najbardziej ludzkich uczuć) o Corlissa dobitnie świadczą o tym, że Soleil wypływa na powierzchnię. Niestety zbyt długo się tym nie cieszyłam, bo nadeszła wiadomość o okrutnym potraktowaniu Gratiama. Boże... Nawet dziecko musi swoje dostać, inaczej ta wojna nie byłaby wojną. Biedny malec, mam nadzieję, że dojdzie do siebie, chociaż tak strasznie cierpi.
OdpowiedzUsuńCorliss w nowym ruchu oporu... Cóż, z jednej strony mi się to podoba, w końcu ktoś musi sprzeciwić się panującym rządom i zaprowadzić jakiś porządek, a z drugiej sama możliwość, że Corliss nie wyjdzie z tego cało napawa mnie przerażeniem. Mimo niepokojących myśli końcowa scena dodała mi nieco optymizmu. Moim zdaniem to piękne, że nawet w tak przykrych czasach znajduje się miejsce na miłość. To przywraca nadzieję. Co do dziecka Corlissa i Sol - moim zdaniem to byłoby bardzo ciekawe :)
Rozdział świetny, czytało mi się bardzo przyjemnie i nie mam zastrzeżeń. Pozdrawiam <3
Kurde, wiedziałam, że czegoś nie dodałam! to było takie słodkie, jak ona do niego przylgnęła na początku.. :D
OdpowiedzUsuńJa ci już wspominałam co nieco o tym rozdziale na gadu, ale i tak wypada zostawić taki oficjalny komentarz, prawda? ^^
OdpowiedzUsuńOtóż, to, że mi się podobało pewnie wiesz? A jeżeli nie to teraz cię o tym uświadamiam.
Tak mi się wydawało, że tamten człowiek nie może być zły. Zbyt wiele niedobrego spotkałoby tą naszą kochaną dwójeczkę w tak niedługim czasie, gdyby okazało się, że niesie on kolejne kłopoty. Chociaż, jak na to spojrzeć nieco inaczej, to on i tak ciągnie za sobą kłopoty. Informacje, które im dostarczył są drogocenne, ale jestem przekonana, że Corliss zbyt długo na miejscu nie usiedzi i będzie chciał w jakiś sposób pomóc, znowu wcielić się do ruchu oporu, a to może być przyczyną jakiegoś nieszczęścia.
Sol jakby troszkę dochodzi do siebie, choć pewnie jeszcze długa droga przed nią. Niemniej jednak to dopuszczenie emocji i uczuć na pierwszy plan jest dobrym zwiastunem tego, że dziewczyna pomału odzyskuje kontrolę. Jeszcze nie pełną, bo takiej raczej zbyt szybko odzyskać się nie da, ale jest na jak najlepszej drodze do ucieczki od poprzedniego stanu.
Biedny, Gratiam. Też o tym już ci wspominałam, ale jest mi go cholernie, cholernie żal. Przecież to dopiero dziecko! Jakim potworem trzeba być, aby skrzywdzić tak bardzo niewinną istotkę :( Nigdy tego nie zrozumiem...
Trochę optymizmu nabawiłam się, gdy doszłam do ostatniej sceny. To było urocze, wiesz? ^^ A tak się jej bałaś! Wyszła ci naprawdę fajnie.
A co do dziecka... Ja uważam, że to dobry pomysł. Wprowadzisz w ten sposób kolejny wątek i wcale nie myślę, że będzie to coś zbędnego. Zwłaszcza, że ja się domyślam, jak chcesz zakończyć całą tą opowieść -.-
No, ale ja nie o tym! Nie w tej chwili.
Teraz chcę tylko powiedzieć, że już nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału.
Pozdrawiam serdecznie!