"Nie warto uciekać przed nieuniknionym, gdyż wcześniej czy później trafia się w miejsce, gdzie nieuniknione właśnie przybyło i czeka. "
Terry Pratchett
Staram się nie wracać do tych wspomnień. Gdziekolwiek teraz znajduje
się moja rodzicielka, z pewnością nie myśli już o swojej córce. I ja nie
rozkoszuję się przeszłością. Ona zniknęła, odpłynęła i nie pozostawiła po sobie
żadnego śladu, zupełnie jak spotkanie przypadkowego przechodnia. Nie ma na mnie
wpływu. Wiem, że muszę twardo stąpać po ziemi. Nie istnieje żadna inna
perspektywa, która mogłaby mi to ułatwić, wbrew zapewnieniom mamy.
Lekarz i kobieta mierzą mnie wzrokiem przez dłuższą chwilę, jakby
zobaczyli ducha. W końcu mężczyzna chwyta mój nadgarstek, wyciąga spod biurka i
wyprowadza z pokoju.
– Co ty tu robisz? – warczy.
Nie fatyguje się nawet, by mówić do mnie per pani, choć przypuszczam,
że dopiero rozpoczął naukę w college’u. Musi mieć bardzo majętnych rodziców,
skoro załapał się na staż na oddziale bogaczy. Nie przejmuję się jego chamskim
zachowaniem. Od zawsze traktowano mnie jak kogoś gorszego. W końcu światem
włada kawałek papierka pomalowany na zielono. Ludzie są w stanie stoczyć
zaciętą walkę, by go zdobyć. To on dyktuje, kto powinien być szanowany. Dzieli
wszystkich na lepszych i gorszych. Jednych uzdrawia, innych skazuje na
cierpienie. Jest totalitarnym władcą.
– Nie wiesz, że nie wolno ci tutaj wchodzić? – krzyczy przerażona
kobieta.
Rozumiem, że powinnam teraz ją przeprosić lub zacząć kłamać, jednak
tylko wzruszam ramionami. Nie potrafię odnaleźć źródła siły, która sprawia, że
zachowuję się jak ignorantka. Jestem jednak zadowolona z samej siebie. Po raz
pierwszy w życiu mam okazję, by utrzeć nosa tym snobom.
– Chcesz umrzeć, wariatko? – mówi głośno chłopak.
Przez dłuższą chwilę zastanawiam się nad jego słowami. Przecież
jestem niezniszczalna. Nie uśmierci mnie żadna zaraza czy choroba. Mogę skoczyć
z mostu. Mogę wpaść pod samochód. Mogę dalej żyć.
Błąd – m u s z ę dalej żyć. Dlaczego więc on twierdzi inaczej?
– Jak to? – mruczę pod nosem.
Najprawdopodobniej oboje robią
sobie ze mnie żarty, jednak coś sprawia, że zaczynam im wierzyć. Oczyma
wyobraźni widzę, co by było, gdyby każde, nawet najmniejsze potknięcie mogło
wpędzić mnie do grobu. Musiałabym uważać, by nie zakrztusić się syropem na
kaszel i nie zostać ugryzioną przez parę szerszeni. Ta wizja przyprawia mnie o
zawroty głowy. W końcu nigdy nie uważałam życia za warty szacunku dar, raczej
za nieuniknioną karę.
Student spogląda na mnie zdziwionym wzrokiem, jakby był zaskoczony
moją nieświadomością. Widzę, jak otwiera usta, by coś powiedzieć, i w ostatniej
sekundzie pragnę go powstrzymać, jednak chęć odkrycia tajemnicy jest
paraliżująca.
– Jeśli wierzysz, że bakterią Coppera można się zarazić tylko przez
jej dożylną aplikację, jesteś w błędzie. To coś się rozprzestrzenia. Wystarczy
krótki kontakt z chorym. Staruszek jest szalonym geniuszem. Wszystko
zaplanował. Całe szczęście, że wynalazł też szczepionkę. Dzięki niej jesteśmy
bezpieczni – objaśnia chłopak.
On nie musi się martwić. Z pewnością stać go na lekarstwo. A ja? Kto
wie, może przez wejście na oddział bogaczy zniszczyłam swój plan odzyskania
kontroli nad własnym życiem. Może Mortem już krąży w moich żyłach, chcąc
zaatakować bezbronny organizm. Przechodzi mnie dreszcz. Odwracam wzrok od
chuderlawego blondyna ubranego w prosty, szary kombinezon i na oko nieco
starszej ode mnie szatynki. Teraz patrzę wprost na obraz malujący się za szklanymi
drzwiami, które dzisiaj przekroczyłam. W myślach łączę zapach zgnilizny z
nieruchomymi ciałami. Oni byli martwi. Wszyscy, co do jednego. Zabrakło im
pieniędzy, by kupić życie. Wśród nich widzę też tę samą rudowłosą kobietę,
która niedawno wpadła pod koła samochodu. Najwidoczniej bakteria przedostała
się już na oddział niezaszczepionych. Przeliczam w myślach godziny trwania tej
egzekucji. Dwanaście, może mniej. Czuję, że powinnam wszystkich ostrzec, lecz
jestem zbyt słaba, nieprzygotowana do bycia szczerą. Topię się we własnych
kłamstwach, jakby zakochana w swoim wyimaginowanym świecie, schowana pod
niewidzialną kopułą.
Na szczęście jeden problem został rozwiązany. Nie muszę jechać do
Sartonii, by osiągnąć upragniony cel. Nie mam jednak pewności co do skuteczności
śmierci przez zarażenie. Kto wie… może będę cierpieć niewyobrażalne męczarnie,
zanim przyjdzie koniec? A ból jest kolejną rzeczą, nad którą nie posiadam
żadnej kontroli. Ostatecznie stwierdzam, że zdobycie ampułki wypełnionej Mortem
będzie znacznie bezpieczniejszą opcją.
Na szczęście za niedługo stąd wyjadę. Będę uciekać przed końcem, a
następnie wybiegnę mu naprzeciw. Pragnę, by on grał na moich zasadach i nie
ulegnę mu nawet w najmniej istotnej kwestii.
– Jeżeli chcesz dożyć jutra, lepiej się stąd wynoś – warczy chłopak.
Złoszcząc się, wygląda co najmniej absurdalnie. Marszczy swój
niewielki nos i mruży szare oczy. Jeśli przyszłość należy do takich ludzi, to
wydaje mi się, że świat nie przetrwa dłużej niż kilkanaście lat. Sama nie wiem,
czy nieudolność władców jest lepsza niż stosowanie terroru, jak w przypadku
Cecilliana Larsona. To właśnie on, chcąc zyskać przewagę, opracował bombę
skracającą życie i doprowadził do jej wybuchu, tym samym nieświadomie skazując
na śmierć samego siebie. Nie mam prawa pamiętać tych czasów, jednak uczono
mnie, że większość ówczesnych ludzi zwariowała. Część z nich próbowała popełnić
samobójstwo po stracie bliskich, inni zamykali się w swoich domach i nie
wychodzili nawet w celu zakupienia żywności. Wszystko wróciło do normy dopiero
po kilkunastu latach. Historia najwyraźniej lubi się powtarzać. W końcu ludzie
kochają niepotrzebne komplikacje. Autodestrukcja jest wpisana w ich
egzystencję. Otrzymują od losu bezcenne podarunki, lecz zawsze chcą czegoś
więcej. Szukają, błądzą, dopóki nie wpadną do olbrzymiego dołu. Wtedy nie
starcza czasu na jakąkolwiek wdzięczność.
Ja też jestem człowiekiem. Podejmuję nieprzemyślane decyzje, żałując
później, że nie można cofnąć czasu.
– Aha. W takim razie do
widzenia – szepczę zdawkowo, po czym szybko wybiegam z oddziału bogaczy.
Zauważam, że korytarze snobów
są przerażająco czyste. Biel ścian
prawie mnie oślepia, dlatego gdy wracam do miejsca swojej pracy, oddycham z
ulgą. Przynajmniej tutaj nasz gatunek nie próbował usunąć wszystkiego, co
związane z naturą, o czym świadczy obecność obrzydliwych grzybów i zabrudzeń na
powierzchni muru.
Przez resztę dnia zajmuję się robieniem zastrzyków i przyjmowaniem
nowych pacjentów, w myślach odliczając czas pozostały do końca mojej zmiany.
Chcę jak najszybciej się stąd wyrwać, zapomnieć o tym, jak bardzo jestem podła,
okłamując prawe skrzydło klinki. Wreszcie zegar wybija godzinę siódmą po
południu. Idę w kierunku salki, gdzie pracują Corliss wraz z Georgią.
– Zbieramy się – mówię do nich.
Ich głowy momentalnie odwracają się w moją stronę, po czym oboje
wstają z krzeseł, zamykają teczki i starają się dotrzymać mi tempa.
Nie mówimy „do zobaczenia”, bo tak naprawdę mamy ochotę pozbyć się
wszelkich wspomnień związanych z tym miejscem. Przywiązując się do tamtych
ludzi, jedynie zyskalibyśmy niepotrzebny bagaż, tęsknotę wypełniającą
poszczególne dni, skracającą czas pozostały nam do śmierci. Żyjemy, umieszczeni
w czasoprzestrzeni, odwróceni od innych i nastawieni na godne przetrwanie.
Wracamy tymi samymi zatłoczonymi ulicami. Znów przedzieramy się przez
tłum protestujących. Wreszcie docieramy do klatki schodowej. Georgia idzie
przodem. Ruszam za nią, kiedy silna ręka Corlissa mnie zatrzymuje.
– Co się stało? – warczę.
Mężczyzna ostatnio zachowuje się bardzo nienaturalnie.
– Przepraszam cię za wczoraj. Nie powinienem był się na ciebie rzucać
– mamrocze, jakby wystraszony.
Idę kilka kroków do tyłu,
powstrzymując nieuzasadniony gniew. Teraz to ja mam ochotę go uderzyć.
Nienawidzę, gdy, patrząc w jego oczy, widzę bezsilność. Mimo że na pewno nie
jest najmocniejszym człowiekiem na ziemskim globie, pragnę uwierzyć temu
kłamstwu. Jedyne, o czym obecnie marzę, to poczucie bezpieczeństwa. Chcę
wierzyć, że istnieje pewna osoba będąca w stanie ochronić mnie przed całym złem
współczesności. Przecież realne zagrożenia nie wiążą się tylko z pozbawieniem
życia. Są rzeczy znacznie gorsze i bardziej brutalne.
– Rozumiem. Martwisz się o Georgię, a trochę cię poniosło. –
Wzdycham, jakby tłumacząc się za niego.
Zauważam, że Corliss drży na całym ciele. Opiera się o ścianę, jakby
zaraz miał upaść na ziemię.
– Co się dzieje? – pytam
mimowolnie.
Mężczyzna kilkakrotnie kopie nogą w listwę, która po piątym uderzeniu
zostaje złamana.
– To wszystko się skończy. Każdy chce nas zniszczyć za wszelką cenę,
doprowadzić do szaleństwa. Ja już zacząłem wariować. Sama widzisz, co się ze
mną dzieje. Teraz wiem, że uczestnictwo w tej durnej ucieczce przed czasem nie
ma sensu, dlatego nie będę się spieszył. Mam dosyć dzielenia spraw na
ważniejsze i zbędne, życia według idiotycznego schematu. Będę korzystał bez
ograniczeń z tego, co mam. Jeszcze zobaczysz… – szepcze, a w jego głosie
wyczuwam entuzjazm.
Dałabym naprawdę wiele za możliwość beztroskiego biegania w deszczu
czy długiego leżenia na sztucznej murawie. Pragnęłabym kręcić się dookoła
własnej osi z rozłożonymi szeroko rękami, dopóki rzeczywistość w mojej głowie
nie zaczęłaby wirować, a ja upadłabym na ziemię, śmiejąc się wniebogłosy,
jednak jestem zbyt przyzwyczajona do „naturalnego” porządku życia, by móc
oderwać się choć na chwilę. Dla mnie nie istnieje „teraz”. Jest jedynie
czekanie na koniec. Tęsknota za normalnością przytłacza mnie tak bardzo, że w
mgnieniu oka otaczam ramionami ciało Corlissa. On, najwyraźniej zaskoczony moją
reakcją, przyciąga mnie do siebie dopiero po kilku sekundach. Teraz zaczynam
rozumieć, jak bardzo jest silny. Nie panuje nad własnymi emocjami, a mimo to
potrafi zachować pozory normalności. Jedynie milczy, pogrążony we własnych,
nierealnych marzeniach. Dobrze wie, że nie umie wygrać z czasem, choć tak
bardzo tego pragnie.
– Nie rób z siebie ofiary – szepcze nagle, odpychając mnie od siebie.
Niewzruszenie wspina się po schodach i znika z zasięgu mojego wzroku.
Przez chwilę stoję w miejscu, zupełnie oszołomiona, jednak wiem, co chciał mi
przez to powiedzieć. Powinnam zadbać o siebie. Nie mogę być dla niego tak
wielkim ciężarem.
Idę na górę, prosto do naszego pokoju, by zabrać swój plecak. Tego
wieczoru opuszczamy motel . Pomagam Georgii we wzięciu jej torby. Dziewczyna
jest krucha jak szkło. Mam wrażenie, że wystarczy jeden podmuch wiatru, by ją
unicestwić. Wystarczy jeden smutek, by ją złamać.
Wystarczy krótki kontakt z chorym.
Słowa studenta dźwięczą mi w uszach, pragną zostać usłyszane tak
bardzo, że powstrzymywanie ich sprawia mi nieprawdopodobny ból. W końcu
ukrywanie prawdy jest równoznaczne z kłamstwem. Poniekąd skazuję na śmierć
moich przyjaciół. Ta perspektywa jednak wydaje się tak odległa, że nie potrafię
w nią uwierzyć, nawet po tym, co dzisiaj widziałam.
– Gotowa? – mówi Corliss do swojej siostry, obejmując ją ramieniem.
Dziewczyna nerwowo rozgląda się po pokoju, zupełnie jakby widziała go
po raz pierwszy. Najwyraźniej jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do tego
miejsca. Wszyscy żyjemy w ciągłym biegu, pędzimy do przodu, często omijając to,
co może mieć diametralny wpływ na nasze osobowości. Nie oglądamy się za siebie,
bo przeszłość to tylko zlepek niewyraźnych wspomnień. Ludzie o nas zapomną,
pogrzebią nasze ciała kilka metrów pod ziemią, razem z naszymi emocjami i
ostatnim tchnieniem.
Wychodzimy z pomieszczenia. Zamykam drzwi specjalną kartą, dzięki
której jednocześnie mogę wydawać dekanty. Jestem w stanie jej użyć dopiero po
przyłożeniu kciuka do metalowego czytnika sprawdzającego moje linie papilarne.
Na dole, w recepcji, stoi podobne urządzenie. Dzięki niemu płacę za pobyt w
motelu. Ten obowiązek co miesiąc spada na inną osobę. Ostatnio był to Corliss,
teraz ja. Gdybym nie uregulowała rachunku, kamery otaczające budynek
zarejestrowałyby moje poczynania i prawdopodobnie trafiłabym za kratki. Przed
zdobyciem antidotum Coppera nie pozwalam sobie na podobne wykroczenia, choć
czasem zdarza mi się kraść.
Kiedy wreszcie wykonuję swoje zadanie, opuszczam zaniedbany hall i
wychodzę na zewnątrz. Wahania temperatury w ciągu doby w Bittlemberg są
naprawdę duże, jednak zdążyłam się już uodpornić na chłód i upał. Tym razem
jest nienaturalnie ciepło. Liczę na to, że wraz z zachodem słońca powietrze
stanie się lżejsze.
– W takim razie gdzie idziemy? – pyta Corliss, wlokąc się za mną.
– Przed siebie – mruczę pod nosem.
Jestem skończonym kłamcą.
– Nie sądzisz, że to nie ma najmniejszego sensu? A co, jeśli trafimy
na jakieś odludzie? Te kilka kanapek, które ze sobą wzięliśmy, raczej nie
wystarczy nam na więcej niż dwa dni. – Mój współlokator znów się wtrąca.
– Mówisz tak, jakbyśmy wyjeżdżali po raz pierwszy – kpię. – Wiem, co
robię. Przecież ziemia w obrębie kilkuset kilometrów jest wypełniona różnymi
budynkami zamieszkanymi przez ludzi. Mógłbyś wreszcie przestać się ze mną
sprzeczać.
– Wcale się z tobą nie sprzeczam. Chcę po prostu wiedzieć, na czym
stoimy. Jesteś strasznie nieodpowiedzialna, a usiłujesz rządzić całym światem –
warczy, zaciskając zęby.
– I mówi to osoba, która wczoraj zaczęła mnie dusić bez konkretnego
powodu! – niemal krzyczę.
– Miałem powód, idiotko! – informuje mnie podniesionym głosem, gdy
nagle Georgia zaczyna niemiarowo oddychać.
Nie wiem, czy robi to, by przerwać naszą kłótnię, czy naprawdę się
czymś denerwuje, jednak odruchowo przestaję zwracać uwagę na Corlissa i
zaczynam ją uspokajać. Po jakimś czasie posyłam mężczyźnie oskarżycielskie
spojrzenie.
– Wszystko będzie dobrze, już jesteśmy cicho – szepczę, obejmując ją
ramieniem.
Wędrujemy przez zatłoczone ulice, następnie docieramy do lasu pełnego
połamanych drzew. Ten krajobraz został ukształtowany przez ostatnią wojnę.
Konary wystają z ziemi niczym kolce, a gałęzie rozrzucone dookoła tworzą prawdziwy labirynt. Przed nami
rozciąga się otwarta przestrzeń. Idę po nierównym gruncie składającym się tylko
z piasku i żwiru. W końcu rośliny nie spełniają już swojej odwiecznej funkcji.
Teraz produkcją tlenu zajmują się ogromne fabryki.
Nieoczekiwanie zauważam dużą, białą ciężarówkę stojącą na wyrównanej
ścieżce. Jej drzwi są otwarte, a na rejestracji widnieje napis: „SR 2041”.
Uważam to za szczęśliwy zbieg okoliczności. Dzięki temu wiem, że na pewno
trafię do Sartonii. Mrużę powieki, licząc no to, że mój umysł nie robi sobie ze
mnie żartów. Całe szczęście, po otwarciu oczu zaczynam rozumieć, że jeszcze nie
oszalałam.
– Może uda nam się ją uruchomić – szepczę.
Nie dostrzegam właściciela pojazdu, lecz przeczuwam, że stoi gdzieś
blisko. Nagle słyszę gruby, męski głos. To musi być on. Teraz pozostaje nam
tylko zdanie się na jego łaskę. Nie czekając na odpowiedź moich przyjaciół,
biegnę w kierunku maszyny. Daję z siebie wszystko. Zręcznie omijam wszelkie
kłody, lecz nie zauważam jednej z nich. Padam na ziemię jak długa. Próbuję
wstać, jednak czuję przeszywający ból w prawej nodze.
– Mogłam zaczekać – mówię do siebie.
Teraz z pewnością kierowca mnie zauważy, a ja nie będę w stanie
zdobyć antidotum, kulejąc. Wzdycham ciężko, gdy nagle, ku mojemu zaskoczeniu,
Georgia podrywa się z miejsca i zaczyna pędzić. Zdezorientowany Corliss po
chwili rusza za nią. Kobieta podnosi mnie z ziemi i przytrzymuje. Dzięki jej
wsparciu potrafię się poruszać. W końcu wszyscy wsiadamy do przyczepy.
Zagrzebujemy się w morzu papierowych skrzynek. Dyszymy ze zmęczenia, a ja wciąż
nie mogę nadziwić się odwadze mojej współlokatorki.
– Dziękuję – szepczę. – Naprawdę strasznie ci dziękuję! – Przytulam
ją. – Jesteśmy z ciebie dumni! – mówię rozentuzjazmowanym głosem. Czasem mam
wrażenie, że traktuję ją jak własną córkę.
Kobieta uśmiecha się delikatnie, najwyraźniej zadowolona ze swojego
dokonania. Już od dawna nie widziałam jej w tak dobrym humorze, dlatego
przestaję skupiać się na bólu i również szczerzę zęby.
Corliss natomiast uparcie milczy, uważnie przypatrując się mojej
stopie. Nagle uderza w nią ręką. Mimowolnie z zaczynam piszczeć.
– Pewnie jest złamana. – Słyszę czyjś głos, lecz domyślam się, że nie
należy on od czarnowłosego młodzieńca.
Lekko oszołomiona, rozglądam się po całym wnętrzu przyczepy. Otaczają
nas różnorakie paczki, dlatego nie byłabym zaskoczona, gdyby z jednej z nich
wyłonił się człowiek. Nagle dostrzegam parę szarych oczu. Przeczuwam, że ich
właścicielką jest jakaś mała dziewczynka.
– Kim jesteś? – pytam.
– Deedeeline Stray, proszę pani – przedstawia się, stając tuż przede
mną. – Lub po prostu Deedee.
***
Teraz powiem coś dziwnego - jestem zadowolona z tego rozdziału. Ale to tak naprawdę. Szczególnie z jego środkowej części, chyba ze względu na dużą ilość opisów. Jak zwykle przepraszam za zaległości na waszych blogach. Staram się je nadrabiać. Całe szczęście jeszcze tylko tydzień do wakacji. Tymczasem chciałabym wam powiedzieć, że nie będzie mnie od 30.06 do 16.07. Będę się starała czytać wasze blogi na bieżąco, ale przypuszczam, że mój dostęp do internetu będzie baaardzo ograniczony. Zapraszam was także na bloga mojej przyjaciółki, gdzie już wkrótce powinna pojawić się pierwsza notka ---> [KLIK] <---
Zachęcam do zadawania pytań bohaterom ---> [KLIK] <---
P.S. Może znalazłby się ktoś chętny do wykonania szablonu? ^^
Życzę udanych wakacji!
Zachęcam do zadawania pytań bohaterom ---> [KLIK] <---
P.S. Może znalazłby się ktoś chętny do wykonania szablonu? ^^
Życzę udanych wakacji!