niedziela, 31 sierpnia 2014

Rozdział XXIII

"Być człowiekiem, to czuć, kładąc swoją cegłę, że bierze się udział w budowaniu świata."
Antoine de Saint-Exupery


CORLISS
      Następnego dnia nawet nie wstała z łóżka, jakby wieści, które jej przyniosłem, całkowicie zburzyły wszystko, co zdążyła zbudować po wyjściu z więzienia. Próbowałem zacząć normalną, codzienną rozmowę, lecz Soleil wolała udawać, że nie słyszy pojedynczego słowa. Po prostu wlepiła wzrok w bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni. Z trudem zmusiłem ją do włożenia ubrań czy zjedzenia śniadania, czując przygniatające wyrzuty sumienia. Wiedziałem, że nie powinienem zostawiać kobiety w tak fatalnym stanie. Z drugiej strony tylko walka o wolność mogła przynieść efektywną poprawę jej zdrowia psychicznego. Wątpiłem, by przebywanie w ciemnej piwnicy i nieustająca walka o przetrwanie dobrze na nią wpływały. Jednak gdyby grupie buntowników udało się raz na zawsze zniweczyć plany Coppera, strach dobiegłby końca.
Niestety, jej zachowanie nie uległo poprawie mimo upływu kolejnych dni. Wciąż unikała mojego spojrzenia czy rozmów. Po prostu na nowo zamknęła się w sobie. Miałem nadzieję, że po trzech tygodniach, w dniu wyjazdu, coś się zmieni. Na próżno. Koszmary senne i obrazy z przeszłości dręczyły ją jeszcze dotkliwiej. Uparte, nie chciały odejść, choć wielokrotnie zapewniałem kobietę, że są jedynie wytworem jej zmęczonego umysłu. 
Kolejnym problemem, z jakim przyszło mi się zmierzyć, było to, co zaszło między nami tamtej nocy. Doskonale zdawałem sobie sprawę z konsekwencji, w głębi serca ufając, że zdołamy ich uniknąć. Niestety, tak czy inaczej, osiągnąłem szczyt głupoty i nieodpowiedzialności. Powinienem się powstrzymać! Nadchodziła wojna. Jeśli Sol zaszłaby w ciążę, nie miałaby żadnych szans na cieszenie się wolnością. Strażnicy dopadliby ją w mgnieniu oka, zbyt słabą, nieprzygotowaną na kolejne ucieczki. Jednak gdy zrozumiałem, że nie dotknę, nie pocałuję, nie obejmę jej przez najbliższe miesiące, przegrałem z już kiełkującą tęsknotą i pożądaniem.
      Zapinam zamek swojej walizki, kiedy Heather, ostatnio będąca w domu Righli stałym bywalcem, krząta się po korytarzu.
     – Zabrałeś żel pod prysznic? – pyta, stając nade mną jak cień.
     – Tak. W dodatku nie mam pięciu lat, potrafię sam się spakować – upominam ją. – I nie jadę na wakacje, tylko na szkolenie. Ostatecznie i tak będę musiał pożegnać się z rarytasami takimi jak prysznic.
     – Mój Boże, nie chciałabym cię wtedy wąchać. – Śmieje się, lecz szybko poważnieje, jakby uzmysłowiła sobie, że nie powinna żartować z istotnych spraw.
      Jednak nie uważam jej zachowania za wyraz niedojrzałości. Sam również z trudem odnajduję się w tym chaosie. Misja związana z zabiciem Ulyssesa jest po prostu niezmiernie odległa, tak nierealna, że aż nie potrafię w nią uwierzyć.
      – Pożegnałeś się już z Soleil? – Moja przyjaciółka kontynuuje wywiad.
      – Wolałbym tego nie robić – mruczę pod nosem.
      Wiem, że oglądanie kobiety doprowadziłoby mnie do zmiany decyzji. Nie mógłbym znieść myśli, że zostawię ją samą, zdaną na pastwę losu i ewentualną opiekę Heather. Choć idę na wojnę przede wszystkim, by zapewnić jej spokój, poniekąd zachowuję się jak typowy egoista. Opuszczę Sol, kiedy najbardziej będzie potrzebowała mojej pomocy. Jeżeli tylko potrafiłbym znaleźć się w dwóch miejscach na raz, z pewnością towarzyszyłbym jej w każdej sekundzie. Niestety, świat rzadko bywa skory do spełniania ludzkich marzeń. Muszę dokonać wyboru. Ostatecznie pragnienie zemsty, wymierzenia sprawiedliwości i odzyskania straconych chwil dla Soleil przeważa szalę.
       – Nie wybaczyłaby ci, gdybyś ot tak wyjechał.
      – Prawdopodobnie. Jednak jeśli pokusiłbym się o pożegnanie, zatrzymałaby mnie w domu.
      Moja przyjaciółka kiwa głową na znak zrozumienia.
       – W takim razie biegnij do dzieci. Z pewnością za tobą zatęsknią.
       Zgadzam się z nią w stu procentach. Przez ostatnie miesiące bardzo zżyłem się z tymi małymi istotami emanującymi radością, beztroskimi, patrzącymi na świat przez różowe okulary. Niejednokrotnie dziwiłem się, że mimo wszystkich okropności, które je spotkały, potrafiły dostrzec w drugim człowieku ogrom dobra. Poniekąd byłem im wdzięczny za tak cenną lekcję bezinteresownej miłości. Nauczyły mnie również korzystania z każdej sekundy, nieliczenia czasu. W końcu wizja nieuchronnej śmierci nie może nikomu przeszkodzić w ogólnym przeżywaniu szczęścia, prawda?
       Idę w kierunku pokoju dziennego, skąd dobiegają przyciszone głosy dzieci. Żadne z nich jeszcze nie do końca otrząsnęło się ze śmierci matki, osoby mądrej i nieskazitelnej, gotowej przychylić nieba swoim bliskim. Jej strata wypaliła ogromną dziurę w młodzieńczej psychice, na siłę robiąc z malców dorosłych ludzi. Muszą przetrwać, poradzić sobie z pustką, wykonywać czynności polegające na kontrolowaniu własnych emocji.       W przeciwnym wypadku nigdy nie pozbędą się paraliżującego bólu.
        – Zobacz, co ci na rysowałam! – szczebiocze Tela, podchodząc do mnie z dużą, kolorową kartką papieru w ręku. – To nasza rodzina – tłumaczy. – Z prawej jest mama, ty i Sol, później ja, Ruth, Deedee, Siobhan, Golvan, Reilly i Gratiam. Wiem, że nikt z nas nie ma zielonych włosów, ale nie potrafiłam znaleźć innej kredki.
         – To naprawdę bardzo ładne, dziękuję. Pewnie kiedyś zostaniesz sławną artystką, świetnie sobie radzisz – chwalę ją, wierząc w głębi serca, że w przyszłości podobne hobby również pozwoli jej na swego rodzaju ucieczkę od rzeczywistości. Tymczasem podziwiam dziewczynkę za tak codzienne zachowanie w obliczu żałoby. Może mała nawet nie zdaje sobie sprawy, że śmierć wiąże się z całkowitym i wiecznym brakiem danej osoby. Może jeszcze nie rozumie, że mama już nigdy nie przeczyta jej bajki na dobranoc.
        – Teraz będziesz o nas pamiętał – mówi z dumą i podaje mi swoją pracę.
         Wkrótce pozostałe dzieci szykują się do pożegnania. Obdarowują mnie różnorakimi drobnymi upominkami, które jakoś będę musiał upchać do i tak już bardzo przepełnionej torby. Nie wiem, czy wrócę, dlatego chcę zabrać ze sobą cząstkę domu. Nie mogę zapomnieć, dokąd należę. Na końcu szeregu stoi Deedee, którą poniekąd traktuję jak własną córkę. Dziewczynka obejmuje moje ciało drobnymi rączkami i uśmiecha się smutno.
        – Na jak długo wyjeżdżasz? – pyta.
       – Nie mam pojęcia. Ale liczę, że nie potrwa to długo.
       – Będziesz bezpieczny?
      Choć chciałbym, nie mogę jej okłamać. Mała jest bardzo inteligentna, bez trudu wyczułaby fałsz w moim głosie. Z drugiej strony boję się, że informacja, jaką ją obarczę, całkowicie zburzy wewnętrzny spokój dziecka.
       – Nie. Nikt już nie będzie– szepczę, gryząc się w język o wiele za późno.
       Na szczęście pozostałe osoby zgromadzone w pomieszczeniu nie mogą słyszeć moich słów ze względu na ogólny jazgot. Jedynie Deedee stała się ich ofiarą. Teraz patrzy na mnie z przerażeniem, stojąc bez ruchu niczym słup soli. To dla niej zbyt wiele. Powinienem się powstrzymać przed wypowiedzeniem ostatniego zdania. Choć wojna tak czy inaczej wpłynie na jej życie, może z pomocą przyjaciół nie odczuje walk aż tak dotkliwie. Jednak teraz, kiedy zasiałem w umyśle dziewczynki ziarno niepewności, tamta zacznie dopatrywać się niebezpieczeństwa w każdym szczególe.
         – Co to znaczy? – pyta ze strachem.
        –Że Copper jest wściekły, a za jakiś czas zdenerwuje się jeszcze bardziej.
        – Ale dlaczego chcesz się w to mieszać?
       – Ponieważ tylko takie działanie pozwoli na zbudowanie lepszej przyszłości.
       – Tak ci się wydaje – dodaje, zupełnie zrezygnowana. – Skąd pewność, że wygracie? A jeśli nie, to co wtedy? Pomyśl o Soleil. Nie da sobie rady bez ciebie.
        Deedee użyła właśnie jednego z silniejszych argumentów. Mimowolnie widzę przed oczyma minę kobiety, kiedy dowiaduje się o moim zniknięciu. Najprawdopodobniej wpadnie w szał, może nawet mnie znienawidzi. Jeśli przeżyję, nie będę miał do kogo wracać. Powinienem przynajmniej się pożegnać, wytłumaczyć jej wszystko na spokojnie. Powiedzieć, że, choć zachowuję się jak typowy egoista, wciąż mi na niej zależy.
       Czasem odwaga bywa zabójcza.
       – Zastanów się, czy na pewno tego chcesz.
        – Już podjąłem decyzję. Nie potrafię dłużej siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak rozpętuje się piekło. Pragnę mieć jakikolwiek wpływ na nadchodzące wydarzenia.
       – W takim razie uważaj na siebie. I obiecaj, że wrócisz – mówi, znów mnie przytulając.
       Głaszczę ją po głowie w opiekuńczym geście, jednocześnie wierutnie kłamiąc.
      – Obiecuję.
        Deedee wyrosła już z nierealnych bajek, lecz mimo to ufam, że uwierzyła mojej przysiędze. Sprawia wrażenie dorosłej osoby, choć wciąż wygląda bardzo niepozornie. Nawet nie zdążyłem zauważyć, kiedy zaszła w niej tak diametralna zmiana. Jej słowa przywodzą mi na myśl wywody pewnego starego mędrca, który dzięki swojemu doświadczeniu życiowemu bezbłędnie przewiduje przyszłość.
Wychodzę z pomieszczenia, by następnie z ciężkim sercem skierować się do piwnicy. Czeka mnie najtrudniejsze z dotychczasowych pożegnań, dlatego nieustannie waham się między podjęciem wyzwania a kapitulacją. Kiedy wreszcie staję przed wejściem do pomieszczenia, słyszę cichy szmer. Muszę nadstawić ucha, by zdać sobie sprawę, że Sol płacze. Najprawdopodobniej próbuje stłumić szloch, przyciskając do twarzy poduszkę. Nie mogę tego zrobić. Nie mogę pogłębić jej rozpaczy. Ostatecznie rezygnuję. Wracam do Heather starającej się wcisnąć do mojej torby kilka kanapek.
        – Nie chcę, żebyś zgłodniał – mówi, widząc, że patrzę na nią karcąco.
       – Nie przejmuj się mną. Zadbaj raczej o siebie i maluchy. Proszę, miej też na względzie Soleil.
        – O to nie musisz się martwić – dodaje z uśmiechem. – Chyba powinieneś już iść – oznajmia po chwili, wskazując głową w kierunku samochodu stojącego przed domem.
       – Dziękuję za wszystko. Nie dałbym sobie rady bez twojej pomocy.
        Kobieta przytula mnie na pożegnanie.
        Następnie podnoszę walizkę i znikam za drzwiami. Ciepłe powietrze owiewa moją twarz. Choć zdążyłem przyzwyczaić się do podobnego klimatu, muszę przyznać, że wysoka temperatura chwilami bywa męcząca.
        Gdy docieram do pojazdu, wita mnie nieznajomy mężczyzna. Ma długą brodę, ciemną karnację i czarne włosy.
       – Dzień dobry, panie Devon. Nazywam się Teodros Bauge. Jak pewnie się pan domyśla, zawiozę pana do siedziby Szkarłatnej Gwardii. W naszej bazie panują surowe zasady, dzięki którym zachowujemy anonimowość. Złamanie choć jednej grozi wyrzuceniem z organizacji. Chyba nie muszę opowiadać o konsekwencjach zdrady, prawda?
       – Prawda – odpowiadam natychmiastowo, próbując ignorować jego podejrzliwe spojrzenie.
       – Dobrze. Z racji obecności nadajników w telefonach komórkowych za chwilę przeszukam pańską torbę. To standardowa procedura, proszę się nie opierać.
      – W porządku – mówię, nie mogąc przyzwyczaić się do urzędowego tonu Teodrosa.
       Jego przemowa przywodzi mi na myśl informacje przekazywane przez automatyczną sekretarkę. Choć opowiada o dość istotnych sprawach, z trudem powstrzymuję się przed przeciągłym ziewnięciem.
– Oczywiście nie będzie pan zupełnie odcięty od kontaktu z bliskimi. Nasi technicy wynaleźli urządzenie służące do komunikacji, którego podwładni Coppera nie zdołają wytropić. Jednak prosimy o rozsądne korzystanie z niego. By przygotować pana do przetrwania w ekstremalnych warunkach, pożegna się pan z wygodami takimi jak osobny pokój czy codzienny prysznic. Pobudka każdego ranka zaplanowana jest na godzinę piątą trzydzieści. Następnie rozpoczną się treningi fizyczne i ćwiczenia psychiczne przerywane posiłkami. O reszcie obowiązków dowie się pan na miejscu. Teraz proszę o podanie mi pańskiej walizki.
        Oddycham z ulgą, kiedy mężczyzna kończy wykład, a jednocześnie przekazuję mu własną torbę. Patrzę, jak Bauge z nieprzeciętną uwagą rozpina suwak i przegrzebuje moje rzeczy w poszukiwaniu komórki, którą, rzecz jasna, zostawiłem w domu. Kończąc, nawet nie stara się doprowadzić obecnie niepoukładanych ubrań do pierwotnego stanu.
       – Ze względu na pańską pozycję społeczną, otrzymałem rozkaz, by na czas podróży zamknąć pana w bagażniku. Proszę więc o wyjście z pojazdu i skierowanie się do odpowiedniego miejsca.
       -To raczej nie będzie potrzebne. Wielokrotnie prowadziłem samochód i oprócz kilku komplikacji nie zostałem rozpoznany.
       - Rozkaz to rozkaz, panie Devon. A takowych należy słuchać – oznajmia surowo, nawet nie obdarowując mnie pojedynczym spojrzeniem.
        Szczerze mówiąc, nie mam zamiaru kontynuować sprzeczki i tworzyć niepotrzebnych problemów, dlatego, bez dłuższej dyskusji, wychodzę z auta, wrzucam na tylne siedzenie swoją torbę, a następnie chowam się w przestrzeni bagażnika. Kiedy czuję, jak moje ciało zaczyna niekontrolowanie drżeć, wiem, że Teodros uruchomił silnik. W głębi serca liczę, że jest dobrym kierowcą i przestrzega przepisów ruchu drogowego. W miarę jak bezwiednie poddaję się wszelkim zakrętom, z ulgą stwierdzam, że prowadzi całkiem nieźle. W czasie podróży próbuję nie myśleć o Soleil. Stchórzyłem. Wolałem znajdywać kolejne wymówki, by tylko uniknąć spojrzenia w jej oczy. Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym wyjeździe. Może bałem się, że, jeśli spędzę z kobietą zbyt wiele czasu, nie będę chciał bez niej żyć. Przegram z tęsknotą i zostanę w domu, nie mając większego wpływu na dalsze losy świata. Żałośnie pragnę zabawić się w bohatera. Zupełnie jakby opinia buntownika numer jeden mogła zapewnić mi wieczne szczęście. Nagle zaczynam żałować swojego wyboru. Tak naprawdę nie posiadam nadludzkiej siły. Jedna dodatkowa para rąk do pomocy niczego nie zmieni. Gdybym zrezygnował, wróciłbym do mieszkania Righli, przeprosił Sol za własną niedojrzałość i odnalazł wewnętrzny spokój mimo wojny szalejącej na ulicach. Kto wie, może oboje zostalibyśmy złapani, lecz przynajmniej byłbym w stanie wykorzystać resztki energii na ratunek dla mojej ukochanej. Obecnie pozostała mi tylko cicha modlitwa.
Coraz głębiej zapadam się w nienawiści do samego siebie. Ostatnie wydarzenia, a szczególnie zabawa w strażnika, sprawiły, że stałem się kimś innym. Poznałem strach od środka, a instynkt przetrwania pokazał ostre kły, sprawiając, że skupiłem swoje myśli wyłącznie na własnej osobie. Nie jestem już zdolny do tak ogromnego poświęcenia.
W końcu docieramy na miejsce. Teodros otwiera bagażnik, a ja zostaję oślepiony przez jasne światło słońca. Wychodzę, rozprostowując obolałe kości. Po chwili mężczyzna podaje mi walizkę i, nie obdarzając mnie pojedynczym spojrzeniem, idzie przed siebie.
Zaprowadzę pana do dormitorium, gdzie będzie pan miał czas na rozpakowanie się – mówi, przechodząc przez próg niewielkiej, wyglądającej bardzo niepozornie, chatki.
W środku witają nas odpadający tynk oraz zakurzone firanki zdobiące powybijane okna. Oczywiście to tylko „ładne” opakowanie dla niezwykle rozbudowanej kryjówki. Bauge szybko omija labirynt połamanych mebli. Kiedy przesuwa jedną z szaf, odsłania dość szeroki otwór dodatkowo zasłonięty drewnianą płytą – wejście do zakazanej siedziby rebeliantów. Choć byłem tu już dwa tygodnie temu, dopiero teraz czuję tajemniczą atmosferę budynku. Wcześniej zbytnio zirytowałem się nieustanną gadaniną rzekomego strażnika, który zresztą dostał burę od przywódców za przyprowadzanie do bazy nieznajomego. Podobno chłopak nie miał jeszcze odpowiednich kwalifikacji, jednak, gdy ktoś wyższy rangą zobaczył moją twarz, całe zdenerwowanie ustąpiło miejsca dumie.
Już stąpając po wąskich stopniach schodów, słyszę donośne głosy buntowników. Zapewne kierują się do stołówki na obiad. Gdy idziemy labiryntem ciemnych korytarzy, mijamy poszczególne osoby uważnie lustrujące moją twarz. Przez ich obecność czuję się nieswojo, dlatego oddycham z ulgą, docierając do sypialni.
Pomieszczenie nie wygląda zbyt przyjaźnie. W powietrzu unosi się zapach stęchlizny i potu, a ściany pokryte grubą warstwą pleśni są wręcz przytłaczające. Na środku i w każdym kącie umieszczono bardzo blisko siebie dwupiętrowe prycze. Teodros zatrzymuje się nagle, wskazując jedną z nich.
To twoje łóżko. Za godzinę bądź gotowy na trening – mówi, nagle zwracając się do mnie na „ty”.
Najwyraźniej znajoma baza dodaje mu pewności siebie. Będąc na swoim terytorium, zaczyna dowolnie rozkazywać.
Mógłbym do kogoś zadzwonić? – pytam w ostatnim momencie, zanim mężczyzna wychodzi z pokoju.
A co, już stęskniłeś się za domem? Biedaczyna. Nie wiem, jak wytrzymasz te następne miesiące – kpi.
Po prostu nie zdążyłem pożegnać się z jedną osobą – nalegam, mimo zdenerwowania aroganckim zachowaniem Bauge’a.
Staram się zacisnąć pięści i powstrzymać złość, kiedy tamten odchodzi z głośnym śmiechem. Już teraz przeczuwam, że kolejne tygodnie będą dla mnie prawdziwą szkołą życia oraz nauką uciszania swojej wybuchowej natury. Ze zrezygnowaniem siadam na brudnym materacu, załamując ręce. Wyrzuty sumienia znów dają mi się we znaki, więc, by za wszelką cenę je zagłuszyć, ruszam na poszukiwanie łazienki. Bardzo szybko znajduję szeroką salę z szeregiem pryszniców i dwoma osobnymi pomieszczeniami pełniącymi funkcję ubikacji. Bez wahania zdejmuję ubranie, zważając na fakt, że pozostali członkowie stowarzyszenia w chwili obecnej przebywają w jadalni, i poddaję się gorącym strumieniom wody. Choć krystaliczna ciecz dotkliwie parzy moją skórę, nie uciekam. W końcu tylko cierpienie fizyczne może na krótką chwilę zniszczyć poczucie winy.
Zapewne gdyby nie głośny jazgot dobiegający z pokoju obok, jeszcze długo trwałbym w identycznej pozycji. Muszę jednak stawić czoła wyzwaniu. Nie przyjechałem tutaj, by użalać się nad sobą, lecz walczyć, dlatego posłusznie doprowadzam się do porządku i wracam do dormitorium.
O! Nowa twarzyczka!– krzyczy niespodziewanie pewna nieznajoma kobieta.
Nie do końca nowa – odzywa się ktoś z końca sali. – To Corliss Devon.
O mój drogi Boże! – woła tamta, nagle rzucając mi się na szyję. – Gdybym była nastolatką, wytapetowałabym sobie pokój twoimi zdjęciami! A bez włosów na głowie wyglądasz jeszcze bardziej buntowniczo!
Calia! – syczy czarnoskóry mężczyzna, próbując opamiętać moją nachalną adoratorkę. – Odsuń się, bo go wystraszysz.
No przepraszam serdecznie! Poniosło mnie odrobinkę. Poza tym nie powinieneś się mnie bać, Corl. Rzadko gryzę.
- Mam nadzieję – mówię, uważnie przyglądając się członkini ruchu oporu.
Ciemne, kręcone włosy łagodnie opadają na jej twarz, podkreślając głęboką czerń oczu. Kobieta jest niesamowicie niska, przez co, kiedy ją obserwuję, muszę nieustannie patrzeć w dół.
Miło cię poznać – oznajmia człowiek, który poniekąd uratował mnie od dziwnego zachowania Calii. – Mam na imię Gilbert.
Corliss. – Podaje mu rękę.
Co sądzisz o naszej bazie? – pyta, siadając na łóżku i obejmując ramieniem kobietę.
Wcześniej nawet nie przyszło mi do głowy, że mogą być parą lub przynajmniej dobrymi przyjaciółmi.
Jest świetnie usytuowana – stwierdzam zgodnie z prawdą, jednocześnie ukrywając swoje największe obawy.
Martwię się, że już nigdy nie wrócę do domu, że misja jedynie pogorszy i tak fatalną sytuację. Nie chcę ginąć w tych obskurnych murach jako przegrany. W chwili śmierci pragnę być z tymi, których kocham. I w głębi serca liczę, że zasłużę na ten przywilej.
– Z czasem do niej przywykniesz – mówi mężczyzna, jakby czytał mi w myślach. – Członkowie Gwardii to jedna wielka rodzina. Wspólnie płaczemy, śmiejemy się, jemy, śpimy i, rzecz jasna, umieramy – próbuje zażartować, lecz póki co czuję się wyłącznie zniesmaczony jego czarnym humorem. – Przepraszam – poważnieje, widząc moją skwaszoną minę. – Widać nie tylko umysł Calii jest dziwnie nieporadny.
Nic nie szkodzi – dodaję, starając się wybrnąć obronną ręką z tej niezręcznej sytuacji. – Ostatecznie i tak masz rację.
­ - Niestety. Czasem odnoszę wrażenie, że Copper to rozjuszony byk, a my pełnimy funkcję torradorów trzymających czerwoną płachtę – stwierdza, na co kobieta wybucha głośnym chichotem, podczas gdy ja powoli zaczynam myśleć, że jestem jedyną normalną osobą w tym towarzystwie.
Mimowolnie uciekam myślami do domu. Ciekawe, czy dzieciaki już zjadły obiad. Chyba czują się na tyle dobrze, by wrócić do codziennych zabaw. Oby Heather dobrze poradziła sobie z nowymi obowiązkami. Gdyby nie jej pomoc, z pewnością nie wytrzymałbym ciągłej presji...
Chaos powstały w mojej głowie zostaje przerwany przez donośny męski głos dobiegający z rozwieszonych na ścianie kolumn: „Najbliższy trening rozpocznie się za pięć minut”. Prawie wszystkie osoby zgromadzone w pomieszczeniu reagują na komunikat jak zahipnotyzowane. Odruchowo wstają z miejsc i kierują się ku wyjściu. Początkowo wydaje mi się, że powinienem zrobić to samo, lecz ostatecznie czekam na dalsze instrukcje.
- Rusz tyłek, Corliss. Nikt nie będzie na ciebie czekał przez wieki. Kto ostatni, ten przegrywa! - mówi Calia i, łapiąc moją rękę, zmusza mnie do wstania.
Oboje biegniemy przez labirynt korytarzy, mijając różnorakie sale. Kiedy wreszcie docieramy do celu, nie potrafię złapać oddechu. Kobieta również się zmęczyła, opiera dłonie o uda i ciężko dyszy. Dopiero po odzyskaniu sił idziemy do drzwi. Zanim jednak przekraczamy próg sali, zostaję zaczepiony przez pewnego rosłego mężczyznę, który wręcza mi strój do ćwiczeń. Czarny t-shirt, kurtka w tym samym kolorze z czerwonymi obszyciami oraz ciemne spodnie. Po otrzymaniu ubrań wreszcie udaje mi się dostać do środka.
Sala treningowa robi piorunujące wrażenie. Na białych ścianach i suficie rozwieszono podłużne, połyskujące lampy, natomiast na całej jej długości ustawiono różnorakie urządzenia zwiększające siłę mięśni oraz maty w kolorze słomy, a w kącie pomieszczenia – prostokątne szatnie. Wybieram jedną z nich, by móc w spokoju włożyć na siebie nowy kostium. Gdy kończę, pozostali członkowie Gwardii stoją już obok siebie w zwartym szeregu. Dołączam do nich najszybciej, jak tylko potrafię, aby mojego spóźnienia nie zauważył żaden z przywódców. Układam ręce wzdłuż ciała i idę kilka kroków do tyłu, chcąc znaleźć się na równi z osobą po prawej oraz lewej stronie. Ostatecznie i tak dostaję burę od łysego trenera, który oskarża mnie o brak wyprostowanej postawy.
- Witamy na popołudniowych ćwiczeniach. Dzisiaj skupimy się przede wszystkim na pracy nóg. Cormack, Ulrich, Novak, Dormiss i Doubtack pójdą z Teodrosem – oznajmia, a ja w głębi duszy cieszę się, że ominie mnie kolejne spotkanie z tym gburem. - Kreed, Devon, Casheer, Stanley i Voltan z Arvidem – mówi, wskazując na jasnowłosego, wysokiego mężczyznę.
Słysząc własne nazwisko, czuję nieuzasadnioną dumę. Bycie członkiem tej społeczności łechce moje ego. Niestety wiem, że puste słowa jeszcze nic nie znaczą. Nie mam pojęcia, jak się zachowam, gdy wojna obejmie zasięgiem resztę świata. Może zupełnie stracę odwagę, może ucieknę od przykrych konsekwencji, całkowicie poddając się instynktowi przetrwania, a marzenia o waleczności i bohaterstwie odejdą w niepamięć.
Zajęcia rozpoczynają się zaraz po rozdzieleniu pozostałych osób do grup. Po długiej rozgrzewce Arvid instruuje nas, jak powinniśmy wykonać poszczególne uderzenia i obezwładnić przeciwnika, jednocześnie nie mając szczególnie silnych rąk. Początkowo pozostali członkowie drużyny blondyna radzą sobie znacznie lepiej ode mnie. Z pewnością podobne ćwiczenia wykonywali już wielokrotnie, dlatego ja popełniam znacznie więcej błędów niż oni. Dopiero pod koniec treningu powoli wychodzę na prowadzenie, udaje mi się nawet zadać kilka silnych ciosów. Żelowy manekin imitujący człowieka gwałtownie odchyla się do tyłu. Zadowolony, opieram się plecami o ścianę, by wyrównać oddech i zyskać nieco energii.
- Dobra robota – mówi mój mentor, klepiąc mnie po ramieniu. - Jeszcze dużo pracy przed tobą, ale jak na pierwszy raz było całkiem nieźle. A teraz wszyscy marsz pod prysznic, bo cuchniecie na kilometr. Korzystajcie, póki możecie!
- Cóż za pocieszenie – szepcze Calia w drodze do łazienki.
Jest w tej samej grupie, co ja (o ironio!), choć obecnie przygniatające zmęczenie sprawia, że nie mam ochoty jej dogryzać. Kobieta dzierży w dłoniach niewielką kosmetyczkę i pidżamę. Rzecz jasna, w siedzibie Gwardii zabrakło miejsca na oddzielenie toalet damskich od męskich, dlatego zostaliśmy skazani na swoją nieustającą obecność. Całe szczęście szybko dołącza do nas Gilbert, który nieco rozładowuje napiętą atmosferę.
- I jak? Żyjecie?
           - Ledwo. Ale żałuj, że nie widziałeś Corla w akcji! Te drapieżne ruchy... niczym pantera!
           Odruchowo wybucham śmiechem, słysząc wypowiedź Calii. Zastanawiam się, jakim cudem mężczyzna z nią wytrzymuje, jednocześnie pozostając przy zdrowych zmysłach.
           - Uważaj, co mówisz, bo jeszcze będę zazdrosny – oznajmia żartobliwie, zupełnie jakby nie zauważył jej absurdalnego zachowania.
- Przecież wiesz, że nie zostawiłabym cię nawet dla samego Adonisa, skarbie. - Całuje go w policzek.
Widząc miłość tych dwojga, mimowolnie przypominam sobie o Soleil. Choć staram się to ignorować, myśli o ukochanej nieustannie zaprzątają mi głowę. Sprawiają, że nie potrafię skupić się na czymkolwiek innym. Nawet czas, jaki spędzam na wzięciu prysznica, zjedzeniu kolacji czy zasypianiu nie zmniejsza ich intensywności. Nie mogę się od nich uwolnić również w ciągu nocy. Śniąc, widzę, że została złapana przez strażników. Dwaj masywni mężczyźni knebluję jej ręce oraz nogi. Nagle jeden bierze pustą butelkę po whiskey wcześniej stojącą na stole i uderza nią w głowę kobiety. Patrzę, jak odłamki szkła topią się w jej jeszcze długich włosach.
- Corliss! - krzyczy z przerażeniem.
Najprawdopodobniej przeczuwa, że to dopiero początek tortur. Pragnę wyciągnąć rękę w jej kierunku, lecz moje starania kończą się fiaskiem. Jestem poniekąd unieruchomiony, sparaliżowany. Zauważam także, że obaj podwładni Coppera są pijani w trupa. Niespodziewanie wpadają na kolejny, jeszcze bardziej chory pomysł. Nie mija chwila, a dzierżą w dłoniach czerwone cegły. Obaj śmieją się niczym opasłe świnie, kiedy Sol próbuje błagać ich o litość. Na daremno. Nadchodzi pierwszy cios. Słyszę tylko głośny pisk i przerywany płacz. Kobieta dusi się krwią wypływającą z jej własnych ust, nieustannie wołając moje imię.
- Ratuj mnie! - wrzeszczy, nachalnie wdychając powietrze.
Po chwili także oczy ukochanej zachodzą szkarłatną substancją. Robię wszystko, co w mojej mocy, by tylko ją uwolnić, jednak wciąż stoję w miejscu, nie umiem nawet uciekać. Budzę się, gdy zamiast czaszki Soleil zostaje krwawa miazga.
Dotykam dłońmi twarzy, chcąc upewnić się, że powróciłem do rzeczywistości. Muskając swoje policzki, zauważam, że są pokryte zaschniętymi łzami. I wiem już, że brutalny sen skutecznie odpędził zmęczenie. Nie wytrzymam tutaj ani chwili, jeśli wcześniej nie skontaktuję się z kobietą. Wstaję na równe nogi i, nie zważając na późną porę, pędzę korytarzami w poszukiwaniu telefonu. Do celu docieram po kilku minutach bezsensownego błądzenia. Drżącymi dłońmi wybieram numer domowy Righlii i czekam, aż ktokolwiek się odezwie.
- Pomocy! - Słyszę znajomy, kobiecy głos.
- Co się dzieje, skarbie? - pytam troskliwie, przerażony jej gwałtownym odzewem.
Choć przypuszczam, że zwykle nie radzi sobie z kolejnym atakiem strachu, tak czy inaczej zaczynam się martwić.
- Będą tu lada chwila. Czuję to. Boję się. Nie mam siły się bronić...
- Spokojnie. To tylko twoja wyobraźnia, kochanie. Zapal światło, weź kilka głębokich wdechów i porozmawiaj ze mną – szepczę.
Wyrzuty sumienia uderzają w samo sedno z nieprawdopodobną siłą. Oddałbym wszystko, by móc znaleźć się obok kobiety, pocieszyć ją, pocałować czy przytulić. Wtedy zniknęłoby całe przerażenie, podczas gdy skazałem się na samotność. Nawet nie przypuszczałem, że przez kilka lat zdążyłem uzależnić się od mojej ukochanej, jakby jej obecność była tlenem niezbędnym do oddychania.
Wlepiam otępiały wzrok w ledwo żarzącą się żarówkę oświetlającą pomieszczenie, jednocześnie czekając na kolejne słowa Sol.
- Dlaczego uciekłeś bez pożegnania? - pyta, lecz w jej głosie nie wyczuwam złości, raczej rozczarowanie.
- Stchórzyłem – przyznaję szczerze.
- Nigdy ci tego nie wybaczę – mówi.
Słowa kobiety są ostre niczym miecz, brutalnie wbijają się w moje gardło i serce, uniemożliwiając dalszą rozmowę. Próbuję wydusić z siebie jedno zdanie przeprosin, na próżno. Nienawidzę własnej bezradności i braku odwagi. Mam ochotę rozerwać swój umysł na strzępy, by nie odczuwać już tak potężnego cierpienia.
Kiedy wreszcie częściowo dochodzę do siebie, coś szczególnie przykuwa moją uwagę. Jeszcze chwilę przedtem słyszałem cichy oddech ukochanej. Teraz w słuchawce dudni jedynie ogłupiająca cisza.
- Sol, skarbie? - zagajam, lecz nikt nie odpowiada.
- Gdybyś naprawdę ją kochał, pozwoliłbyś jej odpocząć – mruczy Teodros, trzymając w dłoni odłączony kabel telefonu i śmiejąc się kpiąco.

***
Wiem, że rozdział jest dziwny. Nie przepadam za pisaniem z perspektywy Corlissa, a z notki nie jestem ani trochę zadowolona. Poza tym chciałabym życzyć studentom udanego ostatniego miesiąca wakacji, a uczniom - radosnego powrotu do szkoły (choć wątpię, że to w ogóle możliwe).

7 komentarzy:

  1. Może zacznę od kilku błędów, które rzuciły mi się w oczy:

    "Dzisiaj skupimy się na przede wszystkim na pracy nóg" - jakieś dodatkowe "na" Ci się tu wkradło

    Jeszcze jak jeden z rebeliantów się przedstawia, mówi "Nazywam się...". Rozumiem, że to mowa zależna i teoretycznie można zapisywać dialogi z różnymi błędami, ale powinno być "mam na imię", no chyba, że podałby nazwisko :))
    I jeszcze coś dziwnego stało się z czcionką. Spory fragment tekstu jest napisany zupełnie innym charakterem i wielkością.

    Nadal jestem zdania, że Corliss nie powinien wyjeżdżać. Wiadomo, że każdy chętny by zabić Coppera się przyda, ale mimo wszystko mężczyzna jest potrzebny Soleil. Kobieta na pewno nie będzie się czuła bezpiecznie, kiedy Corliss ciągle naraża się na śmierć. Zamartwianie się o bliskich nie wpływa pozytywnie na stan psychiczny.
    Muszę jednak przyznać, że Corliss jest prawdziwym patriotą. Wielu ludzi nie byłoby w stanie zrezygnować ze spędzenia czasu z bliskimi, by walczyć o dobro ogółu. Niestety większość z nas jest egoistami. Zastanawiałam się nawet, co ja sama zrobiłabym na miejscu mężczyzny. Wątpię, bym była w stanie tak po prostu wyjechać po raz kolejny. Prawdopodobnie zostałabym z rodziną.
    Mimo wszystko wydaje mi się, że atmosfera w miejscu, w jakim teraz znalazł się Corliss, nie jest taka zła. Co prawda warunki mieszkalne są niezbyt zachwycające, ale kiedy na dobre wybuchnie wojna, nikt nie będzie się pławił w luksusach. Dwójka rebeliantów, których miał okazję poznać Corliss, wydaje się miła, więc może przynajmniej będzie mógł liczyć na ich wsparcie w chwilach, gdy najbardziej zacznie doskwierać mu samotność.
    Chyba ja także nie wybaczę Corlissowi tego, że nie pożegnał się z Sol. Rozumiem, czemu to zrobił. Łatwiej jest wyjechać, nie patrząc w ostatniej chwili na osobę, którą się kocha. Mimo wszystko powinien był to zrobić, chociażby dla niej, by w razie jeśli umrze, pamiętała go jako kochającego mężczyznę, a nie kogoś, kto uciekł, odszedł bez słowa.
    Pozdrawiam
    koszmar-na-jawie
    b-u-n-t

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawa jestem, czy Soleil faktycznie będzie w ciąży. W notce pod poprzednim rozdziałem poruszyłaś ten wątek, ale ostatecznie nie mamy pojęcia, czy zdecydujesz się z tego skorzystać. Moim zdaniem to byłoby całkiem ciekawe, choć niekoniecznie dobre dla samej Sol, która jeszcze nie do końca doszła do siebie po tym, co ją spotkało.
    Nie podoba mi się to, że Corliss nie pożegnał się z ukochaną kobietą. W ogóle mi się nie podoba ten jego udział w ruchu oporu - doskonale zdaję sobie sprawę, że ktoś musi zacząć walczyć, żeby obalić rządy Coppera, ale jestem tak zżyta z bohaterem, że boję się, co może mu się stać. Soleil zapewne będzie bezpieczna z Heather i dziećmi, o ile można mówić o bezpieczeństwie w czasie takiej sytuacji, mimo to żałuję, że Corliss nie zajrzał do niej chociaż na chwilę. W końcu nie wiadomo, kiedy się znowu zobaczą, czy kiedykolwiek uda im się jeszcze spotkać... Sądzę, że to samo odczuła Deedee. Mimo iż wymogła na Corlissie tę obietnicę, na pewno wyczuła kłamstwo w jego głosie, a nawet jeśli nie, to obawiam się, że wkrótce wszyscy się przekonają, że nic już nie jest pewne, a przestało być łatwe już dawno. Oby tylko te wszystkie działania przyniosły zamierzony skutek. Niech Copper zapłaci za wszystkie krzywdy, które wyrządził.
    Siedziba Gwardii, mimo wszystko, zrobiła na mnie wrażenie. To zadziwiające, skąd w tych ludziach tyle siły do walki, tyle samozaparcia i upartości w dążeniu do celu. Potrafili się zorganizować, prowadzą intensywne treningi, jakoś sobie radzą w wierze, że uda im się zrealizować plan. Otoczenie jest dość przygnębiające, między innymi przez niezbyt częsty dostęp do prysznica czy kontaktu z bliskimi, ale cóż, trzeba się poświęcić i zdecydować na pewne wyrzeczenia. Cieszę się, że Corliss już pierwszego dnia poznał dobrych ludzi, mianowicie Corlę i Gilberta. Liczę, że dzięki nim uda mu się przebrnąć przez szkolenie. A Sol... Oby Sol mu wybaczyła. Potrzebują siebie nawzajem, chociażby podczas tych krótkich i rzadkich rozmów.
    Mnie również rozdział się podoba, jestem bardzo ciekawa, co wydarzy się dalej, jaki będzie pierwszy ruch Gwardii, co zrobi Corliss... Czekam zatem na ciąg dalszy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. miałam trzy rozdziały do nadrobienia. Muszę przyznać że cieszę się,że dajesz teraz notki o wiele częsciej, bo dzięki temu nie musze tak długo trwać w niepewności... Zdziwiło mnie mocno zachowanie Corlissle'a w przeciągu tych trzech note. Wydaje mi się,że jest mocno nieprzemyślane, ale może włąśnie o to chodzi - to, że działa impulsywnie i nie do końca racjonalnie, może być wynikiem tego, że tak naprawdę zupełnie sobie nie radzi z zaistniała sytuacją i nie jest pewien,co powinien robić. przez tak długi czas pragnął uratować i być zSoleil, a teraz tak po prostu jązostawił, bez pożegniania, wcześniej spędzając z nią jedną noc... nie wiem,czy to dziewczynie w jakikolwiek pomoże.to wg mnie bylo naprawdę egoistyczne...ale cóż,czasem nawet on może sobie pozwolić na takie zachowanie od czasu do czasu. ale nie rozumiem również teog, że tak szybko uciekł z domu R, a potem wystarczył jeden telefon, żeby wrócić. Myślałam,że obietnica dana kobiecie znaczy dla niego coś więcejn, tymczasem on praktycznie od razu uciekł z domu, zabierając ze sobą Soleil, żeby nie musiec nadal nad tym wszystkim myśleć...a przecież tak tego nie załatwi, zresztą właściwie złamał obietnicę, co zupełnie mi nie pasuje. Tak więc jego zchowanie jest dlamnie nieracjonalne. CO do reszty podoba mi się, ze okazało się, że jest jeszcze jeden ruch oporu, bo on ma jakąś szanse coś zdziałać. aczkolwiek nie do końca rozumime, co się stąlo po wybuchu w porpzednim rozdziale, tzn. gdzie się pojawił rudzielec"strażnik"., jakoś mi umknęło. ale generalnie myslę, ze dobrze się stało, że Corlissle weźmie w tym udział, aczkolwiek wolałabym,żeby w jakichś innych okolicznościach- tzn. jakoś inaczej wobec Soleil. Właściwie pewnie byłoby możliwe wziąć ją ze sobą,skoro najwyraźniej są też tam kobniety, ale wiem,że ona nie poradziłaby sobie w takim miejscu...ale przecież walka nie oznacza tylko walki wręcz. Ech, sama nie wiem.Wiem,że Corlissle jest niesprawiedliwy w ocenie dwójki nowych bohaterów (tej pary), gdy uważa ich za nienormalnych, bo jeśli tak,to co można powiedzieć o jego ukochanej? cieszę się jednak,że Soleil trochę lepiej sobie radzi, pokazuje jakieś inne uczucia niż tylko strach. Aczkolwiek to,że jest aż tak zależna od C,jest przerażające. być moze koniecznośc opieki nad dziećmi jej pomoże? nie chcę,by była w ciąży na tę chwilę... To by wszystko skomplikowało.

    OdpowiedzUsuń
  4. Widzę, że powolutku, powolutku zbliżamy się do końca. Corliss taki kochany, jak myśli o Sol, że aż mi się ciepło robi na serduszku. To chyba dobrze, że jednak zdecydował się przyłączyć do walczących, może rzeczywiście uda im się zmienić ten świat na lepsze. Mam tylko nadzieję, że obalenie Coopera sprawi, że wszystko się poukłada, a nie, że szybko znajdzie się ktoś, kto zechce go zastąpić.

    Muszę, jednak przyznać, że chłopak rozczarował mnie tym, że jednak nie pożegnał się z Soleil. Rozumiem, że to musiałoby być dla niego trudne, ale... No nie wiem, ja sobie tego nie potrafię wyobrazić, jak czułabym się, gdybym była na miejscu dziewczyny. Chyba też nie do końca potrafiłabym wybaczyć.

    Piszesz, że nie lubisz pisać z perspektywy Corlissa, ale ja lubię jego rozdziały o wiele bardziej niż te Soleil.

    Pozdrawiam gorąco,
    maxie

    OdpowiedzUsuń
  5. Znalazłam wolną chwilkę, więc postanowiłam nadrobić chociaż troszkę moich blogowych zaległości. Dotarłam tutaj do ciebie, ale w sumie nie wiem, co mam ci napisać. Przecież znasz moje zdanie na temat tego rozdziału z naszych wcześniejszych rozmów. W każdym bądź razie... Corliss naprawdę zdenerwował mnie swoim zachowaniem. Tym, że tak wymknął się bez żadnego pożegnania z Sol. Dobra, to było dla niego ciężkie, ale czy dla niej nie? Powinien to przełknąć i jednak zdobyć się na szczerą rozmowę. Może byłoby to trudne, ale nie pozostawiłoby tylu kwestii bez wytłumaczenia. No, ale z drugiej strony Corliss chyba sam gubi się w swoim zachowaniu. Za wszelką cenę chce być zbawcą świata i ja rozumiem pobudki, które nim kierują. Mam jednak nadzieję, że nie poślizgnie się na tych swoich planach i porywczości.
    Sol wydaje się być w trochę lepszym stanie, ale ja nadal obawiam się o jej przyszłość, jeżeli takiego słowa można w ogóle tutaj użyć. Jestem bardzo ciekawa, co jeszcze dla nich zgotujesz.
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja też chyba wolę, gdy piszesz jako Sol, ale pewnie dlatego, że ogólnie ją lubię ;D Chociaż Corlissa też, od początku wydał mi się taki jakiś... ogarnięty ^^ Mnie się wydaje, że on ją naprawdę kocha, w końcu tyle co dla niej zrobił to... Nie wszystko można sprowadzić do takiego prostego "jakbyś ją kochał to coś tam" ;_;

    OdpowiedzUsuń
  7. Króciutko skomentuję tylko, bo chcę coś dłuższego później napisać. :)
    Strasznie żal mi Corlissa. Biedny musi wybierać między tym, co dobre dla ogółu, a co dobre dla niego. owszem, o wiele łatwiej byłoby pozostać z kobietą, tłumacząc to sobie tym, że tak wiele już przeszedł, że ma prawo do spokoju. Jednocześnie wydaje mi się, że nie byłby w stanie tego zrobić. Takie odcięcie się od walk prędzej czy później poniosłoby za sobą pewne konsekwencje. Wydaje mi się, że Col to człowiek czynu, który poświęci wiele dla innych, dla idei, do której dąży. Wiesz, mam nadzieję, że jego ofiara nie pójdzie na marne. A czuję, że wisi nad nim bardzo ważne zadanie. I tylko on może je wykonać.

    OdpowiedzUsuń