"Bywają noce tak pełne udręk, że nazajutrz należałoby zmienić nazwisko, bo nie jest się już tym samym, co pierwej."
Emil Cioran
Na spakowanie wszystkich potrzebnych przedmiotów wystarczyło nam
piętnaście minut. Kiedy już otrząsnęliśmy się z pierwszego szoku, napędzani
adrenaliną, wrzucaliśmy do dużych toreb różnorakie ubrania, nie patrząc, czy
przydadzą się nam w wojennych warunkach, oraz niemal całą zawartość kuchennych
półek. Choć wiedzieliśmy, że podwładni Coppera przebywający w siedzibie nie
dowiedzą się o „kontuzji” swoich towarzyszy w tak krótkim czasie, woleliśmy
czym prędzej opuścić rezydencję Righli. Nawet tutaj nie mogliśmy czuć się bezpiecznie.
Powoli przestawałam więc wierzyć, że gdziekolwiek odnajdziemy spokój, zmęczeni
nieustającymi ucieczkami i walką o lepsze życie.
Zajmuję miejsce na tylnym siedzeniu samochodu Heather, pomiędzy Deedee a
Reilleyem, i zaciskam palce na materiale torby, próbując opanować drżenie
spoconych dłoni. Wciąż nie potrafię pojąć tego, co stało się przed paroma
chwilami. Najprawdopodobniej tylko cud uratował mnie od spędzenia reszty życia
w więzieniu Coppera. Wystarczyła chwila, jeden niewłaściwy ruch, by zabić resztki
nadziei. Moment, bym wróciła do epicentrum moich koszmarów. Takowa wizja
sprawia, że zaczynam się trząść. Przerażające obrazy znów nawiedzają mój umysł.
Chyba już nigdy się od nich nie uwolnię.
Kiedy Heather zasiada za kierownicą, jesteśmy gotowi do drogi. Kobieta
prosi dzieci o zapięcie pasów, co graniczy z absurdem, ponieważ połowa maluchów
nawet nie mieści się na siedzeniach, po czym zapala silnik.
– Wyjedziemy jak najdalej stąd. Nie oczekujcie, że znajdziemy
jakiekolwiek mieszkanie. Będziemy musieli jakoś przetrwać najgorsze, a później
wrócić do codzienności. To nie może trwać długo. Copper tak czy inaczej ma
przewagę… – mówi dziwnie opanowanym tonem, jakby na daremno próbowała uspokoić
samą siebie.
Powoli analizuję każde słowo kobiety. Kiedy zaczynam rozumieć, że właśnie
potwierdziła moje najgorsze obawy związane z niepowodzeniami działań
przeprowadzanych przez drużynę Corlissa, omal nie wpadam w szał. Powstrzymuję
się jedynie dzięki nadmiarowi emocji, których nie potrafię znieść. Nie mam pojęcia, dlaczego Heather zachowała
się tak, jakby nie było mnie w pobliżu. Przecież musiała wiedzieć, że wciąż
naiwnie wierzę w zwycięstwo buntowników. Najwyraźniej uznała, że prawda wkrótce
wyjdzie na jaw, a czym prędzej ją poznam, tym lepiej.
– Uważam, że wyjazd na odludzie to zły pomysł – odzywam się
niespodziewanie, pokonując pierwszy szok. – Musimy dostać się do miasta.
Potrzebujesz specjalistycznej opieki, jeśli zaczniesz rodzić.
– Przecież sobie poradzisz, Sol. Jesteś pielęgniarką… wiesz, jak się
zachować w sytuacjach kryzysowych – kontrargumentuje Heather.
– Mylisz się. Pielęgniarki nie mają nic wspólnego z porodami. Poza tym
już od dawna nie pracowałam.
– Wyjazd do miasta to samobójstwo! – wrzeszczy kobieta, gwałtownie
uderzając dłońmi o kierownicę.
Mimowolnie wzdrygam się na dźwięk jej chrapliwego głosu.
– Nie do końca – oznajmia Reilley. – W radiu mówili, że w Bondingfield
jest całkiem bezpiecznie.
– Nie wiem nawet, jak tam dojechać – mówi Heather.
– Ale ja wiem – wyrywam się.
Choć od kilku lat nie postawiłam stopy na terenie tej miejscowości, nie
zapomniałam drogi prowadzącej do mojego rodzinnego domu. Trafiłabym tam również
z zamkniętymi oczyma, prowadzona złudną nadzieją na powrót do przeszłości.
Wyobraziłabym sobie mamę czekającą na progu z otwartymi ramionami. Może
usłyszałabym jej głos. Dotknęłabym ścian budynków, które dawniej
odwiedzałam. Szkoda tylko, że gdybym
musiała rozewrzeć powieki, nadal byłabym pozostawiona na pastwę okrutnego losu.
Mimo wszystko decyduję się pomóc moim przyjaciołom, zawalczyć ze strachem i
stanąć oko w oko z dawną Soleil.
Proszę Heather, by zatrzymała samochód, a kiedy tamta wykonuje polecenie,
zamieniam się miejscem z Ruth, dawniej spoczywającą na fotelu dla pasażera.
Wkrótce ruszamy w drogę, a ja daję kobiecie potrzebne instrukcje. Przez długi czas jedziemy spokojnymi, pustymi
szosami. W miarę jak zbliżamy się do większych miejscowości, wszechobecna cisza
jeszcze bardziej daje mi się we znaki. Mimo późnej pory jestem zdziwiona, że
nie zauważam na ulicy nikogo poza strażnikami. Tylko od czasu do czasu mijają
nas pojedyncze pojazdy. W głębi duszy błagam, bym nie została rozpoznana po raz
kolejny tego dnia.
Celowo każę Heather ominąć Sartonię szerokim łukiem, przez co, choć
upłynęły już trzy godziny, jeszcze nie dotarliśmy do celu. Tak naprawdę pragnę
tylko zachować maksimum bezpieczeństwa. Wjazd do miasta, gdzie rozgrywa się
większość walk, byłby czystą głupotą, a na samą myśl o Corlissie znajdującym
się w centrum tego piekła czuję ścisk w żołądku. Pozostaje mi jedynie nadzieja
na powrót mężczyzny. Przecież obiecał, że wróci. Nawet nie przyjmuję do
wiadomości innej ewentualności.
– Dzieciaki? – odzywa się Heather, wybudzając mnie ze świata rozmyślań. –
Gdy dotrzemy na miejsce, musimy trzymać się razem. Mortem wciąż atakuje… a nie chcę, by komukolwiek z was stała się
krzywda, dlatego nie zbliżajcie się do nieznajomych. Mało, unikajcie ich jak
ognia.
– Ale przecież mama mówiła, że jeśli zrobi mi zastrzyk, będę… – mamrocze
Tela, dopóki Reilley nie zatyka jej ust dłonią.
– I mówiła też, że to tajemnica – gani dziewczynkę najstarszy z braci.
– Skoro już zaczęła, pozwól jej dokończyć – wtrąca się kobieta.
– To nie twoja sprawa. Nie jesteś naszą matką – warczy chłopiec.
– Ale zarówno ty, jak i twoja siostra, potrzebujecie opiekunki…
– Może ci to umknęło, ale mam już piętnaście lat i daję sobie radę!
– Cicho! Powiem wszystko, tylko uspokójcie się wreszcie – przerywa Ruth.
– Mama ukradła szczepionki ruchowi oporu. Chciała, żebyśmy byli bezpieczni. I
błagam, nawet nie próbuj jej oceniać, Heather. Gdybyś znalazła się na jej
miejscu, z pewnością zrobiłabyś tak samo…
– No pięknie… gratuluję odwagi cywilnej w przyznawaniu się do winy –
mamrocze kobieta pod nosem.
Choć jestem urażona tą uwagą, nie mam odwagi się odezwać. Rozumiem, że
kradzież nie należy do moralnie poprawnych czynów, jednak moja
przyjaciółka pragnęła tylko chronić
rodzinę. Nie mogła stracić osób, które dawały jej siłę do życia, sprawiały, że
każdy kolejny dzień był donorem radości. Ciekawi mnie, czy za kilka miesięcy ja
również zacznę myśleć w podobnych kategoriach.
Kiedy mijamy znak informujący o tym, że właśnie wjechaliśmy do
Bondigsfield, mimowolnie wstrzymuję oddech. I bynajmniej ze zdenerwowania, lecz
z zaskoczenia. Z tego co widzę, słowa Reilleya nie do końca pokrywają się z
rzeczywistością. Chyba, że za względny spokój można uznać świeże ruiny dawniej
pełniące funkcje domów, wyburzone budynki i tony gruzu leżące na ziemi.
– Dalej nie przejedziemy –
stwierdza kobieta, zatrzymując pojazd.
Wiem, że ma rację i dlatego, choć to absurdalne, wysiadam z samochodu, by
pobiec przed siebie. Nie zważam na wołania Heather i dzieciaków, po prostu
pędzę, nie mogąc się zatrzymać. Z czasem ich głosy cichną, a ja zostaję sam na
sam z wymarłym miastem. Całkowicie ignoruję podstawowe zasady racjonalności.
Wszelkie nadzieje nagle straciły swój sens, więc, nawet jeśli zostanę złapana,
zbyt wiele mnie nie ominie.
Mimowolnie kieruję się w stronę mojego dawnego mieszkania. Z czasem
wzięcie każdego kolejnego oddechu jest nowym wyzwaniem, jednak nie przerywam
biegu ani na moment. Mijam wielu rannych, błagających o pomoc ludzi, lecz ich
krzyki rozmywają się w chaosie. Potykam się o rumowiska budynków, o gruzy zaplątane
niczym węże pod moimi nogami. Nie wierzę, że zaledwie kilka tygodni zajęło wojnie
unicestwienie miejsc, które uznawałam za skarbnice wspomnień. Przeraża mnie
świadomość, że nie mam dokąd wracać. Nawet nie zauważam, gdy zatrzymuję się tuż
przed moim domem, a w zasadzie czymś, co kiedyś nim było. Stoję nieruchomo,
dopóki nie znajduję w sobie odwagi do przejścia przez próg budynku.
Osmalone ściany, odpadający tynk, zapach stęchlizny i krew na podłodze.
Brak rodzinnego ciepła, brak przeszłości. Przez chwilę zastanawiam się, czy aby
nie popełniłam błędu i nie poszłam w złym kierunku. Ale to niemożliwe, trafiłabym
tutaj z zamkniętymi oczyma. Z desperacją zaczynam przeszukiwać wszystkie
pokoje. Niestety, mimo starań nie znajduję ani jednego drobiazgu, który mógłby
przypomnieć mi beztroskie czasy dzieciństwa. Ze zrezygnowaniem osuwam się na
podłogę i chowam twarz w dłoniach. Z pewnością w innych okolicznościach
rozpłakałabym się niczym mała dziewczynka, jednak obecnie nie mam czasu na
smutek. Zwłaszcza, że do moich uszu docierają wyraziste dźwięki wystrzałów.
Wiem, że powinnam uciekać, lecz zupełnie dobrowolnie poddaję się woli losu. Po
prostu trwam, zawieszona w dziwnej obojętności na wszystko: siebie i otaczający
mnie świat. Jestem odporna na ból i cierpienie. Jestem niezniszczalna, bo w
końcu nie można zniszczyć czegoś, co już dawno przestało istnieć.
Przebudzenie nadchodzi wraz z pojawieniem się w pokoju nieznajomego
chłopca. Na pierwszy rzut oka stwierdzam, że ma około jedenastu lat i, mimo
swojego młodego wieku, w dłoniach dzierży strzelbę, którą ledwo potrafi unieść.
Przeczuwam, że chce grać groźnego i bezwzględnego, ale ostatecznie zachowuje
milczenie.
– Zmykaj stąd – mówię tonem opiekuńczej matki, po czym głośno przełykam
ślinę.
– Dobrze się pani czuje? – pyta młody, najwyraźniej widząc moją
chorobliwą obojętność.
– Tak – odpowiadam, by następnie zwymiotować na posadzkę.
Trzymam się za gardło, upadając na kolana, kiedy treść żołądkowa wypływa
z moich ust. Objawy ciąży bywają bezlitosne. Chłopiec patrzy na mnie teraz z
politowaniem, po czym pomaga mi wstać i wyprowadza z budynku.
– Musimy się spieszyć, jeśli nie chcemy być wysadzeni w powietrze –
powtarza.
– Dlaczego to robią?
– Bez urazy, ale w jakim świecie pani żyje? Przez ostatnie tygodnie walki
toczyły się praktycznie wszędzie. Przecież chcą nas wytępić. Nas, to znaczy
przeciwników Coppera. Nas, czyli wszystkich biedaków – tłumaczy, gdy przechodzimy między gruzami
dawnych kamienic w poszukiwaniu schronienia.
Nieoczekiwanie chmura pyłu zasnuwa mi oczy mgłą. Później czuję ostry ból
w okolicach kostki, a bezpośrednio po nim nachodzi ciemność. Słyszę jeszcze
ciche wołania nieznajomego dziecka, zanim ostatecznie tracę świadomość.
Kiedy wreszcie odzyskuję kontrolę nad własnym ciałem, zdaję sobie sprawę,
że znajduję się w pewnym obcym miejscu. Nad moją głową wiszą pojedyncze żarówki
rozświetlające pomieszczenie, a wokół rozstawione są brudne materace. Na
większości z nich leżą ludzie, niektórzy zwijają się z bólu, inni śpią, a
pozostali rozmawiają półszeptem. Szybko odnajduję w pamięci słowo jednoznacznie
określające podobny widok. Jestem w klinice.
Nagle czuję niespodziewane ukłucie. Odruchowo łapię się za stopę,
próbując zredukować przeraźliwe cierpienie fizyczne. Na daremno. Na widok
obszernej rany znów robi mi się niedobrze. Syczę cicho, koncentrując się na
źródle promieniującego bólu. Ulga nadchodzi wraz z pojawieniem się
pielęgniarki. Kobieta ma na sobie biały fartuch, w jednej dłoni dzierży wiadro
wypełnione wodą, w drugiej zaś pełną strzykawkę, a jej usta zakrywa
chirurgiczna maska najprawdopodobniej chroniąca przed zarażeniem Mortem. Bez zbędnych ceregieli podaje mi
lekarstwo w formie zastrzyku. Nie protestuję, tęskniąc za błogim znieczuleniem.
– Zaraz panią umyję – oznajmia, podczas gdy środek powoli zaczyna
działać.
– Co się ze mną stało? – pytam, ignorując jej wcześniejsze słowa.
– Dokładnie nie wiem. Julius przywlókł panią tutaj na wpół przytomną.
Dobry z niego dzieciak. Podobno ktoś zaczął strzelać, kula trafiła panią w nogę,
jeszcze zanim zdążyliście znaleźć odpowiednią kryjówkę.
– A co z nim…. to znaczy z Juliusem?
– Wszystko w porządku. Zdążył się
schować i przy okazji pani pomógł –
tłumaczy, a następnie zaczyna przecierać moje ciało mokrą szmatką.
Muszę być bardzo brudna, ponieważ po chwili płócienny materiał staje się
prawie całkowicie czarny. Świadomie szukam wzrokiem czegoś na kształt lustra.
Za moimi plecami znajduję jedynie metalową blachę nieznanego pochodzenia, lecz,
z braku lepszej alternatywy, zaczynam się w niej przeglądać.
Oprócz pyłu osadzonego na mojej twarzy dostrzegam także zaschniętą krew i
drobne kawałki kamieni wbite w policzki. O dziwo ten widok nie robi na mnie
większego wrażenia. Przez ostatnie tygodnie skutecznie się zahartowałam.
Zmęczona i zrezygnowana, ponownie kładę głowę na posłaniu, pozwalając kobiecie
na wykonywanie swojej pracy. Nawet nie zauważam, kiedy ostatecznie mrużę
powieki i pogrążam się w sennych marzeniach.
– Soleil? – słyszę czyjś głos budzący mnie z krótkiej drzemki.
Zbyt otumaniona, nie potrafię odnaleźć go w zakamarkach pamięci, dlatego
mimowolnie wykrzykuję imię Corlissa. Dopiero po otwarciu oczu zdaję sobie
sprawę, że tuż obok mojego materaca siedzi Reilley. Cały czar momentalnie
pryska. Zmieniam więc pozycję na siedzącą, by uważniej przyjrzeć się chłopcu.
– Jak mnie znaleźliście? – pytam z zaciekawieniem.
– Znaleźliśmy? Nikt cię nawet nie szukał… po tym jak uciekłaś, Heather dostała
skurczów. Nie potrafiła iść dalej. Chcieliśmy się gdzieś schować, całe szczęście natrafiliśmy na żołnierza,
który nam pomógł. Nie przypuszczałem, że cię tu spotkamy. Wszystko z tobą w
porządku?
– Nie do końca. Postrzelili mnie w kostkę. Ale lepiej mów, co z Heather.
Jest tutaj cały czas?
– Tak. Tylko w osobnym pokoju, na dole, żeby nikt z zewnątrz jej nie
usłyszał. Ten poród to bardzo bolesna sprawa.
– Wiem. I dlatego muszę tam pójść
– mówię bardziej do siebie niż do niego.
– Nie możesz. Przecież sama powiedziałaś, że…
Próbuję zignorować zarówno Reilleya, jak i tępy ból w okolicach kostki,
nieudolnie wstaję. Heather mnie potrzebuje, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma przy
niej Sullivana, a cierpienie fizyczne osiąga monstrualne rozmiary. Ja również
nie chciałabym zostać sama w podobnej sytuacji, dlatego pragnę zrobić wszystko, by przynieść ulgę
przyjaciółce. Szybko odnajduję schody prowadzące na niższe piętra. Choć kuleję,
dzięki adrenalinie i środkom znieczulającym udaje mi się dotrzeć do celu. Już z
dużej odległości słyszę krzyki kobiety. Kiedy otwieram drzwi pomieszczenia,
kilka par oczu wpatruje się we mnie z nieukrywaną ciekawością i przerażeniem.
Pewnie nie jestem tutaj oczekiwanym gościem, skoro na wstępie zostaję powitana
ostrym „proszę stąd wyjść, natychmiast!”. Mimo podobnych uwag, podchodzę do
Heather i łapię ją za rękę. Przyszła matka przyjmuje ofiarowaną pomoc, po czym
z jej ust wydobywa się donośny jęk.
– Ucisz się wreszcie! – warczy niesympatyczny pielęgniarz próbujący pomóc
położnej, a w rezultacie jeszcze pogarszający całą sytuację.
Kobieta patrzy na mnie załzawionymi oczyma, szukając w nich krzty
pocieszenia. Choć stara się ignorować złośliwe docinki mężczyzny, zauważam, że
niezbyt dobrze sobie z tym radzi.
– Pomóż mi – szepcze, ledwo łapiąc oddech.
– Jeszcze trochę, wytrzymasz – mówię, a następnie przecieram wierzchem
dłoni jej czoło pokryte drobnymi kropelkami potu.
– Miałaś rację – oznajmia w przerwach między kolejnymi krzykami. – Nie
chcę być matką… nie nadaję się… nie chcę, by ktoś niewinny musiał przeze mnie
cierpieć… niech ten koszmar wreszcie się skończy, bo jestem przerażona…
śmiertelnie przerażona… Sol, powiedz, że to nieprawda… że ono nie
istnieje… że ten ból niczego nie
oznacza… – mamrocze, coraz bardziej bezsilna.
– Oczywiście, że tak – kłamię, łapiąc się każdej, nawet
najabsurdalniejszej deski ratunku. – To tylko zły sen – tłumaczę.
Nie wiem, jak długo jeszcze powtarzam słowa mające przynieść złudną
nadzieję. Nieustannie patrzę na stopniowo powiększającą się plamę krwi czy
innych wydzielin pokrywającą wierzch materaca i myślę, czy na pewno wszystko
idzie zgodnie z planem. Moja przyjaciółka wygląda na coraz słabszą, z trudem
oddycha.
– Mam główkę! – krzyczy nagle położna, najwyraźniej będąca
najszczęśliwszą osobą na tej Sali.
– Niech pani lepiej coś zrobi, Heather zasłabła! – wołam, nieudolnie
próbując zmusić przyjaciółkę do ponownego otwarcia oczu.
– Dajcie mi wody… – bełkocze przyszła matka w przypływie energii.
Nie czekając na pozwolenie specjalistów obecnych w pomieszczeniu,
błyskawicznie wychodzę na korytarz i biegnę schodami na górę, by spełnić jej
prośbę. Niestety, nie docieram nawet na pierwsze piętro, gdy ból kostki staje
się paraliżujący. Ostatkiem sił przytrzymuję poręcz, lecz ostatecznie upadam,
słysząc tylko niepokojące dźwięki dobiegające z prowizorycznej sali porodowej.
Moje cierpienie fizyczne sprawia, że skupiam na nich zaledwie część uwagi. Choć
nie chcę opuszczać przyjaciółki, nie jestem w stanie wykonać pojedynczego ruchu
nogą, dlatego trwam w niezmiennej pozycji, czekając na ulgę. Zamiast niej
pojawia się jedynie kolejny krzyk. Donośny, chrapliwy, przypominający wrzask
umierającego. A zaraz po nim następuje nieco cichszy, ale równie rozpaczliwy –
płacz noworodka.
***
Szkoła mocno daje mi się we znaki, dlatego też narobiłam sobie dużych zaległości, a oprócz tego mogę powiedzieć, że rozdziały będę publikowała raz na miesiąc. Tymczasem obiecuję, że przeczytam i skomentuję wasze rozdziały jeszcze w tym tygodniu :)