"Być człowiekiem, to czuć, kładąc swoją cegłę, że bierze się udział w budowaniu świata."
Antoine de Saint-Exupery
CORLISS
Następnego dnia nawet nie wstała z
łóżka, jakby wieści, które jej przyniosłem, całkowicie
zburzyły wszystko, co zdążyła zbudować po wyjściu z więzienia.
Próbowałem zacząć normalną, codzienną rozmowę, lecz Soleil
wolała udawać, że nie słyszy pojedynczego słowa. Po prostu
wlepiła wzrok w bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni. Z trudem
zmusiłem ją do włożenia ubrań czy zjedzenia śniadania, czując
przygniatające wyrzuty sumienia. Wiedziałem, że nie powinienem
zostawiać kobiety w tak fatalnym stanie. Z drugiej strony tylko
walka o wolność mogła przynieść efektywną poprawę jej zdrowia
psychicznego. Wątpiłem, by przebywanie w ciemnej piwnicy i
nieustająca walka o przetrwanie dobrze na nią wpływały. Jednak
gdyby grupie buntowników udało się raz na zawsze zniweczyć plany
Coppera, strach dobiegłby końca.
Niestety, jej zachowanie nie uległo poprawie mimo upływu kolejnych dni. Wciąż unikała mojego spojrzenia czy rozmów. Po prostu na nowo zamknęła się w sobie. Miałem nadzieję, że po trzech tygodniach, w dniu wyjazdu, coś się zmieni. Na próżno. Koszmary senne i obrazy z przeszłości dręczyły ją jeszcze dotkliwiej. Uparte, nie chciały odejść, choć wielokrotnie zapewniałem kobietę, że są jedynie wytworem jej zmęczonego umysłu.
Niestety, jej zachowanie nie uległo poprawie mimo upływu kolejnych dni. Wciąż unikała mojego spojrzenia czy rozmów. Po prostu na nowo zamknęła się w sobie. Miałem nadzieję, że po trzech tygodniach, w dniu wyjazdu, coś się zmieni. Na próżno. Koszmary senne i obrazy z przeszłości dręczyły ją jeszcze dotkliwiej. Uparte, nie chciały odejść, choć wielokrotnie zapewniałem kobietę, że są jedynie wytworem jej zmęczonego umysłu.
Kolejnym problemem, z jakim przyszło
mi się zmierzyć, było to, co zaszło między nami tamtej nocy.
Doskonale zdawałem sobie sprawę z konsekwencji, w głębi serca
ufając, że zdołamy ich uniknąć. Niestety, tak czy inaczej,
osiągnąłem szczyt głupoty i nieodpowiedzialności. Powinienem się
powstrzymać! Nadchodziła wojna. Jeśli Sol zaszłaby w ciążę,
nie miałaby żadnych szans na cieszenie się wolnością. Strażnicy
dopadliby ją w mgnieniu oka, zbyt słabą, nieprzygotowaną na
kolejne ucieczki. Jednak gdy zrozumiałem, że nie dotknę, nie
pocałuję, nie obejmę jej przez najbliższe miesiące, przegrałem
z już kiełkującą tęsknotą i pożądaniem.
Zapinam zamek swojej walizki, kiedy
Heather, ostatnio będąca w domu Righli stałym bywalcem, krząta
się po korytarzu.
– Zabrałeś żel pod prysznic? –
pyta, stając nade mną jak cień.
– Tak. W dodatku nie mam pięciu
lat, potrafię sam się spakować – upominam ją. – I nie jadę
na wakacje, tylko na szkolenie. Ostatecznie i tak będę musiał
pożegnać się z rarytasami takimi jak prysznic.
– Mój Boże, nie chciałabym cię
wtedy wąchać. – Śmieje się, lecz szybko poważnieje, jakby
uzmysłowiła sobie, że nie powinna żartować z istotnych spraw.
Jednak nie uważam jej zachowania za
wyraz niedojrzałości. Sam również z trudem odnajduję się w tym
chaosie. Misja związana z zabiciem Ulyssesa jest po prostu
niezmiernie odległa, tak nierealna, że aż nie potrafię w nią
uwierzyć.
– Pożegnałeś się już z Soleil?
– Moja przyjaciółka kontynuuje wywiad.
– Wolałbym tego nie robić –
mruczę pod nosem.
Wiem, że oglądanie kobiety
doprowadziłoby mnie do zmiany decyzji. Nie mógłbym znieść myśli,
że zostawię ją samą, zdaną na pastwę losu i ewentualną opiekę
Heather. Choć idę na wojnę przede wszystkim, by zapewnić jej
spokój, poniekąd zachowuję się jak typowy egoista. Opuszczę Sol,
kiedy najbardziej będzie potrzebowała mojej pomocy. Jeżeli tylko
potrafiłbym znaleźć się w dwóch miejscach na raz, z pewnością
towarzyszyłbym jej w każdej sekundzie. Niestety, świat rzadko bywa
skory do spełniania ludzkich marzeń. Muszę dokonać wyboru.
Ostatecznie pragnienie zemsty, wymierzenia sprawiedliwości i
odzyskania straconych chwil dla Soleil przeważa szalę.
– Nie wybaczyłaby ci, gdybyś ot
tak wyjechał.
– Prawdopodobnie. Jednak jeśli
pokusiłbym się o pożegnanie, zatrzymałaby mnie w domu.
Moja przyjaciółka kiwa głową na
znak zrozumienia.
– W takim razie biegnij do dzieci. Z
pewnością za tobą zatęsknią.
Zgadzam się z nią w stu procentach.
Przez ostatnie miesiące bardzo zżyłem się z tymi małymi istotami
emanującymi radością, beztroskimi, patrzącymi na świat przez
różowe okulary. Niejednokrotnie dziwiłem się, że mimo wszystkich
okropności, które je spotkały, potrafiły dostrzec w drugim
człowieku ogrom dobra. Poniekąd byłem im wdzięczny za tak cenną
lekcję bezinteresownej miłości. Nauczyły mnie również
korzystania z każdej sekundy, nieliczenia czasu. W końcu wizja
nieuchronnej śmierci nie może nikomu przeszkodzić w ogólnym
przeżywaniu szczęścia, prawda?
Idę w kierunku pokoju dziennego, skąd
dobiegają przyciszone głosy dzieci. Żadne z nich jeszcze nie do
końca otrząsnęło się ze śmierci matki, osoby mądrej i
nieskazitelnej, gotowej przychylić nieba swoim bliskim. Jej strata
wypaliła ogromną dziurę w młodzieńczej psychice, na siłę
robiąc z malców dorosłych ludzi. Muszą przetrwać, poradzić
sobie z pustką, wykonywać czynności polegające na kontrolowaniu
własnych emocji. W przeciwnym wypadku nigdy nie pozbędą się
paraliżującego bólu.
– Zobacz, co ci na rysowałam! –
szczebiocze Tela, podchodząc do mnie z dużą, kolorową kartką
papieru w ręku. – To nasza rodzina – tłumaczy. – Z prawej
jest mama, ty i Sol, później ja, Ruth, Deedee, Siobhan, Golvan,
Reilly i Gratiam. Wiem, że nikt z nas nie ma zielonych włosów, ale
nie potrafiłam znaleźć innej kredki.
– To naprawdę bardzo ładne,
dziękuję. Pewnie kiedyś zostaniesz sławną artystką, świetnie
sobie radzisz – chwalę ją, wierząc w głębi serca, że w
przyszłości podobne hobby również pozwoli jej na swego rodzaju
ucieczkę od rzeczywistości. Tymczasem podziwiam dziewczynkę za tak
codzienne zachowanie w obliczu żałoby. Może mała nawet nie zdaje
sobie sprawy, że śmierć wiąże się z całkowitym i wiecznym
brakiem danej osoby. Może jeszcze nie rozumie, że mama już nigdy
nie przeczyta jej bajki na dobranoc.
– Teraz będziesz o nas pamiętał –
mówi z dumą i podaje mi swoją pracę.
Wkrótce pozostałe dzieci szykują
się do pożegnania. Obdarowują mnie różnorakimi drobnymi
upominkami, które jakoś będę musiał upchać do i tak już bardzo
przepełnionej torby. Nie wiem, czy wrócę, dlatego chcę zabrać ze
sobą cząstkę domu. Nie mogę zapomnieć, dokąd należę. Na końcu
szeregu stoi Deedee, którą poniekąd traktuję jak własną córkę.
Dziewczynka obejmuje moje ciało drobnymi rączkami i uśmiecha się
smutno.
– Na jak długo wyjeżdżasz? –
pyta.
– Nie mam pojęcia. Ale liczę, że
nie potrwa to długo.
– Będziesz bezpieczny?
Choć chciałbym, nie mogę jej
okłamać. Mała jest bardzo inteligentna, bez trudu wyczułaby fałsz
w moim głosie. Z drugiej strony boję się, że informacja, jaką ją
obarczę, całkowicie zburzy wewnętrzny spokój dziecka.
– Nie. Nikt już nie będzie–
szepczę, gryząc się w język o wiele za późno.
Na szczęście pozostałe osoby
zgromadzone w pomieszczeniu nie mogą słyszeć moich słów ze
względu na ogólny jazgot. Jedynie Deedee stała się ich ofiarą.
Teraz patrzy na mnie z przerażeniem, stojąc bez ruchu niczym słup
soli. To dla niej zbyt wiele. Powinienem się powstrzymać przed
wypowiedzeniem ostatniego zdania. Choć wojna tak czy inaczej wpłynie
na jej życie, może z pomocą przyjaciół nie odczuje walk aż tak
dotkliwie. Jednak teraz, kiedy zasiałem w umyśle dziewczynki ziarno
niepewności, tamta zacznie dopatrywać się niebezpieczeństwa w
każdym szczególe.
– Co to znaczy? – pyta ze
strachem.
–Że Copper jest wściekły, a za
jakiś czas zdenerwuje się jeszcze bardziej.
– Ale dlaczego chcesz się w to
mieszać?
– Ponieważ tylko takie działanie
pozwoli na zbudowanie lepszej przyszłości.
– Tak ci się wydaje – dodaje,
zupełnie zrezygnowana. – Skąd pewność, że wygracie? A jeśli
nie, to co wtedy? Pomyśl o Soleil. Nie da sobie rady bez ciebie.
Deedee użyła właśnie jednego z
silniejszych argumentów. Mimowolnie widzę przed oczyma minę
kobiety, kiedy dowiaduje się o moim zniknięciu. Najprawdopodobniej
wpadnie w szał, może nawet mnie znienawidzi. Jeśli przeżyję, nie
będę miał do kogo wracać. Powinienem przynajmniej się pożegnać,
wytłumaczyć jej wszystko na spokojnie. Powiedzieć, że, choć
zachowuję się jak typowy egoista, wciąż mi na niej zależy.
Czasem odwaga bywa zabójcza.
– Zastanów się, czy na pewno tego
chcesz.
– Już podjąłem decyzję. Nie
potrafię dłużej siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak rozpętuje
się piekło. Pragnę mieć jakikolwiek wpływ na nadchodzące
wydarzenia.
– W takim razie uważaj na siebie. I
obiecaj, że wrócisz – mówi, znów mnie przytulając.
Głaszczę ją po głowie w
opiekuńczym geście, jednocześnie wierutnie kłamiąc.
– Obiecuję.
Deedee wyrosła już z nierealnych
bajek, lecz mimo to ufam, że uwierzyła mojej przysiędze. Sprawia
wrażenie dorosłej osoby, choć wciąż wygląda bardzo niepozornie.
Nawet nie zdążyłem zauważyć, kiedy zaszła w niej tak
diametralna zmiana. Jej słowa przywodzą mi na myśl wywody pewnego
starego mędrca, który dzięki swojemu doświadczeniu życiowemu
bezbłędnie przewiduje przyszłość.
Wychodzę z pomieszczenia, by
następnie z ciężkim sercem skierować się do piwnicy. Czeka mnie
najtrudniejsze z dotychczasowych pożegnań, dlatego nieustannie
waham się między podjęciem wyzwania a kapitulacją. Kiedy wreszcie
staję przed wejściem do pomieszczenia, słyszę cichy szmer. Muszę
nadstawić ucha, by zdać sobie sprawę, że Sol płacze.
Najprawdopodobniej próbuje stłumić szloch, przyciskając do twarzy
poduszkę. Nie mogę tego zrobić. Nie mogę pogłębić jej
rozpaczy. Ostatecznie rezygnuję. Wracam do Heather starającej się
wcisnąć do mojej torby kilka kanapek.
– Nie chcę, żebyś zgłodniał –
mówi, widząc, że patrzę na nią karcąco.
– Nie przejmuj się mną. Zadbaj
raczej o siebie i maluchy. Proszę, miej też na względzie Soleil.
– O to nie musisz się martwić –
dodaje z uśmiechem. – Chyba powinieneś już iść – oznajmia po
chwili, wskazując głową w kierunku samochodu stojącego przed
domem.
– Dziękuję za wszystko. Nie dałbym
sobie rady bez twojej pomocy.
Kobieta przytula mnie na pożegnanie.
Następnie podnoszę walizkę i znikam
za drzwiami. Ciepłe powietrze owiewa moją twarz. Choć zdążyłem
przyzwyczaić się do podobnego klimatu, muszę przyznać, że wysoka
temperatura chwilami bywa męcząca.
Gdy docieram do pojazdu, wita mnie
nieznajomy mężczyzna. Ma długą brodę, ciemną karnację i czarne
włosy.
– Dzień dobry, panie Devon. Nazywam
się Teodros Bauge. Jak pewnie się pan domyśla, zawiozę pana do
siedziby Szkarłatnej Gwardii. W naszej bazie panują surowe zasady,
dzięki którym zachowujemy anonimowość. Złamanie choć jednej
grozi wyrzuceniem z organizacji. Chyba nie muszę opowiadać o
konsekwencjach zdrady, prawda?
– Prawda – odpowiadam
natychmiastowo, próbując ignorować jego podejrzliwe spojrzenie.
– Dobrze. Z racji obecności
nadajników w telefonach komórkowych za chwilę przeszukam pańską
torbę. To standardowa procedura, proszę się nie opierać.
– W porządku – mówię, nie mogąc
przyzwyczaić się do urzędowego tonu Teodrosa.
Jego przemowa przywodzi mi na myśl
informacje przekazywane przez automatyczną sekretarkę. Choć
opowiada o dość istotnych sprawach, z trudem powstrzymuję się
przed przeciągłym ziewnięciem.
– Oczywiście nie będzie pan
zupełnie odcięty od kontaktu z bliskimi. Nasi technicy wynaleźli
urządzenie służące do komunikacji, którego podwładni Coppera
nie zdołają wytropić. Jednak prosimy o rozsądne korzystanie z
niego. By przygotować pana do przetrwania w ekstremalnych warunkach,
pożegna się pan z wygodami takimi jak osobny pokój czy codzienny
prysznic. Pobudka każdego ranka zaplanowana jest na godzinę piątą
trzydzieści. Następnie rozpoczną się treningi fizyczne i
ćwiczenia psychiczne przerywane posiłkami. O reszcie obowiązków
dowie się pan na miejscu. Teraz proszę o podanie mi pańskiej
walizki.
Oddycham z ulgą, kiedy mężczyzna
kończy wykład, a jednocześnie przekazuję mu własną torbę.
Patrzę, jak Bauge z nieprzeciętną uwagą rozpina suwak i
przegrzebuje moje rzeczy w poszukiwaniu komórki, którą, rzecz
jasna, zostawiłem w domu. Kończąc, nawet nie stara się
doprowadzić obecnie niepoukładanych ubrań do pierwotnego stanu.
– Ze względu na pańską pozycję
społeczną, otrzymałem rozkaz, by na czas podróży zamknąć pana
w bagażniku. Proszę więc o wyjście z pojazdu i skierowanie się
do odpowiedniego miejsca.
-To raczej nie będzie potrzebne.
Wielokrotnie prowadziłem samochód i oprócz kilku komplikacji nie
zostałem rozpoznany.
- Rozkaz
to rozkaz, panie Devon. A takowych należy słuchać – oznajmia
surowo, nawet nie obdarowując mnie pojedynczym spojrzeniem.
Szczerze
mówiąc, nie mam zamiaru kontynuować sprzeczki i tworzyć
niepotrzebnych problemów, dlatego, bez dłuższej dyskusji, wychodzę
z auta, wrzucam na tylne siedzenie swoją torbę, a następnie chowam
się w przestrzeni bagażnika. Kiedy czuję, jak moje ciało zaczyna
niekontrolowanie drżeć, wiem, że Teodros uruchomił silnik. W
głębi serca liczę, że jest dobrym kierowcą i przestrzega
przepisów ruchu drogowego. W miarę jak bezwiednie poddaję się
wszelkim zakrętom, z ulgą stwierdzam, że prowadzi całkiem nieźle.
W czasie podróży próbuję nie myśleć o Soleil. Stchórzyłem.
Wolałem znajdywać kolejne wymówki, by tylko uniknąć spojrzenia w
jej oczy. Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym
wyjeździe. Może bałem się, że, jeśli spędzę z kobietą zbyt
wiele czasu, nie będę chciał bez niej żyć. Przegram z tęsknotą
i zostanę w domu, nie mając większego wpływu na dalsze losy
świata. Żałośnie pragnę zabawić się w bohatera. Zupełnie
jakby opinia buntownika numer jeden mogła zapewnić mi wieczne
szczęście. Nagle zaczynam żałować swojego wyboru. Tak naprawdę
nie posiadam nadludzkiej siły. Jedna dodatkowa para rąk do pomocy
niczego nie zmieni. Gdybym zrezygnował, wróciłbym do mieszkania
Righli, przeprosił Sol za własną niedojrzałość i odnalazł
wewnętrzny spokój mimo wojny szalejącej na ulicach. Kto wie, może
oboje zostalibyśmy złapani, lecz przynajmniej byłbym w stanie
wykorzystać resztki energii na ratunek dla mojej ukochanej. Obecnie
pozostała mi tylko cicha modlitwa.
Coraz
głębiej zapadam się w nienawiści do samego siebie. Ostatnie
wydarzenia, a szczególnie zabawa
w strażnika, sprawiły, że stałem się kimś innym. Poznałem
strach od środka, a instynkt przetrwania pokazał ostre kły,
sprawiając, że skupiłem swoje myśli wyłącznie na własnej
osobie. Nie jestem już zdolny do tak ogromnego poświęcenia.
W
końcu docieramy na miejsce. Teodros otwiera bagażnik, a ja zostaję
oślepiony przez jasne światło słońca. Wychodzę, rozprostowując
obolałe kości. Po chwili mężczyzna podaje mi walizkę i, nie
obdarzając mnie pojedynczym spojrzeniem, idzie przed siebie.
– Zaprowadzę
pana do dormitorium, gdzie będzie pan miał czas na rozpakowanie się
– mówi, przechodząc przez próg niewielkiej, wyglądającej
bardzo niepozornie, chatki.
W
środku witają nas odpadający tynk oraz zakurzone firanki zdobiące
powybijane okna. Oczywiście to tylko „ładne” opakowanie dla
niezwykle rozbudowanej kryjówki. Bauge szybko omija labirynt
połamanych mebli. Kiedy przesuwa jedną z szaf, odsłania dość
szeroki otwór dodatkowo zasłonięty drewnianą płytą – wejście
do zakazanej siedziby rebeliantów. Choć byłem tu już dwa tygodnie
temu, dopiero teraz czuję tajemniczą atmosferę budynku. Wcześniej
zbytnio zirytowałem się nieustanną gadaniną rzekomego strażnika,
który zresztą dostał burę od przywódców za przyprowadzanie do
bazy nieznajomego. Podobno chłopak nie miał jeszcze odpowiednich
kwalifikacji, jednak, gdy ktoś wyższy rangą zobaczył moją twarz,
całe zdenerwowanie ustąpiło miejsca dumie.
Już
stąpając po wąskich stopniach schodów, słyszę donośne głosy
buntowników. Zapewne kierują się do stołówki na obiad. Gdy
idziemy labiryntem ciemnych korytarzy, mijamy poszczególne osoby
uważnie lustrujące moją twarz. Przez ich obecność czuję się
nieswojo, dlatego oddycham z ulgą, docierając do sypialni.
Pomieszczenie
nie wygląda zbyt przyjaźnie. W powietrzu unosi się zapach
stęchlizny i potu, a ściany pokryte grubą warstwą pleśni są
wręcz przytłaczające. Na środku i w każdym kącie umieszczono
bardzo blisko siebie dwupiętrowe prycze. Teodros zatrzymuje się
nagle, wskazując jedną z nich.
– To
twoje łóżko. Za godzinę bądź gotowy na trening – mówi, nagle
zwracając się do mnie na „ty”.
Najwyraźniej
znajoma baza dodaje mu pewności siebie. Będąc na swoim terytorium,
zaczyna dowolnie rozkazywać.
– Mógłbym
do kogoś zadzwonić? – pytam w ostatnim momencie, zanim mężczyzna
wychodzi z pokoju.
– A
co, już stęskniłeś się za domem? Biedaczyna. Nie wiem, jak
wytrzymasz te następne miesiące – kpi.
– Po
prostu nie zdążyłem pożegnać się z jedną osobą – nalegam,
mimo zdenerwowania aroganckim zachowaniem Bauge’a.
Staram
się zacisnąć pięści i powstrzymać złość, kiedy tamten
odchodzi z głośnym śmiechem. Już teraz przeczuwam, że kolejne
tygodnie będą dla mnie prawdziwą szkołą życia oraz nauką
uciszania swojej wybuchowej natury. Ze zrezygnowaniem siadam na
brudnym materacu, załamując ręce. Wyrzuty sumienia znów dają mi
się we znaki, więc, by za wszelką cenę je zagłuszyć, ruszam na
poszukiwanie łazienki. Bardzo szybko znajduję szeroką salę z
szeregiem pryszniców i dwoma osobnymi pomieszczeniami pełniącymi
funkcję ubikacji. Bez wahania zdejmuję ubranie, zważając na fakt,
że pozostali członkowie stowarzyszenia w chwili obecnej przebywają
w jadalni, i poddaję się gorącym strumieniom wody. Choć
krystaliczna ciecz dotkliwie parzy moją skórę, nie uciekam. W
końcu tylko cierpienie fizyczne może na krótką chwilę zniszczyć
poczucie winy.
Zapewne
gdyby nie głośny jazgot dobiegający z pokoju obok, jeszcze długo
trwałbym w identycznej pozycji. Muszę jednak stawić czoła
wyzwaniu. Nie przyjechałem tutaj, by użalać się nad sobą, lecz
walczyć, dlatego posłusznie doprowadzam się do porządku i wracam
do dormitorium.
– O!
Nowa twarzyczka!– krzyczy niespodziewanie pewna nieznajoma kobieta.
– Nie
do końca nowa – odzywa się ktoś z końca sali. – To Corliss
Devon.
– O
mój drogi Boże! – woła tamta, nagle rzucając mi się na szyję.
– Gdybym była nastolatką, wytapetowałabym sobie pokój twoimi
zdjęciami! A bez włosów na głowie wyglądasz jeszcze bardziej buntowniczo!
– Calia!
– syczy czarnoskóry mężczyzna, próbując opamiętać moją
nachalną adoratorkę. – Odsuń się, bo go wystraszysz.
– No
przepraszam serdecznie! Poniosło mnie odrobinkę. Poza tym nie
powinieneś się mnie bać, Corl. Rzadko gryzę.
-
Mam nadzieję – mówię, uważnie przyglądając się członkini
ruchu oporu.
Ciemne,
kręcone włosy łagodnie opadają na jej twarz, podkreślając
głęboką czerń oczu. Kobieta jest niesamowicie niska, przez co,
kiedy ją obserwuję, muszę nieustannie patrzeć w dół.
– Miło
cię poznać – oznajmia człowiek, który poniekąd uratował mnie
od dziwnego zachowania Calii. – Mam na imię Gilbert.
– Corliss.
– Podaje mu rękę.
– Co
sądzisz o naszej bazie? – pyta, siadając na łóżku i obejmując
ramieniem kobietę.
Wcześniej
nawet nie przyszło mi do głowy, że mogą być parą lub
przynajmniej dobrymi przyjaciółmi.
– Jest
świetnie usytuowana – stwierdzam zgodnie z prawdą, jednocześnie
ukrywając swoje największe obawy.
Martwię
się, że już nigdy nie wrócę do domu, że misja jedynie pogorszy
i tak fatalną sytuację. Nie chcę ginąć w tych obskurnych murach
jako przegrany. W chwili śmierci pragnę być z tymi, których
kocham. I w głębi serca liczę, że zasłużę na ten przywilej.
– Z czasem do niej przywykniesz – mówi mężczyzna, jakby czytał mi w myślach. – Członkowie Gwardii to jedna wielka rodzina. Wspólnie płaczemy, śmiejemy się, jemy, śpimy i, rzecz jasna, umieramy – próbuje zażartować, lecz póki co czuję się wyłącznie zniesmaczony jego czarnym humorem. – Przepraszam – poważnieje, widząc moją skwaszoną minę. – Widać nie tylko umysł Calii jest dziwnie nieporadny.
– Z czasem do niej przywykniesz – mówi mężczyzna, jakby czytał mi w myślach. – Członkowie Gwardii to jedna wielka rodzina. Wspólnie płaczemy, śmiejemy się, jemy, śpimy i, rzecz jasna, umieramy – próbuje zażartować, lecz póki co czuję się wyłącznie zniesmaczony jego czarnym humorem. – Przepraszam – poważnieje, widząc moją skwaszoną minę. – Widać nie tylko umysł Calii jest dziwnie nieporadny.
– Nic
nie szkodzi – dodaję, starając się wybrnąć obronną ręką z
tej niezręcznej sytuacji. – Ostatecznie i tak masz rację.
- Niestety. Czasem odnoszę wrażenie, że Copper to rozjuszony byk,
a my pełnimy funkcję torradorów trzymających czerwoną płachtę
– stwierdza, na co kobieta wybucha głośnym chichotem, podczas gdy
ja powoli zaczynam myśleć, że jestem jedyną normalną osobą w
tym towarzystwie.
Mimowolnie
uciekam myślami do domu. Ciekawe, czy dzieciaki już zjadły obiad.
Chyba czują się na tyle dobrze, by wrócić do codziennych zabaw.
Oby Heather dobrze poradziła sobie z nowymi obowiązkami. Gdyby nie
jej pomoc, z pewnością nie wytrzymałbym ciągłej presji...
Chaos
powstały w mojej głowie zostaje przerwany przez donośny męski
głos dobiegający z rozwieszonych na ścianie kolumn: „Najbliższy
trening rozpocznie się za pięć minut”. Prawie wszystkie osoby
zgromadzone w pomieszczeniu reagują na komunikat jak
zahipnotyzowane. Odruchowo wstają z miejsc i kierują się ku
wyjściu. Początkowo wydaje mi się, że powinienem zrobić to samo,
lecz ostatecznie czekam na dalsze instrukcje.
-
Rusz tyłek, Corliss. Nikt nie będzie na ciebie czekał przez wieki.
Kto ostatni, ten przegrywa! - mówi Calia i, łapiąc moją rękę,
zmusza mnie do wstania.
Oboje
biegniemy przez labirynt korytarzy, mijając różnorakie sale. Kiedy
wreszcie docieramy do celu, nie potrafię złapać oddechu. Kobieta
również się zmęczyła, opiera dłonie o uda i ciężko dyszy.
Dopiero po odzyskaniu sił idziemy do drzwi. Zanim jednak
przekraczamy próg sali, zostaję zaczepiony przez pewnego rosłego
mężczyznę, który wręcza mi strój do ćwiczeń. Czarny t-shirt,
kurtka w tym samym kolorze z czerwonymi obszyciami oraz ciemne
spodnie. Po otrzymaniu ubrań wreszcie udaje mi się dostać do
środka.
Sala
treningowa robi piorunujące wrażenie. Na białych ścianach i
suficie rozwieszono podłużne, połyskujące lampy, natomiast na
całej jej długości ustawiono różnorakie urządzenia zwiększające
siłę mięśni oraz maty w kolorze słomy, a w kącie pomieszczenia
– prostokątne szatnie. Wybieram jedną z nich, by móc w spokoju
włożyć na siebie nowy kostium. Gdy kończę, pozostali członkowie
Gwardii stoją już obok siebie w zwartym szeregu. Dołączam do nich
najszybciej, jak tylko potrafię, aby mojego spóźnienia nie
zauważył żaden z przywódców. Układam ręce wzdłuż ciała i
idę kilka kroków do tyłu, chcąc znaleźć się na równi z osobą
po prawej oraz lewej stronie. Ostatecznie i tak dostaję burę od
łysego trenera, który oskarża mnie o brak wyprostowanej postawy.
- Witamy na popołudniowych ćwiczeniach. Dzisiaj skupimy się przede wszystkim na pracy nóg. Cormack, Ulrich, Novak, Dormiss i
Doubtack pójdą z Teodrosem – oznajmia, a ja w głębi duszy
cieszę się, że ominie mnie kolejne spotkanie z tym gburem. -
Kreed, Devon, Casheer, Stanley i Voltan z Arvidem – mówi,
wskazując na jasnowłosego, wysokiego mężczyznę.
Słysząc własne nazwisko, czuję nieuzasadnioną dumę. Bycie
członkiem tej społeczności łechce moje ego. Niestety wiem, że
puste słowa jeszcze nic nie znaczą. Nie mam pojęcia, jak się
zachowam, gdy wojna obejmie zasięgiem resztę świata. Może
zupełnie stracę odwagę, może ucieknę od przykrych konsekwencji,
całkowicie poddając się instynktowi przetrwania, a marzenia o
waleczności i bohaterstwie odejdą w niepamięć.
Zajęcia rozpoczynają się zaraz po rozdzieleniu pozostałych osób
do grup. Po długiej rozgrzewce Arvid instruuje nas, jak powinniśmy
wykonać poszczególne uderzenia i obezwładnić przeciwnika,
jednocześnie nie mając szczególnie silnych rąk. Początkowo
pozostali członkowie drużyny blondyna radzą sobie znacznie lepiej
ode mnie. Z pewnością podobne ćwiczenia wykonywali już
wielokrotnie, dlatego ja popełniam znacznie więcej błędów niż
oni. Dopiero pod koniec treningu powoli wychodzę na prowadzenie,
udaje mi się nawet zadać kilka silnych ciosów. Żelowy manekin
imitujący człowieka gwałtownie odchyla się do tyłu. Zadowolony,
opieram się plecami o ścianę, by wyrównać oddech i zyskać nieco
energii.
- Dobra robota – mówi mój mentor, klepiąc mnie po ramieniu. -
Jeszcze dużo pracy przed tobą, ale jak na pierwszy raz było
całkiem nieźle. A teraz wszyscy marsz pod prysznic, bo cuchniecie
na kilometr. Korzystajcie, póki możecie!
- Cóż za pocieszenie – szepcze Calia w drodze do łazienki.
Jest w tej samej grupie, co ja (o ironio!), choć obecnie
przygniatające zmęczenie sprawia, że nie mam ochoty jej dogryzać.
Kobieta dzierży w dłoniach niewielką kosmetyczkę i pidżamę.
Rzecz jasna, w siedzibie Gwardii zabrakło miejsca na oddzielenie
toalet damskich od męskich, dlatego zostaliśmy skazani na swoją
nieustającą obecność. Całe szczęście szybko dołącza do nas
Gilbert, który nieco rozładowuje napiętą atmosferę.
- I jak? Żyjecie?
- Ledwo. Ale
żałuj, że nie widziałeś Corla w akcji! Te drapieżne ruchy...
niczym pantera!
Odruchowo
wybucham śmiechem, słysząc wypowiedź Calii. Zastanawiam się,
jakim cudem mężczyzna z nią wytrzymuje, jednocześnie pozostając
przy zdrowych zmysłach.
- Uważaj, co
mówisz, bo jeszcze będę zazdrosny – oznajmia żartobliwie,
zupełnie jakby nie zauważył jej absurdalnego zachowania.
- Przecież wiesz, że nie zostawiłabym cię nawet dla samego
Adonisa, skarbie. - Całuje go w policzek.
Widząc miłość tych dwojga, mimowolnie przypominam sobie o Soleil.
Choć staram się to ignorować, myśli o ukochanej nieustannie
zaprzątają mi głowę. Sprawiają, że nie potrafię skupić się
na czymkolwiek innym. Nawet czas, jaki spędzam na wzięciu
prysznica, zjedzeniu kolacji czy zasypianiu nie zmniejsza ich
intensywności. Nie mogę się od nich uwolnić również w ciągu
nocy. Śniąc, widzę, że została złapana przez strażników. Dwaj
masywni mężczyźni knebluję jej ręce oraz nogi. Nagle jeden
bierze pustą butelkę po whiskey wcześniej stojącą na stole i
uderza nią w głowę kobiety. Patrzę, jak odłamki szkła topią
się w jej jeszcze długich włosach.
- Corliss! - krzyczy z przerażeniem.
Najprawdopodobniej przeczuwa, że to dopiero początek tortur.
Pragnę wyciągnąć rękę w jej kierunku, lecz moje starania kończą
się fiaskiem. Jestem poniekąd unieruchomiony, sparaliżowany.
Zauważam także, że obaj podwładni Coppera są pijani w trupa.
Niespodziewanie wpadają na kolejny, jeszcze bardziej chory pomysł.
Nie mija chwila, a dzierżą w dłoniach czerwone cegły. Obaj śmieją
się niczym opasłe świnie, kiedy Sol próbuje błagać ich o
litość. Na daremno. Nadchodzi pierwszy cios. Słyszę tylko głośny
pisk i przerywany płacz. Kobieta dusi się krwią wypływającą z
jej własnych ust, nieustannie wołając moje imię.
- Ratuj mnie! - wrzeszczy, nachalnie wdychając powietrze.
Po chwili także oczy ukochanej zachodzą szkarłatną substancją.
Robię wszystko, co w mojej mocy, by tylko ją uwolnić, jednak wciąż
stoję w miejscu, nie umiem nawet uciekać. Budzę się, gdy zamiast
czaszki Soleil zostaje krwawa miazga.
Dotykam dłońmi twarzy, chcąc upewnić się, że powróciłem do
rzeczywistości. Muskając swoje policzki, zauważam, że są pokryte
zaschniętymi łzami. I wiem już, że brutalny sen skutecznie
odpędził zmęczenie. Nie wytrzymam tutaj ani chwili, jeśli
wcześniej nie skontaktuję się z kobietą. Wstaję na równe nogi
i, nie zważając na późną porę, pędzę korytarzami w
poszukiwaniu telefonu. Do celu docieram po kilku minutach
bezsensownego błądzenia. Drżącymi dłońmi wybieram numer domowy
Righlii i czekam, aż ktokolwiek się odezwie.
- Pomocy! - Słyszę znajomy, kobiecy głos.
- Co się dzieje, skarbie? - pytam troskliwie, przerażony jej
gwałtownym odzewem.
Choć przypuszczam, że zwykle nie radzi sobie z kolejnym atakiem
strachu, tak czy inaczej zaczynam się martwić.
- Będą tu lada chwila. Czuję to. Boję się. Nie mam siły się bronić...
- Będą tu lada chwila. Czuję to. Boję się. Nie mam siły się bronić...
- Spokojnie. To tylko twoja wyobraźnia, kochanie. Zapal światło,
weź kilka głębokich wdechów i porozmawiaj ze mną – szepczę.
Wyrzuty sumienia uderzają w samo sedno z nieprawdopodobną siłą.
Oddałbym wszystko, by móc znaleźć się obok kobiety, pocieszyć
ją, pocałować czy przytulić. Wtedy zniknęłoby całe
przerażenie, podczas gdy skazałem się na samotność. Nawet
nie przypuszczałem, że przez kilka lat zdążyłem uzależnić się od mojej ukochanej, jakby jej obecność była tlenem niezbędnym
do oddychania.
Wlepiam otępiały wzrok w ledwo żarzącą się żarówkę
oświetlającą pomieszczenie, jednocześnie czekając na kolejne
słowa Sol.
- Dlaczego uciekłeś bez pożegnania? - pyta, lecz w jej głosie nie
wyczuwam złości, raczej rozczarowanie.
- Stchórzyłem – przyznaję szczerze.
- Nigdy ci tego nie wybaczę – mówi.
Słowa kobiety są ostre niczym miecz, brutalnie wbijają się w moje
gardło i serce, uniemożliwiając dalszą rozmowę. Próbuję
wydusić z siebie jedno zdanie przeprosin, na próżno. Nienawidzę
własnej bezradności i braku odwagi. Mam ochotę rozerwać swój
umysł na strzępy, by nie odczuwać już tak potężnego cierpienia.
Kiedy wreszcie częściowo dochodzę do siebie, coś szczególnie
przykuwa moją uwagę. Jeszcze chwilę przedtem słyszałem cichy
oddech ukochanej. Teraz w słuchawce dudni jedynie ogłupiająca
cisza.
- Sol, skarbie? - zagajam, lecz nikt nie odpowiada.
- Gdybyś naprawdę ją kochał, pozwoliłbyś jej odpocząć –
mruczy Teodros, trzymając w dłoni odłączony kabel telefonu i
śmiejąc się kpiąco.
***
Wiem, że rozdział jest dziwny. Nie przepadam za pisaniem z perspektywy Corlissa, a z notki nie jestem ani trochę zadowolona. Poza tym chciałabym życzyć studentom udanego ostatniego miesiąca wakacji, a uczniom - radosnego powrotu do szkoły (choć wątpię, że to w ogóle możliwe).